Wydana sto lat temu arcypowieść Jamesa Joyce’a traktuje o życiu we wszystkich jego przejawach. Przy pierwszej lekturze proponuję podążać tropem obrazów, dźwięków, zapachów. I zapamiętać parę drobiazgów.
Telemachię w „Ulissesie” Jamesa Joyce’a, a więc trzy pierwsze epizody: „Telemach”, „Nestor” i „Proteusz”, obejmujące poranne godziny Stephena Dedalusa, polecam przeczytać za jednym zamachem. W nowym przekładzie to ledwie 48 stron druku.
„Telemach” zaczyna się pysznie, mocnym wejściem solennie napuszonego, pulchnego Gogusia Mulligana, który wstępuje na platformę wieży Martello, niosąc miseczkę, lusterko i brzytwę. Jego oblicze (shaking, gurgling face, equine in its length) jest w nowym przekładzie rozedrgane, rozgulgotane, końsko pociągłe, tak jak Stephen, displeased and sleepy, staje się naburmuszony i zaspany. Mulligan gulgocze, Dedalus mamrocze, z rzadka odgryzając się ekspansywnemu adwersarzowi.
Rozmowa, rozpisana na zwyczajne dialogi, z rzadka tylko przetykane monologiem Stephena, toczy się nieśpiesznie, dopełniana szumem smarkozielonego morza. Kwestie zaczepiają się jedna o drugą, tworząc w miarę spójną całość, jak w tkaninie – stąd i wielość motywów tkackich, idzie przecież o opowieść, literaturę tworzoną na krosnach wyobraźni. Dla Dedalusa poranek skończy się zerwaniem: zirytowany gruboskórnością przyjaciela, mając wciąż w pamięci zniewagę sprzed roku, gdy Mulligan obraził pamięć jego matki, do wieży już nie powróci.
„Nestor”, dokumentujący poranną lekcję Stephena w dublińskiej szkole oraz rozmowę z jej dyrektorem, rojalistą, protestantem, antysemitą i mizoginem Deasy’m, pod względem stylistycznym nie różni się wiele od pierwszego epizodu. Może tym najbardziej, że na plan pierwszy wybija się tu historia, „koszmar, z którego usiłuję się obudzić”, a skrzypiący, nieprzyjemny głos starego belfra staje się kontrapunktem dla rozwichrzonych myśli młodego nauczyciela.
„Proteusz” z kolei – zapis spaceru Stephena brzegiem morza, i towarzyszących temu spacerowi rozmyślań – stanowi większe czytelnicze wyzwanie. Styl przepoczwarza się tu nieustannie, myśli biegną, łatwo zgubić się w natłoku asocjacji przemądrzałego, oczytanego młodzieńca, a zgubiwszy – zniechęcić.
Dlatego przy pierwszej lekturze proponuję podążać tropem obrazów, dźwięków i zapachów: Stephen idzie plażą, pod stopami chrzęszczą mu muszelki (czy takie same, które w kamiennym moździerzu przechowywał w swoim gabinecie Deasy?) i miażdżone łodygi morszczynu, „chrzęst, chrup, trzask, trzask”. Wokół niego znów „zieleń smarkowa, srebrny błękit, rdza, znaki barwne”, zapach wody, mew, wodorostów, mokrego piasku, wyrzuconego na brzeg psiego truchła. Wieje „ostry wiatr, przejmujące zimno, bardzo szczypiące powietrze”, mieszają się wrażenia zmysłowe, zbliżają się fale, a wraz z nimi cały senny epizod faluje, przypływa i odpływa, „chlupie w skalnych czaszach: plusk, chlup, chlap”, chlupią myśli w głowie Stephena, „czwórsłowna mowa fal: siisuu, hrss, rsiiis, uuus”, zza horyzontu wyłania się trójmasztowy szkuner.
Opowieść się rozpoczyna.
Mąż i ojciec
Mąż i ojciec Leopold Bloom… Cieszę się, że Maciej Świerkocki zachował otwierający „Odyseję” inicjał M: myśli Blooma przez cały dzień krążyć będą wokół Molly, która, choć większość czasu nieobecna, okaże się ośrodkiem krystalizacji całej fabuły „Ulissesa”.
„Mąż i ojciec” (w zastępstwie oryginalnego Mr. Leopold Bloom) to skądinąd świetna fraza. Tym właśnie jest Poldy, główny lokator domu przy Eccles Street 7: mężem pani Marion Tweedy-Bloom i ojcem dwójki dzieci: 15-letniej, dorastającej „córki-bzdurki” Milly oraz zmarłego przed 11 laty maleńkiego Rudiego, który żył zaledwie tydzień. Zjadłszy osobliwe śniadanie (smażona wieprzowa nerka, zakupiona rano u żydowskiego rzeźnika Dlugacza), nakarmiwszy kotkę, pogawędziwszy z żoną i skorzystawszy ze sławojki, wyruszy Bloom na całodzienną wędrówkę po mieście.
Czym jest tożsamość człowieka? „Cyklopi”, epizod długi, przesadny i nieco przegadany, pozostawia czytelników z tym pytaniem, jednym z najważniejszych dla twórczości Jamesa Joyce’a
Jego peregrynacje rozpoczną się ok. 8:30, obejmując kolejno: wizytę na poczcie, w kościele, w łaźni, udział w pogrzebie niejakiego Paddy Dignama, wizytę w redakcji „Evening Telegraph”, lunch, wizytę w Bibliotece Narodowej, zakupy u bukinisty, obiad w restauracji, wizytę w pubie, spacer nad morzem, wizytę w szpitalu położniczym i udział (bierny) w popijawie młodych lekarzy i studentów medycyny, spotkanie ze Stephenem Dedalusem, wizytę w burdelu i udział w awanturze z policją, nocną posiadówę z Dedalusem w budzie dla taksówkarzy oraz powrót do domu w towarzystwie tegoż ok. 2:00 w nocy.
