Przez ostatnie pół wieku wiele się zmieniło w relacjach społecznych i rodzinnych. Czy wszystkie konsekwencje tych zmian zostały zauważone? W Kościele chyba niewystarczająco.
Niedawny pożar katedry Notre-Dame wydobył na dzienne światło wiele wątków, różnej natury, które łączą Europejczyków (i nie tylko) z tą budowlą. Wydarzenie to stało się symbolem upadku (lub jego ryzyka) nie tylko jednej świątyni, ale całego Kościoła. Notre-Dame płonie, chrześcijaństwo gaśnie – oto obraz słabnięcia Kościoła Matki, leżącego u korzeni wielu europejskich historii i kultur. Los paryskiej katedry zmaterializował nagle to, co dzieje się z katolicyzmem nie tylko we Francji, ale w różnych częściach Europy i świata.
Oczywiście łatwiej rozszyfrują ten symbol katolicy zaniepokojeni skandalami duchowieństwa, zamykaniem budynków sakralnych, łączeniem parafii, wszystkimi aktualnymi trudnościami Kościoła. Ale troska wykracza poza katolickie ramy: odnosi się także do całego chrześcijaństwa i do kultury świeckiej wrażliwej na jego istnienie. W obliczu takiego wydarzenia emocje nie polaryzują się tylko wokół dwóch biegunów: katolickiego i świeckiego. Ten podział prawdziwy był w okresie frontalnych starć pomiędzy tymi światami (katolicyzmu i sekularyzmu czy też katolicyzmu i komunizmu), nawet jeśli one nawzajem na siebie się nakładały i istniały pomiędzy nimi podskórne związki czy pokrewieństwa. Lecz ten konflikt skończył się jakiś czas temu. Mur runął. Dziś świat jest już mniej chrześcijański, ale też mniej antychrześcijański.
Wiele osób zastanawiało się wtedy, choćby tylko przez chwilę: jaki będzie świat bez Kościoła? Potem uwagę wszystkich skupił globalny kryzys COVID-19, jednak to pytanie wciąż pozostaje otwarte. Jest również jednym z pytań o wyjście z kryzysu. Jaki będzie świat bez Kościoła?
Konflikt między katolicyzmem a sekularyzmem skończył się jakiś czas temu. Mur runął. Dziś świat jest już mniej chrześcijański, ale też mniej antychrześcijański
Gdy płonęła paryska katedra, powszechne było poczucie końca chrześcijaństwa. Pożar nie był oczywiście jedynym objawem kryzysu. Było ich wiele. Z jednej strony skandale związane z pedofilią duchowieństwa i zakonników, które doprowadziły do całkowitego upadku autorytetu. Z drugiej strony dane statystyczne ukazujące spadek praktyk religijnych w Europie i gwałtowne zmniejszenie się liczby duchownych, zakonników i zakonnic, czyli spadek powołań. Ogień trawiący tak solidną budowlę, która była z nami od wieków, stając się filarem naszego świata, ukazał kres, a przynajmniej poważny kryzys zadomowionego w niej katolicyzmu. […]
Historia ratuje teologię
Rozumiem, że ludziom wierzącym trudno przyjąć taką hipotezę i że można zarzucić jej pesymizm. Zmierzenie się z nią jest jednak intelektualnie uczciwe i odpowiedzialne. Jérôme Fourquet wyraża się surowo o francuskim katolicyzmie: „Dechrystianizacja narasta, co wprowadza religię katolicką w «fazę terminalną»”. I dalej: „Jeśli ten trend się utrzyma, szacuje się (jak pokazuje jasno krzywa tendencji), że ostatni chrzest może nastąpić w 2048 roku, a w 2031roku zawarte zostanie ostatnie katolickie małżeństwo. Może nawet dojść do sytuacji, że w 2044 roku całkowicie znikną francuscy księża”.
