Religijność sterowana lękiem i nastawiona na jego ukojenie sama generuje kolejne lęki.
Jeden z głównych motorów rozwoju pierwotnej religijności najprawdopodobniej związany był z tym, że człowiek żył w warunkach nieustannego realnego zagrożenia. […] W świecie, w którym dziś żyjemy, niekoniecznie można poczuć ten rodzaj bezpośredniego zagrożenia naszej egzystencji, związany na przykład z głodem, którego nie ma jak zaspokoić.
Niegdyś jednak taki strach, lęk były wszechobecne. Pomyślcie o zimach, które są raz mocniejsze, raz słabsze: wyobraźcie sobie, że uprawiacie swoje pole, odkładacie pięć worków pszenicy na zimę, a potem się okazuje, że zima złośliwie się robi dłuższa, i widzicie, jak wam ubywa w tych workach. Zdążycie zebrać coś nowego, co urośnie, zanim ten zapas się skończy, czy nie zdążycie? Jak nie zdążycie – umrzecie z głodu. Dziś jesteśmy daleko od tych dylematów, ale kiedyś były one motorem ludzkich zachowań.
W pewnym momencie pojawiło się pytanie: od kogo zależy to, jak długo będzie trwała zima? Albo czy dziki (lub bizony czy coś innego) przyjdą w naszą okolicę? Od kogo zależy, czy piorun walnie w naszą spiżarkę czy w spiżarkę sąsiadów?
W naszej potrzebie religijnej ukryty jest lęk przed bóstwem, który mówi: nie zbliżaj się! Na wszelki wypadek lepiej z bogiem nie mieć bezpośrednio do czynienia. Niech to załatwią specjaliści. A w razie czego specjalista poniesie konsekwencje
Intuicja człowieka związana z potrzebą sensu podpowiadała: ktoś tym musi jednak kierować. Może być jeden lub może ich być więcej – obojętne – ale z pewnością tam w górze siedzi ktoś, kto decyduje, w co lub w kogo walnie piorun. Tak – rzecz jasna, w wielkim uproszczeniu – narodziła się i rozwinęła pierwotna religijność. Kłopot polega na tym, że ta pierwotna potrzeba religijna jest głęboko zakodowana w naszej biologii i nie zmieniła się: po części nasze religijne nastawienie wciąż dotyczy materialnego przetrwania, zachowania bezpieczeństwa i dobrobytu.
Kiedy zaczyna się objawienie w Abrahamie, Bóg musi się dogadać z ludźmi, którzy myślą właśnie tak: że bóstwo ma im zapewnić pomyślność. Przeczytajcie sobie historię Abrahama. Co mu Bóg obiecuje (w dwudziestym drugim rozdziale Księgi Rodzaju)? „Będziesz długo żył, będzie ci się dobrze powodziło i będziesz miał liczne potomstwo”. Po co jest liczne potomstwo? Cóż, nie ma ZUS-u, trzeba mieć dzieci, które będą dla nas pracować i zajmą się nami na starość.
W obietnicach danych Abrahamowi nie ma nic duchowego. „Będziesz długo żył i będzie ci się dobrze powodziło”. Potrzebna będzie dość poważna rewolucja w dojrzewaniu wiary Izraela, żeby Bóg zaczął mu pokazywać również inne aspekty. Na początku jest właściwie tylko to. Oczekujemy od bóstwa pomyślności, i to pomyślności rozumianej w sposób odzwierciedlający nasze lęki. Niech nam Bóg zabezpieczy zdrowie, bogactwo, długowieczność, płodność. Prześledźcie intencje, w jakich ludzie się modlą – zobaczycie, że to wcale nam nie przeszło, ale ciągle w nas siedzi. Od Boga oczekujemy określonych rzeczy i biada Mu, jeśli nam tego nie załatwi. Wtedy strzelamy focha.