Tyle, gdy idzie o akcję powieści. Nim wrócimy z Bloomem do domu, przeczytajmy uważnie dwa pierwsze epizody „Odysei”: „Kalipso” i „Lotofagów”. Tak jak poprzednio proponuję na początek darować sobie gąszcz asocjacji i literackich aluzji, a skupić się na drobnych faktach z codziennego życia. Żeby mieć frajdę z dalszej lektury, warto, prócz elementów biografii Bloomów, zapamiętać parę drobiazgów – będą powracać w dalszych epizodach.
Zwróćcie uwagę na: garderobę Blooma (spodnie!) i klucz do domu; cytrynowe mydło, kupione w drogerii Sweny’ego; rozmowę o wyścigach konnych; a zwłaszcza repertuar Molly na najbliższe koncerty: duettino „Là ci darem la mano” z Don Giovanniego Mozarta oraz tradycyjną „Love’s Old Sweet Song” (Odwieczną słodką pieśń miłości). „Ulisses” to przecież nie tylko słowa, to także muzyka. „Love’s Old Sweet Song” wykonywał m.in. słynny irlandzki tenor John McCormack, który w 1904 roku uczył śpiewu Joyce’a.
Wśród „wiernych zmarłych”
„Ulisses” jest księgą życia, więc musi mieć epizod poświęcony śmierci. Jest nim „Hades”, chronologicznie szósty epizod powieści i trzeci epizod jej drugiej części, czyli „Odysei”.
Żałobny kondukt przejedzie przez cały Dublin (dobra okazja, by poznać miasto) – z nadmorskiej dzielnicy Sandymount aż na cmentarz Glasnevin, miejsce spoczynku faithful departed, „wiernych zmarłych”, którzy chodzili sobie kiedyś po Dublinie, wśród nich m.in. rodziców i krewnych Jamesa Joyce’a.
Ale nie zmarły przed kilkoma dniami Paddy Dignam, odległy znajomy, będzie zaprzątać myśli towarzyszącego mu w ostatniej drodze Leopolda Blooma. Bloom, niedowiarek i agnostyk, żydowski outsider (rzadko kiedy jego obcość i emigrancka przeszłość jego rodziny wybrzmiewa tak mocno, jak w tym epizodzie) ma swoich własnych zmarłych: ojca Rudolpha, emigranta z Węgier i drobnego przedsiębiorcę, który przed laty targnął się na własne życie, i malutkiego Rudiego.
„Hades” to najbardziej gotycki z wszystkich epizodów „Ulissesa”. Trudno się dziwić, idzie przecież o epizod cmentarny: „Dużo ich tu leży; płuca, serca, wątroby. Stare zardzewiałe pompy; nic więcej, do cholery. […] Wstawaj! Dzień sądu! Potem każdy szuka swojej wątroby, płuc i reszty podrobów. Cholernie będzie mu się pozbierać tego ranka. Dwudziesta część uncji prochów w trupiej czaszce”. Aha, na pogrzebie, jako trzynasty żałobnik, zjawia się wielce tajemnicze indywiduum: M’Intosh. Zapamiętajcie go! Jeszcze nie raz wróci!
Komedia omyłek
Siódmy epizod „Ulissesa”, „Ajolos”, jest pierwszym „miejskim” epizodem powieści, gdzie pojedynczych bohaterów zastępuje tłum postaci.
Zwidlają się w nim ścieżki Blooma i Dedalusa, choć określenie „zwidlają” jest w gruncie rzeczy nieprecyzyjne: „Ajolos”, tak jak kilka kolejnych epizodów, przypomina komedię omyłek: Leopold i Stephen wymijają się w redakcji „Evening Telegraph”, ich ścieżki (a co za tym idzie – losy) nie mogą na dobre się połączyć. Panowie spotkają się dopiero w wieczornym, czternastym z kolei, epizodzie „Woły Słońca”, żeby resztę 16 czerwca spędzić już razem.
Inaczej przedstawia się sprawa z Dedalusem-juniorem i Dedausem-seniorem. Syn przez cały dzień starannie unika ojca, a i Simonowi Dedalusowi nieśpieszno, żeby napatoczyć się na krnąbrnego pierworodnego. Położona w sercu hibernijskiej metropolii redakcja „Evening Telegraph” (władcą jest tu chimeryczny Myles Crawford, tyleż król wiatrów, co mistrz dziennikarskiej grandilokwencji i clickbaitu epoki popołudniówek) okazuje się sceną: postacie wpadają i wypadają przez trzaskające drzwi, wygłaszając przy okazji, z braku innego zajęcia, popisowe oracje albo opowiadając anegdoty z pieprznym podtekstem.
Nic dziwnego: sztuką „Ajolosa” jest retoryka, i ta z wyższej półki, z antycznym rodowodem, i ta przyziemna, rodem z bulwarówkowego felietonu. Chwytów retorycznych poukrywał Joyce – jak obliczyli skrupulatni badacze – aż sto czternaście, i konia z rzędem temu, kto je wszystkie wyliczy. Ważniejsza jest jednak, rzucająca się w oczy, konstrukcja epizodu. Został poszatkowany na krótkie migawki porozdzielane parodiami prasowych nagłówków i śródtytułów (Świerkocki wybornie wydobył ich humor, podrzucając kilka poloniców, m.in. Tuwimowskie cicer cum caule) – echo nie tylko dziennikarskich zatrudnień młodego Joyce’a, ale i jego późniejszej fascynacji nowym środkiem artystycznej ekspresji – kinem.