Trudno ocenić wiarygodność takich prognoz, ale na pewno nie ma się co spodziewać świetlanej przyszłości Kościoła. Jesteśmy w punkcie zwrotnym naszej cywilizacji: „Przez setki lat to religia katolicka kształtowała zbiorową podświadomość francuskiego społeczeństwa. Dzisiejsze społeczeństwo jest ledwie cieniem tamtego. Trwa wielka cywilizacyjna przemiana”. […]
Do pęknięcia doszło, ponieważ bardzo zmieniło się społeczeństwo. Chrześcijaństwo – jak mówi Marc Bloch – to religia historyczna. Być może inne religie też, ale ta w sposób szczególny. Od siebie dodam, że chrześcijaństwo żyje w historii i jest na historię bardzo podatne. Nawet jeśli – powiedzmy szczerze – ani przywódcy Kościoła, ani osoby odpowiedzialne za kościelną edukację nie przykładają zbytniej wagi do historii i nie uważają, by jakikolwiek pożytek dla dobrego zarządzania Kościołem płynął ze zrozumienia, skąd się pochodzi i gdzie się żyje. Duży nacisk, zwłaszcza w formacji duchownych, kładzie się natomiast na filozofię (choć akurat papież Franciszek w encyklice „Fratelli tutti” potępia „proces utraty zmysłu historycznego, co powoduje dalszy rozpad”).
Brak kultury historycznej w ocenie zjawisk doprowadził do zubożenia rozumienia rzeczywistości. To jedna ze słabości wiedzy i władzy dzisiejszych ludzi Kościoła. W toku kościelnych studiów niewiele miejsca w porównaniu do innych dyscyplin poświęca się historii Kościoła, a już całkiem zaniedbuje się współczesną historię społeczno-polityczną. Ojciec Marie-Dominique Chenu, soborowy teolog, wydał w 1937 roku broszurę zatytułowaną „Le Saulchoir. Une école de théologie”, w której przedstawił chrześcijaństwo jako historię i w historii: „Historyczne stawanie się jest współistotne z tajemnicą, z Kościołem, który jest tego filarem, i z teologią, która przez myśl i działanie jest tego wyrazem. Nie trzeba czynić ich ponadczasowymi, aby je zrozumieć, raczej należy zaakceptować względność, którą historyczność zakłada, pozostając wierną tradycji”.
Wiele lat później Chenu zauważył, że jedną z głównych zasług Soboru Watykańskiego II było pokazanie na nowo historycznego wymiaru Kościoła. Termin „historia”, dotąd nieobecny w słowniku Magisterium Kościoła, w tekstach soborowych pojawia się sześćdziesiąt trzy razy. Ojciec Yves Congar mówił mi: „Historia ratuje teologię”. […]
Kryzys ojcostwa, kryzys kapłaństwa
W ostatnich stuleciach władza kościelna często była krytykowana i kwestionowana. Proces zjednoczenia narodowego we Włoszech dokonał się w kontrze do władzy papieża Piusa IX, który ekskomunikował jego najważniejszych aktorów, przede wszystkim z powodu okupacji terytoriów papieskich. Ale w społeczeństwie, rodzinie czy polityce model męskiej władzy trzymał się mocno. Dziś już tak nie jest. Kryzys męskości splata się z kryzysem kapłana – jego władzy i ojcostwa.
Upadkowi męskiej dominacji towarzyszy proces wyzwolenia kobiet, zmieniający dogłębnie relacje społeczne i rodzinne. W Europie męska dominacja umierała stopniowo – zauważa Marcel Gauchet – i mało kto odczuwał potrzebę jej odbudowy lub też wyrażał tęsknotę za odchodzącym w przeszłość autorytarnym społeczeństwem: „było ono ogromnym ograniczeniem dla wszystkich, począwszy od jego rzekomych beneficjentów”. Proces ten spowodował erozję nierównego porządku na linii kobieta – mężczyzna, na którym Kościół od wieków się wspierał i który uświęcał (chociaż na początku sam przyczynił się do jego zakwestionowania, podkreślając szczególną rolę kobiet).