[…] Izrael próbuje już oczyścić takie myślenie. Co robi Bóg Izraela z ofiarami? Inni bogowie (albo ich kapłani) grzecznie je zjadają, a Bóg Izraela? To bardzo charakterystyczne: nie je ofiar. W najlepszym razie wącha – stąd mówi się w Starym Testamencie „o miłej woni dla Pana”. (Swoją drogą, ciekawe, że ta woń była taka miła, bo oni zasadniczo palili skórę, łój i kości – ale cóż, o gustach się nie dyskutuje, a Bóg jest przecież zupełnie inny niż ludzie…).
Ten mechanizm zaczyna się więc oczyszczać. Kiedy Izraelici przynoszą chleby pokładne, o czym czytamy w dodatkach do Drugiej Księgi Samuela, zostawiają je przed arką, ale po miesiącu muszą je wymienić – Bóg ich nie zjada. To już nie jest pokarm dla bóstwa, tylko symbol gotowości Izraela do oddania Bogu wszystkiego. Lud ma już świadomość, że de facto nie trzeba Mu nic oddawać, i tak wszystko do Niego należy. Ofiara stopniowo staje się ofiarą chwały, ofiarą dziękczynną – bo Izraelici wiedzą, że Bóg nie jest zależny od tego, co Mu damy. Nie jest też sterowalny, nie daje się Go nastawiać ofiarami. To bardzo istotny etap rozwoju recepcji objawienia, tego, jak naród izraelski je przyjmuje i jak zmienia swoje podejście do kultu.
*
Jest jeszcze inna dość istotna sprawa: taka pierwotna religijność, sterowana lękiem i nastawiona na jego ukojenie, zarazem generuje kolejne lęki. Kiedy wierzymy w istotę, która zarządza – trzymajmy się tego przykładu – tym, gdzie walnie piorun, i idziemy tę istotę udobruchać, żeby sprawiła, by walnął w cudzy spichlerz, nie w nasz, to idziemy z pewnym lękiem. W końcu jak się temu bóstwu nasza kura nie spodoba albo zaszlachtujemy ją w nie taki sposób, jak trzeba, będzie zbyt surowa albo zbyt wypieczona, generalnie coś nie wyjdzie – to Bóg się może wkurzyć.
Zwróćcie uwagę: w wielu religiach pierwotnych bóstwa są kapryśne i nigdy nie wiadomo, czego się po nich spodziewać. W związku z tym w ramach ewolucji systemów religijnych wymyśla się „bezpiecznik” w postaci pośrednictwa. Wszyscy mamy w wiosce tę samą potrzebę: musimy załatwiać sprawy z bóstwem, wybierzmy więc jednego delikwenta, który będzie to robić. My mu damy kurę, a on już resztę załatwi. Gdyby zaś cokolwiek zepsuł, to bóg się z nim rozliczy, my zaś będziemy bezpieczni. W naszej potrzebie religijnej ukryty jest lęk przed bóstwem, który mówi: nie zbliżaj się! Na wszelki wypadek lepiej z bogiem nie mieć bezpośrednio do czynienia. Niech to załatwią specjaliści. A w razie czego specjalista poniesie konsekwencje.
Mechanizm ten – choć rodził się pewnie jakieś dwadzieścia tysięcy lat temu – wcale nie przeszedł do historii, ale jest wciąż na co dzień obecny w naszym doświadczeniu religijnym i w ludziach dookoła. „Niech się ksiądz za mnie pomodli, bo ksiądz lepiej umie”. Serio? To ciągle w nas tkwi. I stanowi problem, oznacza bowiem, że chętnie wypchnęlibyśmy kogoś innego do kontaktu z Bogiem, a Jego samego trzymali na dystans.
Inną konsekwencją może być wypaczenie kultu świętych, które też nam się zdarza w naszej codziennej pobożności. Chrześcijaństwo rezygnuje z kultu świątynnego. Jest jedna ofiara Chrystusa, którą uobecniamy; nie składamy innych ofiar, to jest niepotrzebne, bo Bóg naprawdę radzi sobie z kochaniem nas bez żadnej inicjatywy z naszej strony. Niemniej problem wciskania pośredników i tak nam się ciągle pojawia. Niby Nowy Testament mówi bardzo jasno, że jest tylko jeden Pośrednik między Bogiem i ludźmi – Chrystus Jezus, Bóg- -Człowiek, sprawa jest ewidentna, także na poziomie dogmatu.