Ideał mikro-realizmu
„Lajstrygonowie”, ósmy epizod „Ulissesa” uchodzi za esencję tej powieści, a przynajmniej jednego jej aspektu – drobiazgowego opisu peregrynacji miejskiego flâneurai kłębiących się w jego głowie myśli.
I faktycznie, krótki (około kilometra) przemarsz Blooma z redakcji „Evening Telegraph” przy O’Connell Street do położonego na południowym brzegu Liffey gmachu Biblioteki Narodowej, wraz z przystankiem na szybki lunch w pubie Davy Byrne’a, śledzimy tu nieomal minuta po minucie, w czasie z grubsza rzeczywistym – lektura epizodu zajmie nie więcej niż godzinę.
W żadnym innym epizodzie Joyce nie zbliżył się do ideału mikro-realizmu bardziej niż tutaj. Współcześnie trasę z „Lajstrygonów” w śródmieściu Dublina (przejście przez most, karmienie mew, pogawędka z dawno nie widzianą znajomą, oglądanie witryn sklepowych, oglądanie się za przechodzącymi kobietami, pub etc.) upamiętniają wmurowane w bruk tablice.
Jak przystało na epizod z wczesnego popołudnia, wszystko kręci się tutaj wokół jedzenia, począwszy od słodkiego opisu wyrobów z cukierni Grahama Lemona („Cukierki ananasowe, cytrynowe lizaki w kształcie pałeczek, irysy”) na garkuchni Burtona skończywszy („Rostbef z kapustą! Gulasz raz! Dwa ciemne! Raz solona wołowina! Rostbef i tłuczone!). Bloom, wyraźnie głodny, rozmyśla o gastronomii, wybiera najlepszy lokal, wspomina wyjścia do restauracji – i dawne czasy.
W jego wspomnieniach na pierwszy plan wybija się, rzecz prosta, Molly. Pierwsze szczęśliwe lata małżeństwa, dzieciństwo Milly, i wspomnienie chwil najintensywniejszego szczęścia: randki wśród rododendronów na przylądku Howth (północne peryferie Dublina), gdzie 16 lat temu Molly dała mu do ust ciastko z kminkiem i gdzie pierwszy raz się kochali.
Scena ta powróci jeszcze dwukrotnie: w „Nauzyce”, epizodzie trzynastym, przywoła ją Bloom, spoglądając na Howth z plaży w Sandymount po drugiej stronie zatoki Dublińskiej; w finale „Penelopy” powie o niej Molly, wypowiadając na koniec swoje słynne „Tak” – dla świata i dla Poldy’ego.
Mała zemsta
Przed lekturą „Scylli i Charybdy”, dziewiątego, może najbardziej autobiograficznego epizodu „Ulissesa”, garść faktów. Debata o życiu i twórczości Shakespeare’a rzeczywiście odbyła się w czerwcu 1904 roku w pokoju bibliotekarzy przy czytelni Irlandzkiej Biblioteki Narodowej. Wszyscy powieściowi uczestnicy dyskusji to postacie autentyczne. Czterech występuje pod własnymi nazwiskami: kwakierski bibliotekarz Thomas William Lyster, literat William Kirkpatrick Magee (John Eglinton), poeta i ezoteryk George William Russell (Æ) oraz znawca mitologii gaelickiej Richard Irvine Best. Dwaj pozostali, James Joyce i Oliver Gogarty, w swoich literackich kostiumach: odpowiednio Stephen Dedalus i Malachi „Goguś” Mulligan.
Jedyną postacią fikcyjną, która niczym duch wdziera się w realistyczną materię epizodu, nicuje ją, dowodząc siły literackiego żywiołu, jest (tutaj trzecioplanowy) Leopold Bloom. Podczas dyskusji w bibliotece, gdzie za słuchaczy miał znawców Shakespeare’a, młody poeta argumentował, że sztuki „największego twórcy po Bogu” utkane są z aluzji do jego prywatnego życia, król Hamlet, zamordowany ojciec Hamleta księcia Danii, to autoportret dramaturga, a młody książę, tytułowy bohater największego dramatu stradfordczyka, stworzony został na pamiątkę Hamneta, jego zmarłego w wieku jedenastu lat ukochanego syna.
Nie trzeba dodawać, że Joyce (jak jego literacki porte parole) utożsamiał się z dramaturgiem, a podczas dyskusji nie zdołał nikogo przekonać. Adwersarze zostali przy swoim: dzieło literackie należy interpretować oddzieliwszy je od osoby autora.
„Scylla i Charybda” – epizod utkany z szekspirowskich cytatów, przeplatanych ironicznymi nawiązaniami do teologii katolickiej – był małą zemstą dojrzałego pisarza. Joyce udowadniał przeciwnikom (a wszyscy oni żyli jeszcze podówczas), że stali się bohaterami literackimi. Ci, którzy przeczytali powieść, nie przyjęli tego z entuzjazmem.
Dziś, gdy wszyscy przenieśli się do wieczności, dołączając do Shakespeare’a i Arystotelesa (drugiego mistrza Stephena Dedalusa), „Scyllę i Charybdę”, jeden z piękniejszych epizodów „Ulissesa”, można czytać wciąż na poważnie, jako świadectwo twórczych zmagań młodego pisarza. Można też na luzie, dostrzegając w nim skrzącą się humorem parodię sporu erudytów, seminarium uniwersyteckiego albo, jak kto woli, echo knajpianej pogawędki o literaturze – nie mającej początku i końca, obywającej się bez konkluzji i autorytetu, a prowadzonej dla samej przyjemności wymiany myśli.