Przez ostatnie pół wieku wiele się zmieniło. Czy jednak na pewno wszystkie konsekwencje tych zmian zostały zauważone? W Kościele chyba niewystarczająco, zwłaszcza jeśli chodzi o sytuację kobiet, mimo ważnych dokumentów i kilku nominacji na stanowiska o umiarkowanej randze. A bez zrozumienia nowej rzeczywistości nie da się naprawić głębokich pęknięć. Kościół pozostaje de facto strukturą męską, zwłaszcza jeśli chodzi o hierarchię i sprawowanie władzy. Rola kobiet jest albo pomocnicza, albo wolontaryjna i nie wiąże się z przekazaniem pełnej odpowiedzialności za powierzone zadania. Tyle że bez tej pomocy i dobrej woli, nawet podporządkowanych męskiej hierarchii, nie przetrwałoby wiele parafii.
Zwróćmy jednak uwagę na inny fakt. Męski świat Kościoła nie jest dziś tym samym, czym był wczoraj. On także naznaczony jest kryzysem męskości. Forma pozostała ta sama, ale antropologia tych, którzy ją interpretują, nie ma już nic wspólnego z antropologią męskiego społeczeństwa, z jakim mieliśmy do czynienia w przeszłości. Kościół pozostaje więc w swoich strukturach rzeczywistością męską, ale zarządzają nim już ludzie – przynajmniej niektórzy – o całkiem innej mentalności: odmiennym pojmowaniu siebie, swego autorytetu i władzy, którą sprawują. Mało kto się nad tym zastanawia, bo role, tytuły, praktyki i nierówności pozostają od wieków te same, nawet przy coraz mniejszym stopniu społecznej akceptacji dla sprawowanych urzędów.
Wyciągnąć wnioski z kobiecej rewolucji
Czy „nawrócenie duszpasterskie”, o którym pisze Franciszek, nie powinno skłonić nas do zrewidowania relacji między mężczyznami i kobietami w Kościele, skoro mówimy o jego wspólnotowości? Teolog Pierangelo Sequeri zauważa, że – z uwagi na centralne miejsce kwestii kobiecej we współczesnej antropologii – to kobiety odgrywają decydującą rolę w układzie społecznych różnic i sojuszy. Uznanie wymiaru wspólnotowego, jakże różnego od hierarchicznego, tradycyjnego i męskiego, musiałoby się opierać na takim właśnie „sojuszu”, który uwzględniałby rolę kobiety, tak jak uwzględnia samą rzeczywistość życia. To uwolniłoby energię, utorowałaby drogę do prawdziwszej i bardziej aktualnej obecności Kościoła, odpowiadającej sytuacji człowieka w obecnych czasach.
W ten sposób Kościół, nieco zmęczony pod osłabionym męskim przywództwem, zyskałby nowe, oryginalne zasoby ludzkie i duchowe, a nowe, odpowiedzialne funkcje podejmowane przez kobiety wzbogaciłyby dodatkowo jego życie o nowe emocje.
Nie chodzi o dostosowanie się do „ducha czasu” ani o makijaż, ale o uchwycenie w pełni ludzkiej rzeczywistości wiernych i przekształcenie struktury instytucjonalnej we „wspólnotę kobiet i mężczyzn”. Nie możemy dłużej czekać na wyciągnięcie wniosków z „kobiecej rewolucji”, jaka zaszła w społeczeństwie. Żyć nią w Kościele to tworzyć komunię kobiet i mężczyzn, której głębokie eklezjologiczne źródło wypływa z powszechnego kapłaństwa ochrzczonych. Byłoby to wreszcie pełne przyjęcie nauki Vaticanum II. Nie chodzi zatem o tworzenie większej przestrzeni dla kobiet w Kościele, ale o „unerwienie kościelnego ciała kobiecością” połowy jego ochrzczonych członków i przyznanie, że wertykalno-męski model (jawny lub dorozumiany) stracił na aktualności.