A my potrafimy spokojnie funkcjonować w ten sposób, że zamiast zwrócić się bezpośrednio do Boga, załatwiamy sprawę dookoła: przez Matkę Bożą i innych świętych. Pół biedy, jeśli to się odbywa w wierze, że tworzymy wspólnotę, my tu, na ziemi, i święci w niebie, prosimy więc danego świętego: „Chodź ze mną, módl się ze mną”. To jest normalny kult, modlimy się we wspólnocie świętych, RAZEM z nimi. Niepokojąca jest jednak pokusa, żeby to było nie razem, lecz ZAMIAST: święci zamiast mnie, i to właśnie dlatego, że lękam się, iż moja modlitwa nie wystarczy, albo obawiam się bezpośredniego kontaktu z Bogiem. […]
*
Już Stary Testament pokazuje, że postrzeganie Boga jako gwaranta naszego bezpieczeństwa to wcale nie jest prosta sprawa. Widać to choćby w tym, o czym wspomniałem – że Bóg Izraela nie zjada ofiar. Nie jest więc zależny od człowieka.
Myślenie pierwotne, które zakładało: bądź wierny bóstwu, zaspokajaj jego potrzeby, a będzie ci się dobrze powodziło; jeśli będziesz żył źle, będzie ci się źle powodziło – nie sprawdza się, nie działa. Jak się przyjrzeć dokładnie faktom, widać: bywa, że są ludzie nieprawi, którzy są zdrowi, piękni i bogaci, często nawet nieprawość pomaga im w osiągnięciu bogactwa. Tak, niestety, nieprawość może pomagać w zabezpieczeniu biologicznego życia znacznie skuteczniej niż uczciwość! I w drugą stronę: są ludzie, którzy żyją uczciwie, a przydarzają im się rzeczy złe i paskudne.
Bóg daje życie, ale to życie jest wspólnotą z Nim. Nie jest to kwestia tego, że przeżyjemy osiemdziesiąt albo dziewięćdziesiąt lat w dobrym zdrowiu i nie zachorujemy po drodze. Nie jest to kwestia tego, że nie popełnimy w życiu błędów, będziemy piękni i zjeździmy cały świat
W Starym Testamencie mierzenie się z tym problemem pozostawia wyraźne ślady. Najważniejszą księgą, która się tym tematem zajmuje, jest Księga Hioba. Hiob w trzecim rozdziale mówi tak: „Spotkało mnie to, czegom się lękał, bałem się, a jednak przyszło” (Hi 3, 25). Już w rozkwicie swojego życia przeżywał lęk, że może wszystko stracić – i rzeczywiście tak się dzieje.
Hiob doznaje straty, nieszczęścia, cierpienia, ale zupełnie bez nieprawości – nie zgrzeszywszy. Księga Hioba jest świadectwem, jak lud Izraela mocował się z tym odkryciem: nagrodą za wierność Bogu wcale nie musi być pomyślność. Oczywiście księga ta kończy się happy endem, w tym sensie, że następuje odtworzenie majątku Hioba. Ale co tu jest istotą przekazu? Że największą nagrodą dla Hioba jest to, iż w pewnym momencie Bóg mu się zjawia, przychodzi do niego – o co zresztą Hiob przez spory kawałek tej księgi się wykłóca. Zwłaszcza kiedy odwiedzają go przyjaciele i chcą go pocieszyć w nieszczęściu.
Hiob wzywa Boga, mówiąc: potrzebuję odpowiedzi, już nie teoretycznej; potrzebuję spotkania, konfrontacji! I jak może pamiętacie, nie dostaje żadnej teoretycznej odpowiedzi. Bóg mu nie wyjaśnia, jak to jest. Do dzisiaj tajemnica relacji pomiędzy wiernością Bogu a pomyślnością pozostaje tajemnicą – kompletnie niewyjaśnioną. Ważne jest jednak to, co się tam dzieje: Bóg przychodzi i rozmawia z Hiobem.