Inżynier z kompasem
W architektonice „Ulissesa” epizod dziesiąty, „Błędne Skały”, stanowi rodzaj interludium. Widzimy tu śródmieście Dublina podczas wczesnopopołudniowej krzątaniny, w nieustającym ruchu przechodniów i pojazdów, czasem wpadających na siebie, czasem mijających się kilka kroków, najdalej o przecznicę. Techniką narracyjną epizodu jest labirynt, przypisaną mu dyscypliną wiedzy – mechanika, symbolem anatomicznym – krew, która bez ustanku krąży arteriami ludzkiego ciała.
Spotkamy w „Błędnych Skałach” dobrze nam znanych Leopolda Blooma, Mulligana, Stephena i Simona Dedalusów, uczestników pogrzebu Paddy Dignama i dyskutantów z redakcji „Evening Telegraph”, oraz postacie nowe: cztery młodsze siostry Stephena, wielebnego ojca Conmee, dublińskiego ekscentryka Cashel Boyle O’Connor Fitzmaurice Tisdall Farrella, właściciela składu z herbatą Kernana, starego bukinistę z Merchant’s Ark, ekspansywnego impresaria Boylana zmierzającego na schadzkę z Molly, i jego sekretarkę, pannę Dunne (czyżby tożsamą z Marthą Clifford, korespondencyjną kochanką Blooma?), która wystuka na maszynie do pisania datę Bloomsday: 16 czerwca 1904, oraz wiele innych, zazwyczaj epizodycznych i nieistotnych dla akcji powieści postaci. Jednym słowem: na chwilę zanurzymy się w Dublinie i w sprawach jego mieszkańców.
„Itaką” rządzi znana melancholikom obsesja enumeracji i powiązanej z nią niemożności doświadczania pełni, a przy tym potrzeba zbierania drobin życia, żeby nie przepadły w otchłaniach kosmosu
Ale na tym urok „Błędnych Skał” się nie wyczerpuje. Scenki, a jest ich 19, zostały przez Joyce’a ułożone tak, by delikatnie się zazębiały. Uważni czytelnicy odkryją w każdej z nich jedno-dwa zdania pochodzące z innej scenki – takich interpolacji, scalających epizod i dających wrażenie symultaniczności, jest ogółem kilkadziesiąt. Odnajdywanie ich będzie dodatkową zabawą.
Frank Budgen, angielski malarz, kompan z czasów zuryskich, jeden ze świadków powstawania powieści, opowiadał: „Joyce pochłonięty pracą nad «Błędnymi Skałami» przypominał inżyniera posługującego się kompasem i suwakiem logarytmicznym, geometrę z liniałem i sznurem mierniczym, czy, niech porównanie będzie bardziej w duchu «Ulissesa»– oficera na statku, który łapie słońce, odczytuje log i oblicza obecny kurs”.
Ale Joyce nie byłby sobą, gdyby przy okazji nie spróbował wprowadzić czytelników w błąd. „Błędne Skały” – znów rzecz dla uważnych – są pełne przesunięć, podwójnych nazwisk, błędnie zapisanych imion i nazw. Są układanką, której nie da się precyzyjnie rozłożyć. I to też jest część zabawy.
Miasto, które śpiewa
W czasach Jamesa Joyce’a i Leopolda Blooma Dublin kochał śpiewać. Irlandczycy nie tylko tłumnie uczęszczali na koncerty w filharmoniach, teatrach i kościołach, ale amatorsko (cóż to za słowo!) muzykowali w pubach i restauracjach. Repertuar był niezwykle bogaty: włoskie (zazwyczaj przekładane na angielski) arie operowe i operetkowe, tradycyjne pieśni ludowe i patriotyczne, piosenki z wodewilów i rewii.
Muzyka i śpiew przewijają się przez całą powieść – Molly jest przecież śpiewaczką, Poldy, tak jak Joyce, melomanem. Ale tylko „Syreny”, jedenasty epizod „Ulissesa” został w całości poświęcony muzyce. Jego fabuła jest prosta: skończywszy popołudniową włóczęgę po mieście Bloom wstępuje do restauracji hotelu Ormond, aby zjeść obiad i odpisać na list Marthy Clifford. W sąsiedniej sali Simon Dedalus z grupką przyjaciół daje zaimprowizowany recital, złożony z kilku arii (m.in. z „Lunatyczki” Belliniego i „Marty” Flotowa) oraz z kilku pieśni sławiących irlandzkich bohaterów.
Ale melodii, strzępów piosenek, pojedynczych akordów i dźwięków jest w „Syrenach” wiele, wiele więcej. Cały epizod – od dwustronicowej ekspozycji tematów po finalne pierdnięcie Blooma – utkany jest z muzyki i wyrazów dźwiękonaśladowczych, które Joyce z maestrią scalił w suitę (?), fugę (?), pieśń (?), wplatając w nią cytaty z innych epizodów powieści, urywki słów i zdań, kalambury z imion, stukot lakierków Boylana, stukanie laski niewidomego stroiciela fortepianów i kołatki w domu Bloomów, śmiechy podpitych gości, szum morza w muszli, mlaskanie biesiadników, bulgotanie cydru w nabrzmiałych kiszkach Leopolda i jego myśli, obsesyjnie krążące wokół Molly. Wokół Molly sprzed lat i Molly, która zaraz przyjmie w ich domu kochanka, który ledwie (skrzypienie lakierków, odgłosy dryndy, pukanie do drzwi) opuścił gościnne podwoje Ormondu, wypiwszy dla kurażu kieliszeczek tarninówki. „Tutto è sciolto”. Wszystko stracone. „Love’s Old Sweet Song”. Love.
