Zima 2024, nr 4

Zamów

„Kto został w tyle, tego strzelano”. Krwawy szlak u progu wolności

Brama obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau, zima, lata 40. Fot. Muzeum Auschwitz-Birkenau

Okropnie się bałam o Tatusia. Był już taki wyczerpany… Szczególnie uważnie patrzyłam na buty trupów. Wiedziałam, że Tatuś ma gumowe buty z cholewami. Ale u nikogo takich butów nie zauważyłam.

Fragmenty wywiadu Leny Kichler z 15-letnią Janką Warszawską, przeprowadzonego w domu dziecka w Zakopanem jesienią 1945 roku, opublikowanego po raz pierwszy w przekładzie na jidysz w książce Kichler „Mayne kinder”, Paryż, 1948. Niniejszy oryginalny polski tekst opracowała Magdalena Smoczyńska na podstawie maszynopisu przechowywanego w archiwum Kibucu Bojowników Getta w Izraelu (spuścizna Leny Kichler-Zilberman).

Magdalena Smoczyńska na swoim Facebooku napisała: „Pochodząca z Krakowa (Podgórza) Janka (ur. 1929) wraz ze starszą o rok siostrą Gustą jesienią 1944 roku zostały deportowane z KL Plaszow do KL Auschwitz, gdzie znalazły się także ich trzy inne siostry, brat i ojciec. Matka trafiła wcześniej do obozu pracy przymusowej w Skarżysku-Kamiennej, gdzie w marcu 1944 zmarła na tyfus”.

Nadszedł styczeń 1945 roku i zaczęła się ewakuacja Oświęcimia.

Pamiętam, pewnego dnia w styczniu [14 lub 15 stycznia – MS] nadszedł transport mężczyzn z Płaszowa. Był to już ostatni transport stamtąd. Armia Sowiecka stała już pod Krakowem i obóz w Płaszowie zlikwidowano. W transporcie tym znajdowali się mój Tatuś i brat. Pędzono ich pieszo z Krakowa (60-80 km), w szalonym tempie i nie pozwolono ani razu odpocząć w drodze.

Odnalazłyśmy Tatusia i rozmawiałyśmy z nim przez druty po raz ostatni. Był bardzo blady i wyniszczony. Wyczerpany zupełnie z drogi – dosłownie nie miał siły mówić. Mimo to nakazał nam zawsze trzymać się razem, nie dać się i wytrzymać, bo wyzwolenie jest bliskie. Powiedział: „W ostatniej godzinie trzeba być najsilniejszym!”. Potem odpędzono go od drutów.

Droga znaczona trupami

Na drugi dzień popędzono ich dalej. Wtedy spadło mnóstwo śniegu i mężczyźni musieli innym torować drogę. Oni szli pierwsi tym krwawym szlakiem śnieżnym. Gnano ich dniem i nocą, bez żadnego odpoczynku. Ani na chwilę nie pozwalano się zatrzymać. Kto został w tyle, tego strzelano, kto się schylił, żeby poprawić but, tego kula trafiała w tej pozycji.

Gdy nazajutrz szłyśmy tą trasą, cała droga była znaczona trupami i krwią. Ze wszystkich stron były puste pola, żadnych domów, ani drzew. Na wszystkim leżał biały, lśniący śnieg, a na tym śniegu dziwne figury: lekko przegięty mężczyzna z plecakiem u boku, a obok maleńka strużka krwi… Klęczący chłopiec, poprawiający sobie but, nieruchomy, zamarznięty… Starszy pan, przyciskający bochenek chleba, z przestrzeloną czaszką. Co kilka kroków leżały zamarznięte trupy, rowy pełne były krwi.

Ja się strasznie tych trupów bałam. Ciarki mnie przechodziły, gdy je widziałam. Zdawało mi się, że za chwilę ożyją… Mimo to patrzyłam, na każdego, na każdego. Okropnie się bałam o Tatusia. Był już taki wyczerpany… Szczególnie uważnie patrzyłam na buty trupów. Wiedziałam, że Tatuś ma gumowe buty z cholewami. Ale u nikogo takich butów nie zauważyłam.