Prymat wspólnoty w życiu Kościoła nie oznacza bynajmniej chrześcijaństwa anarchicznego i improwizowanego. Jak zauważa Ghislain Lafont, „każda inicjatywa Ducha Świętego, czy też charyzmat, w mniej lub bardziej bezpośredni sposób przeradza się w instytucję, która jest jej wyrazem czy sposobem zorganizowania, choćby nawet słabym […] w konkretnej rzeczywistości wspólnoty Kościoła”. Wspólnota kobiet i mężczyzn również wygeneruje nieznane dotąd formy ekspresji i organizacji.
Fragment książki „Kościół płonie. Czy chrześcijaństwo ma przyszłość?”, tłum. Edward Augustyn, Wydawnictwo Znak, Kraków 2022. Tytuł od redakcji
Przeczytaj też: Kościół jako zakład rozmywania odpowiedzialności. Monachijski raport o tuszowaniu pedofilii
Cóż, miłej się żyje, kiedy uwaza się że żyje się w wieczności. Że wiara w Boga Jedynego jest wieczna, że rytuały są wieczne, że mszą jest wszechczasow, że wszelkie kulty przed- i pozachrześcijańskie są błędne, że istnieje tylko Jeden Odwieczny Kult, który będzie trwał Zawsze i nigdy nie minie niezależnie od uwarunkowań społecznych, ideowych, technologicznych, klimatycznych itp.
Kłania się “Podróż XXI” Stanisława Lema pokazująca że jest inaczej.
A przecież katolicyzm wciąż ewoluuje i się zmienia. Ale ludzie pragną Niezmiennego i tak łatwo z powodu swoich pragnień negują fakty.
Czego jest więcej w religii?
Teologii czy antropologii?
Czesto mysle o zdaniu, ktore wypowiedzial kard. Martini (z Mediolanu): “Kosciol jest w swoim mentalnym i spolecznym rozwoju 200 lat za swiatem”. Jako KK dopiero powolutku dochodzimy do prawdy, ze wszechwladza biskupow, strukturalny klerykalizm i traktowanie kobiet jako swietych albo grzesznic nie ma nic wspolnego ze zdrowym rozsadkiem, ktory dal nam Bog.
Czego jest więcej w religii? Ja bym obok teologii i antropologii postawił na równi rzecz tak prozaiczną jak myślenie życzeniowe 😉 A im liczebniejsza w wyznawcach i potężniejsza instytucjonalnie religia tym większy to problem. Ogólnie mówiąc, religie bardzo lubią w miarę wzrostu zapominać o z reguły skromnych (a czasem i mało chwalebnych) początkach i przejść do etapu sakralizacji rzeczy nader względnych, jak struktury czy rytuały. No i dorabiają do nich całą potrzebną teorię tak mocno, że zapominają niekiedy i o teologii, i o antropologii. To jest dość uniwersalny mechanizm 😉 Tylko, że na końcu pozostaje pusta skorupa różnokolorowych ciuszków i machania rękoma nad przedmiotami codziennego użytku. Treść jednak po drodze się gdzieś zgubiła, refleksja pt. „a dlaczego my to robimy?”. Lecz ponownie, to powszechny problem.
To, co Pan opisał to właśnie ie skażenie antropologiczne. Ludzie zaczynają widzieć Boga na swoj obraz i w formach dla siebie najmilszych.
I okazuje się, że Chrytus był wysokim blond aryjczykiem o niebieskich oczach (Stirlitz dodałby: “nieubłagany dla wrogów Rzeszy”). To co Niewidzialne musi ustąpić temu co Moje i przeze Mnie uwielbione.
W Polsce widzimy szczególnie mocno kult Naszosci w szaty katolicyzmu obleczony.