Drugim wielkim tematem „Syren” jest seks. Nie tylko za sprawą Boylana. Przy barze, za którym królują dwie ponętne barmanki, rudobrązowa Lydia Douce i złotowłosa Mina Kennedy, kłębią się zalotnicy. Każdy, młody i stary, przystojny i taki sobie, próbuje zwrócić na siebie uwagę. Słowem, zaczepką, wreszcie śpiewem. A one, w świecie pijących facetów świadome swojej chwilowej nad nimi przewagi, pozwalają się uwodzić. Ale nie śpiewają.
Język bohaterem
„Cyklopi”, dwunasty epizod „Ulissesa”, to jeden z tych rozdziałów powieści, gdzie język (angielszczyzna oryginału i polszczyzna przekładu) jest nie tylko tworzywem, ale pełnoprawnym bohaterem, ważniejszym od wątłej akcji.
A jest ona prosta: z restauracji hotelu Ormond przenosimy się (wraz z Bloomem) do sąsiedniej dzielnicy Dublina, na którą dominują dwie budowle: klasycystyczny gmach Czterech Sądów, jedna z wizytówek miasta, i stary kościół świętego Michana. Tutaj, w pubie niejakiego Barney Kiernana, rezyduje z psem Garryowenem Obywatel – irlandzki nacjonalista i nieprzejednany wróg wszystkiego, co angielskie, wyżywający się w politycznych dysputach groteskowy fanatyk bez większych wpływów, żyjący przeszłością, pełen uprzedzeń i pretensji, schorowany i zapity.
Otoczony gromadką podlizujących mu się wyznawców, popisuje się znajomością kilku gaelickich zwrotów i wygłasza monologi w soczystej angielszczyźnie, której nienawidzi: o starożytnym pochodzeniu Irlandczyków i niegdysiejszej handlowej i cywilizacyjnej potędze wyspy, o brytyjskiej okupacji i zbrodniach Albionu, o spisku wszelkich wrogich sił wymierzonym w Irlandię, wiarę katolicką i niego osobiście. Obywatel (jego pierwowzorem był Michael Cusack, prezes Gaelickiego Towarzystwa Atletycznego) jest karykaturą polityka obozu narodowego, a jednocześnie człowieka czynu.
Ale nie tylko on: karykaturą jest język epizodu, w którym knajpiane rozmowy przeplatają się z monstrualnymi parodiami stylów prasowych, języka bulwarówek, żargonu prawników, księży, sprawozdawców sportowych i parlamentarnych, nauczycieli geografii ojczystej oraz polityków. Wszystkie cechuje przesada i grandilokwencja, brak umiaru i nieznośny patos – stąd nadmiar przymiotników, zawrotna tytulatura i ciągnące się w nieskończoność wyliczanki irlandzkich i cudzoziemskich nazwisk (a właściwie ich prześmieszne parodie, które Maciej Świerkocki oddał w polszczyźnie z mistrzostwem Tuwima i Witkacego; jest wśród nich Polak Paddyrisky), funkcji cywilnych i kościelnych, elementów średniowiecznego rynsztunku i płodów irlandzkiego rolnictwa, sprzedawanych w dublińskich halach targowych.
Stawką epizodu jest jednak nie tylko parodia. Obecność Blooma, który w pubie Kiernana znalazł się w dużej mierze na skutek zbiegu okoliczności, sprowokuje Obywatela do rozmowy na temat narodu i przynależności etnicznej. Co decyduje o tym, że ktoś jest Irlandczykiem? Celtyckie pochodzenie i wyznanie rzymsko-katolickie czy tylko (?) fakt urodzenia w Irlandii, choćby z ojca emigranta i Żyda? I czym jest tożsamość człowieka? „Cyklopi”, epizod długi, przesadny i nieco przegadany, pozostawia czytelników z tym pytaniem, jednym z najważniejszych dla twórczości Jamesa Joyce’a.
Konwenanse zderzają się z pożądaniem
W jaki sposób Bloom znalazł się pod wieczór na plaży w Sandymount, w pobliżu kościoła Maryi Stella Maris, w miejscu, gdzie dziesięć godzin wcześniej spacerował Stephen Dedalus w „Proteuszu”?
Po awanturze w pubie Kiernana pojechał ze znajomymi odwiedzić wdowę po pochowanym w południe Paddym Dignamie, następnie udał się na spacer nad morze. Gdyby tam nie poszedł, nie spotkałby Gerty MacDowell i nie powstałby trzynasty epizod powieści, „Nauzykaa”. Epizod, w którym społeczne i religijne konwenanse zderzają się z pożądaniem, erotyką i seksem.
Kim jest Gerty? Mówiąc najprościej: to młoda kobieta, która szuka męża. Nieco wyniosła, pozująca na damę i na swój wiek karykaturalnie poważna, świadoma swojej urody, ale i kalectwa (po wypadku lekko utyka) i nie najwyższego pochodzenia społecznego, które sprawia, że trudno jej zdobyć dobrą partię. Wychowana na kolorowych magazynach i poradnikach, których komunały powtarza, pobożna i konserwatywna, a zarazem beztroska i frywolna, usiłuje nieskutecznie stłumić naturalny dla jej wieku stan erotycznego rozbudzenia.