Załadowano nas na otwarte węglarki. Mróz był tak silny, że kto wyciągnął rękę z tłumu, temu ona zamarzała

Janka Warszawska

Udostępnij tekst

Szłyśmy bez odpoczynku od godziny czwartej po południu w sobotę, przez całą noc i następny dzień. Niemcy pędzili nas jak bydło. Oni panicznie się bali Rosjan, którzy wtedy już zajęli Kraków i bombardowali okolicę. Już w Birkenau chwycił nas alarm. Niemki wołały histerycznie: „Licht aus!” i chowały się do dziur, a myśmy się cieszyły. Witałyśmy te bomby jak zbawienie.

Nikt z nas nie przypuszczał, że nasza droga będzie trwała jeszcze tak długo i że będzie taka straszna. Była to najstraszliwsza krzyżowa droga u progu wolności. Szłyśmy, gnane przez Niemców, przez dwa tygodnie. Niewielki procent ludzi przetrzymał tę drogę. Najpierw wciąż strzelano, potem ludzie już sami padali. Rzucano po drodze wszystko, nawet chleb… Największe znaczenie w tej drodze miały buty. Kto miał dobre buty, ten miał nadzieję, że przetrzyma. Kto sobie otarł nogi – ten był zgubiony.

Dla Żydów nigdy jedzenia nie starczało

Po czternastu dniach przybyłyśmy do jakiejś miejscowości na Śląsku, gdzie nas załadowano na otwarte węglarki. Mróz był tak silny, że kto wyciągnął rękę z tłumu, temu ona zamarzała. Jechałyśmy, niemożliwie ściśnięte, w przenikliwym wietrze i mrozie na otwartych platformach. Wielu ludzi zamarzło na śmierć. Prócz tego byliśmy strasznie głodni. Niemcom dzieci na stacjach podawały kanapki, herbatę i kawę. Nam nic. Gdy ktoś z litości rzucił do środka wozu kilka kawałków chleba – powstawała taka bijatyka z głodu, że potem trzeba było wyrzucić z wagonu kilka trupów.

W takich warunkach jechaliśmy siedem dni. Zajechaliśmy do Ravensbrück.

Ustawiono nas piątkami i staliśmy na mrozie, bez jedzenia od południa przez całą noc. Ja nie byłabym już tego wytrzymała, ale jakiś Niemiec wyciągnął mnie i kilkoro jeszcze dzieci z szeregu przed nocą, żeby nas zaprowadzić do „sauny”. Bałyśmy się z nim iść. Byłyśmy pewne, że nas prowadzi do pieca, bo słyszeliśmy, że i w Ravensbrück jest piec – ale on zaprowadził nas na Kinderblock i dał nam ciepłą zupę.

W Ravensbrück było nam, dzieciom, nawet nieźle. Ale dorosłym, a szczególnie Żydom było bardzo źle. Dla Żydów nigdy jedzenia nie starczało. Wszyscy im kradli jedzenie. A największa tragedia była w „celcie” [niem. Zelt – rodzaj dużego namiotu zastępującego „blok”]. Tam leżeli muzułmanie, tj. tacy, którzy już mieli umrzeć. Leżeli w błocie i kale, nie przykryci, padał na nich śnieg i deszcz. Blokowa wcale im nie dawała jedzenia, choć pobierała porcje dla nich. Już nikt z nich nie umiał sobie wywalczyć kawałka chleba. Mimo to byliby niektórzy z nich przeżyli, gdyby im dawano jeść.

Tam byliśmy trzy tygodnie, po czym zlikwidowano obóz, gdyż zbliżali się Rosjanie. Poszliśmy do Rychlina, oddalonego o 30 km od Ravensbrück. Tam był stary, dobry kucharz, który dawał dzieciom jedzenie. Ale i tam był Celt, i to naprzeciw naszego baraku. Codziennie wywożono z niego auta pełne trupów – zupełnie jak śmieci…

Tam zachorowałam. Nie wiedziałam, co mi było. Głowa mnie strasznie bolała, miałam wielką gorączkę i wypadały mi włosy. Potem byłam już nieprzytomna i wzięto mnie do szpitala. Powiedziano, że to tyfus. Leczyła mnie dobra lekarka, Polka, ale niestety nie miała lekarstw.

„Głupie! Niemcy wam uciekli!”