Już w Starym Testamencie pojawia się ta intuicja, że nagrodą za wierność Bogu nie jest życie rozumiane materialnie, jako związane z pomyślnością doczesną. Jeżeli lękamy się o to, że stracimy życie, nie osiągniemy pomyślności tu, na ziemi, to warto sobie uświadomić, że wcale niekoniecznie priorytetem Boga jest wyciągnięcie nas z tego typu lęku poprzez zapewnienie dobrobytu i bezpieczeństwa.
Oczywiście w Nowym Testamencie dalej mamy metafory uczty, czyli pomyślności, obfitości, szczęśliwości; jednak metafory te, po pierwsze, odnoszą się do rzeczywistości eschatologicznej, czyli do tego, co będzie na końcu czasów w królestwie Bożym, a po drugie – raczej wyrażają jedność z Bogiem, Jego bliskość, która jest sama w sobie nagrodą, niż stan materialnej obfitości. Bóg daje życie, ale to życie – prawdziwe życie – jest wspólnotą z Nim. Nie jest to kwestia tego, że przeżyjemy na przykład osiemdziesiąt albo dziewięćdziesiąt lat w dobrym zdrowiu i nie zachorujemy po drodze. Nie jest to kwestia tego, że nie popełnimy w życiu błędów, będziemy piękni i zjeździmy cały świat czy co tam jeszcze chcecie. To BÓG JEST NAGRODĄ.
I wiecie, z punktu widzenia instynktu samozachowawczego i mechanizmu lękowego to rzeczywiście jest słabe. Bo my – zwyczajnie, po ludzku – oczekujemy zabezpieczenia. Tymczasem objawienie, które przyniósł Jezus, niekoniecznie idzie w tę stronę.
Fragment książki „Ćwiczenia z odwagi. Wędrując przez nasze lęki”, Wydawnictwo Znak, Kraków 2022
Przeczytaj też: O, lęku straszny i wspaniały…
Nie polityka, a upowszechnianie takiej właśnie wiedzy o Bogu jest najważniejszą robotą, którą mają do zrobienia katolicy otwarci. I nikt ich w tym nie zastąpi, bo instytucja Kościoła drży z powodu spadku wiernych, gdyby im mówić trudną prawdę, skoro inne religijności obiecują więcej. Przypuszczam, że gdyby katolicy „głównego nurtu” więcej wiedzieli o Bogu, to i politykę mielibyśmy lepszą. Zaangażowanie w politykę to pokusa drogi na skróty. Historia Izraela powtarza się z nami, ze mną. Więcej takich Strzelczyków w Więzi.
Musze przyznac, ze podziwiam ks. Strzelczyka za odwage! Rzadko mozna czytac tak dojrzale i zmuszajace do myslenia slowa pochodzace od duchownego. Dziekuje!
Czyli można i pięknie i prawdziwie i z głęboką przenikliwością umysłu. Przypomina mi się anegdota opowiedziana przez T. Mazowieckiego na spotkaniu w Duszpasterstwie Akademickim: W „internacie” w czasie stanu wojennego podchodzi do niego kolega i stwierdza – Tadziu, mówiłem – ostrzej, na to Mazowiecki: Jureczku, mówiłem – mądrzej.
To był Seweryn Jaworski, nie Jureczek 🙂
Zob. m.in.: https://www.bbn.gov.pl/pl/wydarzenia/3795,Jubileusz-85-urodzin-Tadeusza-Mazowieckiego.html
Jak trwoga, to do Boga.
Kiedy z tego wyrośniemy?
Nie z ufności Jemu, takiej naprawdę, ale z rytuałów, koronek, kadzideł, i innych koronacji obrazów?
~ Joanna Krzeczkowska: Zadaje Pani ogromnie wazne pytania… Ale odpowiedz na nie tez nie bedzie jednoznaczna, poniewaz wierni znajduja sie na roznych poziomach dojrzalosci religijnej… Ta cala zlozonosc sytuacji moze powodowac zawrot w glowie.