Sekrety jej młodzieńczej i pensjonarskiej duszy poznajemy dzięki monologowi w pierwszej części epizodu – pierwszej, ponieważ „Nauzykaa” składa się z dwóch części, w pierwszej narratorką jest Gerty, w drugiej – Bloom. Egzotyczna aparycja nieznanego, o wiele starszego gentlemana pobudza wyobraźnię dziewczyny; jej wyniosła irlandzka uroda, jej sukienka, pończochy, podwiązki, przykuwają uwagę Blooma. W części pierwszej podniecenie narasta, sięgając zenitu w chwili, gdy w niebo tryskają kolorowe fajerwerki; w drugiej, gdy jest już po wszystkim, a w kościele skończy się wieczorna msza – powoli wygasa.
Gerty odchodzi plażą, Poldy, cóż, zwrócony ku zapalonej latarni morskiej na przylądku Howth (przypomnijcie sobie „Lajstrygonów”), wraca myślami do Molly i dawno utraconego szczęścia.
Tour de force dla tłumacza
Skąd Bloom w szpitalu położniczym? To jeszcze jeden pretekst, żeby nie wracać do domu. Bloom, mistrz miejskiej włóczęgi, a przy tym człowiek-przylepa, zawsze znajdzie sobie zajęcie pozwalające mu trwać w poczuciu, że posiada przyjaciół i na równych prawach uczestniczy w życiu miasta. Choćby miał iść na pogrzeb obcego człowieka, siedzieć w pubie z niechętnymi mu ludźmi albo odwiedzić na porodówce odległą znajomą, która (zajrzyjcie do „Lajstrygonów”) tej nocy spodziewa się rozwiązania.
Ale przecież bez takich właściwości Blooma nie byłoby „Ulissesa”. Czternasty epizod, „Woły słońca”, chyba zasłużenie uchodzi za najgęstszy i najmniej przyjazny czytelnikom. Wyjąwszy pijatykę młodych lekarzy i studentów medycyny oraz toczone przy tej okazji dysputy o teologii, seksie, prokreacji i medycynie, nic tu się nie dzieje, choć dla akcji „Ulissesa”, skupionej wokół spotkania dwóch protagonistów, ojca i syna, jest to epizod kluczowy: właśnie w szpitalu Mater Misericordiae Leopold Bloom spotka wreszcie Stephena Dedalusa. I do końca Bloomsday już go nie opuści.
Tyle fabuła. Dla powieści i Joyce’owskiej legendy „Woły słońca” również mają istotne znaczenie: tutaj właśnie Joyce puścił pełną parą swoją maszynę parodysty, przedstawiając na czterdziestu kilku stronach embrionalny rozwój literackiej angielszczyzny od czasów anglo-saksońskich po współczesny mu dubliński slang.
Taki epizod to prawdziwe tour de force dla tłumacza. I trzeba przyznać, że Maciej Świerkocki, otwierając swój epizod Rejem i Modrzewskim, a zamykając Nowakowskim, Konwickim, Hłaską (?), okazał się niezwykle pomysłowy. Niekiedy mułowate (i faktycznie gęste) „Woły słońca” zalśniły nowym blaskiem, i naprawdę dadzą się czytać.
Pozostaje kwestia literackości epizodu. Niejeden czytelnik „Ulissesa” deklarował, że najchętniej skróciłby go o 1/3; wielu zapytywało, czy purnonsensowne żarty, humor sytuacyjny, a zwłaszcza toczone po pijaku dyskusje i niekończące się popisy erudytów, nie bledną i nie tracą uroku przepisane na papier. Być może bledną, niemniej stanowią przecież ważną część życia, a „Ulisses” jest, czy pragnie być, powieścią o życiu we wszystkich jego przejawach.
A czy „Woły” trącą myszką? Jednym z zagadnień, które przy biesiadnym stole zajmują młodych medyków, jest odpowiedzialność lekarza za pacjentkę i pytanie, czyje życie należy ratować w pierwszej kolejności: płodu czy ciężarnej matki. Dla polskich czytelniczek i czytelników „Ulissesa” trudno o temat bardziej aktualny.
Podróż w otchłań nieświadomości
Monto, położona w pobliżu dworca dublińska dzielnica czerwonych latarni, uchodziła przed stu dwudziestu laty za jeden z najbardziej zaniedbanych i niebezpiecznych rejonów Dublina. Liche przybytki rozkoszy sąsiadowały tutaj z siedzibami złodziei i społecznych mętów, nienajlepsze kamienice i osiemnastowieczne rudery – z drobnymi warsztatami, tanie sklepiki i szemrane puby – z mnogością obiektów o różnorakim przeznaczeniu, jakie zwykle składają się na mało fotogeniczne zaplecze każdej metropolii.
Swoją dumę nieistniejąca już dziś dzielnica czerpała z licznych burdeli, odwiedzanych przez biedniejszych dublińczyków oraz przyjezdnych. Był wśród nich popularny wśród studentów (i znany dobrze Joyce’owi) przybytek Belli Cohen przy 81/82 Tyrone Street.
Tam właśnie zawitali nocą z 16 na 17 czerwca Stephen Dedalus, jego kolega Vincent Lynch i podążający za nimi od szpitala Mater Misericordiae trzeźwy Leopold Bloom. Pod piórem Joyce’a pobyt w „nocnym mieście” przeistoczył się w „Kirke” – najdłuższy, rozpisany na kwestie jak sztuka teatralna, a przy tym najśmieszniejszy epizod „Ulissesa”.
Zbudowany z halucynacji Blooma i Dedalusa – trudno dociec, co jest tu realnością, co wytworem imaginacji, co projekcją najskrytszych marzeń i próbą kompensacji życiowych niepowodzeń – jest wielką orgią przemian oraz iście wariacką podróżą w otchłanie nieświadomości. Oprócz prostytutek, burdelmam, rajfur, chuliganów, uliczników, policjantów i pijanych żołnierzy, zjawiają się u pani Cohen, niczym na seansie spirytystycznym, bodaj wszyscy pierwszo- drugo- i trzecioplanowi bohaterowie powieści, żywi i umarli. Tworzą barwną czeredę dziwaków, duchów i straszydeł, wymieniają rolami i wygadują niestworzone bzdury. Stateczni obywatele okazują się łajdakami, podli wrogowie Blooma – jego największymi admiratorami i przyjaciółmi.
A Bloom? Przeistoczy się w Bloomkę, zajdzie w ciążę, zostanie okrzyknięty zbawcą Irlandii i mesjaszem, weźmie udział w orgii sado-maso, wysłucha rad lubieżnego dziadka, przeżyje kolejne domowe upokorzenia, spotka się oko w oko z kochankiem swojej żony, a na koniec pomoże wyrwać pijanego w sztok Stephena z łap równie pijanych żołnierzy, inaugurując wielki powrót do Itaki.
W potoku słów
Czytelnicy (oraz Czytelniczki) „Ulissesa”, a pewnie nie tylko oni, rzecz bowiem dotyczy o wiele liczniejszych rzesz ludności, niż tylko ludzie rozkoszujący się lekturą powieści jednego z czołowych irlandzkich bardów, przypuszczalnie pamiętają, z czasów młodzieńczych albo i z nieodległej przeszłości, jeden czy kilka takich letnich, a może i nie tylko letnich, wieczorów, gdy po całodziennej wędrówce przez miasto, uskutecznianej zazwyczaj bez celu i z braku innego zajęcia, a urozmaicanej pobytami w kawiarniach i knajpach, gdzie cierpliwa obsługa, nie zważając na stan gości, a tylko zerkając łakomie do ich portfeli w oczekiwaniu na zamówienie następnej kolejki oraz towarzyszący jej napiwek, serwuje wszelakie napoje wyskokowe o mniejszej i większej zawartości tak zwanych procentów, trafili, zmęczeni, złachani i wymemłani, na przystanek w centrum rodzinnego miasta, a to w celu odnalezienia pisanego im autobusu nocnego, który zawiózłby ich prosto w objęcia Morfeusza, i czekając na tenże, zazwyczaj zatłoczony i spóźniający się środek publicznego transportu, zapragnęli spędzić kwadrans albo dwa kwadranse na ławce pod zadaszeniem, najlepiej w miejscu, w którym dłużące się minuty oczekiwania dałoby się skrócić zjedzeniem potrawy określanej mianem zapiekanki, tudzież spożyciem napitku zwanego rozchodniaczkiem, łącząc to z pogawędką z bywalcami i bywalczyniami wzmiankowanego przybytku, należącymi do braci taksówkarskiej albo trudniącymi się nierządem.
Z takich chwil, o ile Czytelnicy (oraz Czytelniczki) je pamiętają, narodził się „Eumajos”, przedprzedostatni, szesnasty, może najmniej doceniany epizod „Ulissesa”. Wypełniony po brzegi nieprzytomnym potokiem słów narratora (oraz podszywającego się podeń Blooma), który ciągnie opowieść, próbując pokonać własne znużenie, przypływa i odpływa, kołysze się jak morskie fale, zagarniając do swego wnętrza rozmowy bohaterów, dorożkarzy, nocnych włóczęgów oraz towarzyszących im Stephena i Leopolda, rozmowy ledwie słyszalne, utkane z gadaniny i ciszy, pełne luk, pomylonych nazwisk, fałszywych tożsamości i przeinaczonych faktów.
Sztuką epizodu jest nawigacja, symbolem – żeglarze, scenerią – nocna knajpa, czytelna aluzja do portowych tawern, gdzie przed wiekami opowiadano przygody Odyseusza, a dziś, jeśli umysł dopisze, można przez chwilę pogawędzić o literaturze, zanim zamkną lokal i nim nad przepitym miastem wstanie kolejny świt.
Matematyczny katechizm
Przypadkowy przechodzień, przechodzący w nocy z 16 na 17 czerwca 1904 roku jedną z ulic północno-wschodniego Dublina, musiał się nieźle ubawić, obserwując dwóch miejskich włóczęgów, starego i młodego, jak wloką się naprzód, śpiewają operowe arie i niczym Bouvard z Pécuchetem rozprawiają głośno i uczenie na tematy wszelkie, popisując się swoją pełną luk wiedzą, i jak beztrosko marnują czas – z niefrasobliwością właściwą ludziom pozbawionym sensownego zajęcia.
Nie darmo Joyce powtarzał, że „Itaka”, obejmująca, gdy idzie o akcję, powrót Blooma do domu, krótką biesiadę z Dedalusem w kuchni oraz ostatnie czynności przed pójściem spać, to jego ulubiony epizod „Ulissesa”, w którym zawarł się najlepiej duch tej powieści.
„Piszę «Itakę» w formie matematycznego katechizmu – stwierdzał w lutym 1921 roku w liście do zuryskiego kompana Franka Budgena. – Wszystkie wydarzenia przedstawione są w postaci ich kosmicznych, fizycznych, psychicznych itd. ekwiwalentów, np. skok Blooma w dół, czerpanie wody z kranu, oddawanie moczu w ogrodzie, kadzielnica, zapalona świeca i posąg, tak że czytelnik zostanie poinformowany o wszystkim w najbardziej lakoniczny sposób, ale Bloom i Stephen staną się przez to ciałami niebiańskimi, wędrującymi jak gwiazdy, którym się przyglądają”.
I faktycznie, pisana z „boskiej” perspektywy „Itaka” ma coś z katechizmu – pytanie-odpowiedź, pytanie-odpowiedź, pytanie-odpowiedź – a jej surowe piękno zasadza się na połączeniu i skontrastowaniu tego, co kosmiczne i wieczne, z tym, co indywidualne i najbardziej intymne. W żadnym epizodzie nie oglądamy Blooma z tak bliska, nigdzie nie ukazuje się nam równie bezbronny i kruchy, pełen sprzeczności i zadziwiających dopełnień – mąż i rogacz, ojciec i syn, mieszczuch i marzyciel, Irlandczyk i Żyd, drobny akwizytor i niedoszły ziemianin, niezrealizowany żeglarz i przekonany domator. Listę można wydłużać w nieskończoność.
„Itaką” rządzi znana melancholikom obsesja enumeracji i powiązanej z nią niemożności doświadczania pełni, a przy tym potrzeba zbierania drobin życia, żeby nie przepadły w otchłaniach kosmosu. Kakao w filiżance, urwany guzik, stary bilet loteryjny, list od kochanki, zawartość kredensu, faktura materaca, oprawy książek na bibliotecznej półce, blizna po użądleniu, świeca, paznokieć, furtka, pończochy Molly, miauknięcie kotki, twarz ojca, śmiech Milly, cytrynowe mydło, zapach małżeńskiego łóżka, kołyszące do snu wspomnienie ulotnych chwil szczęścia.
Miłość, seks i żal
Wedle rozpowszechnionej opinii osiemnasty epizod „Ulissesa”, wielki nocny monolog Molly Bloom, nie posiada ani jednego znaku interpunkcyjnego. To nieprawda. Między czwartym a piątym zdaniem, w połowie tekstu, widnieje kropka. Symbolizuje oś Ziemi, wokół której w nieskończoność (czasowy symbol epizodu) obracają się słowa i myśli zasypiającej kobiety. „Ostatnie słowo (ludzkie, zbyt ludzkie) – tłumaczył Joyce Budgenowi – zostawię Penelopie. Jest to niezbędna kontrsygnatura na paszporcie Blooma do wieczności”.
„Penelopa” jest cyklem (końcowe „Tak” łączy się z „Tak” otwierającym), a jednocześnie zamyka cykl „Ulissesa” – S, ostatnia litera powieści, w słowie Yes, płynnie przechodzi w S w słowie Stately. Lekturę można zacząć od nowa.
Wolno te zdania czytać jako domknięcie książki, można w nich widzieć pierwszy komentarz do dziejów Blooma, albo przeciwnie – tekst wyjściowy, którego komentarzem i dopełnieniem są pozostałe epizody „Ulissesa”. Spośród ośmiu zdań monologu (mówiąc bardzo z grubsza, bo na każdej stronicy myśli i plany czasowe swobodnie się przenikają), pierwsze opowiada o Bloomie, drugie o Bloomie, Boylanie i romansach Molly, trzecie – o seksie z Boylanem, czwarte i piąte – o dzieciństwie i wczesnej młodości Molly w Gibraltarze, szóste – o fizjologii, macierzyństwie i Milly, siódme – o Bloomie i Stephenie Dedalusie, ósme – o Boylanie, Bloomie, Dedalusie, Gibraltarze, wreszcie o randce z Bloomem, kiedy Molly powiedziała mu „Tak”, i gdy pierwszy raz kochali się wśród kwitnących rododendronów przy latarni morskiej na przylądku Howth.
To wszystko jednak suche technikalia, które nie oddają ekstatycznego, zmysłowego piękna tej prozy, przesyconej miłością i seksem, żalem za uciekającym czasem i radością istnienia, prozy zarazem cielesnej i kosmicznej, dowcipnej i melancholijnej, złożonej, jak „Ulisses” z prawdy, fikcji i marzenia, i jak dzieje Odyseusza pełnej luk, niedopowiedzeń i krętactw. Słychać tu „Kalipso”, „Lajstrygonów”, „Błędne Skały”, „Nauzykę”, „Eumajosa” i „Itakę”, cały długi dzień rozpisany na setkach stronic odbija się w ciemnozielonych wodach Zatoki Dublińskiej.
Słowa Molly pulsują jak morze, zamieniają „Ulissesa” w opowieść bez końca, przypływają, odpływają, drążą myśli, żeby nigdy się nie zatrzymały.
Przeczytaj też: Każdy nosi w sobie kosmos
Świetny artykuł, wygodne wprowadzenie do pierwszej lektury (brakowało takiego). Warto dodać, że wydania „Ulissesa” palono, znajdował się na liście Index Librorum Prohibitorum, a fundacja fundamentalistów katolickich (która nie jest finansowana przez Kreml) miałaby dziś z takiej premiery używkę w kontekście ochrony tzw. „uczuć religijnych”, jeśliby tylko nie była zajęta sprawami rozwodowymi w swym łonie. Ulisses jest postkatolicki, bazuje na parodiach, przeinaczeniach i złośliwych cytatach – wkład Kościoła w kulturę literacką nie mógłby być większy 🙂
Kazdy „otwarty” moze byc zachwycony, bo obrazanie Pana Boga w ksiazce jest. Bez tego ciezej byloby pisarzowi czy ksiazce dostac pozytywna recenzje na tym portalu.