Tymczasem Rosjanie dzień i noc bombardowali. Szalenie przyjemnie było na to patrzeć i jak tylko zaczęłam się podnosić z łóżka, to bez przerwy patrzyłam, jak Niemcy wciąż robią: „Wstań i padnij! Wstań i padnij!”. Bez przerwy były alarmy i Niemcy wciąż leżeli na ziemi… Raz widziałam, jak taki wysoki oficer z gwiazdkami, obwieszony medalami, z mapą w ręku krył się pod płotem. Przy każdej bombie tak sobie wesolutko pod tym płotkiem podrygiwał, że aż serce mi się radowało…

Leciało tysiące samolotów. Całe niebo razem ze słońcem zakrywały. Najbardziej słoneczny dzień potrafiły zgasić. Od samolotów odrywały się długie czarne smugi i znaczyły niebo czarnymi pasami. Wyglądało to jak potężny grzbiet żyrafy, jak gdyby po niebie pędziły jakieś przedpotopowe bestie. Przypominało mi to proroctwo z Biblii o apokalipsie i tak jakoś dziwnie robiło mi się na duszy… Zdawało się, że niebo, ziemia i słońce pędzą na zatracenie…

To były wspaniałe chwile! Tylko bałyśmy się trochę, żeby jakaś bomba przez zapomnienie nie spadła na nas. Niemcy już nie strzelali – bo po co? Co by im to dało? Mieli wtedy inne zajęcie: latanie do schronów.

A my byliśmy jak pijani z radości. Nikt nie myślał o niczym innym, tylko o wyzwoleniu. Już nawet o chlebie nie myślano. Można było zostawić chleb na koi i nikt go nie ukradł. Ludzie dziwnie wyszlachetnieli…

Mimo to było wielu wątpiących, którzy mówili: „Myślicie, że nas Niemcy zostawią przy życiu? Myślicie, że pozwolą na to, byśmy później opowiadali, co oni z nami robili? Pięć minut przed dwunastą nas wykończą!”. I rzeczywiście, potem dowiedzieliśmy się, że chcieli nas powystrzelać, tylko już nie zdążyli. Zostawili do pilnowania nas prostych żołnierzy, a sami zwiali.

Wtedy wszyscy zaczęli robić, co chcieli. Ruskie kobiety przede wszystkim wyrabowały kuchnię, inni rabowali odzież. Ja i Gusta postanowiłyśmy próbować szczęścia na własną rękę i odłączyć się od obozu. Nie wiedziałyśmy dobrze, gdzie jesteśmy i dokąd iść, ale te obrazki, które widziałyśmy, były nadzwyczajne.

Niemcy uciekali na łeb, na szyję. Wszystkie drogi były pełne wozów i wózków dziecinnych, zapchanych tobołami i szmatami. Teraz oni kryli się po lasach i dołach, tak jak my dawniej. Teraz oni byli głodni, tak jak Żydzi.

Żydów nie było, a antysemityzm był nadal. Chciałyśmy powiedzieć każdemu, że jesteśmy Żydówkami – i nie mogłyśmy. To było w dalszym ciągu niebezpieczne. Musiałyśmy znów kłamać i udawać, tak jak przedtem

Janka Warszawska

Udostępnij tekst

Zaś cudzoziemcy objadali się za wszystkie czasy. Zabijano krowy, cielęta, pieczono na rożnach. Nawet surowe mięso jedzono. My także w jakiejś wsi złapałyśmy kurę, wykopałyśmy kartofle z kopca i piekłyśmy to w polu. Smakowało jak jeszcze nigdy w życiu.

Tak minął pierwszy dzień wolności, radości i szczęścia.

Niestety zaraz przyszły trudności i zmartwienia. Niemcy mieli jeszcze broń. Gdzie mogli, chwytali Heftlingów i więzili ich. Również i nas schwytano. Pierwszy raz wymknęłyśmy się. Miałyśmy praktykę z obozu. Ale za drugim razem już się nam to nie udało. Prowadzili nas pod karabinami. Musiałyśmy iść z nimi aż pod Malchow i dźwigać im ciężkie paczki. Potem zamknęli nas w jakiejś szopie. Siedziałyśmy tam całą noc, a nad ranem słyszymy, że bydło ryczy na polu bez opieki. Wyważyłyśmy drzwi i pytamy jednego Polaka – Gdzie Niemcy? – A on śmieje się z nas i mówi: – Głupie! Niemcy wam uciekli!

Wtedy już naprawdę wyszłyśmy na wolność.

Nie miałyśmy nic, tylko zawszone sukienki

Ale nie powiodło nam się na tej wolności.

Nie wiem dlaczego, ale wszystko było całkiem inaczej, niż to sobie wyobrażałam. Gdy byłam jeszcze w obozie i tam cierpiałam, miałam tylko jedną myśl, jedno marzenie – wytrwać, przeżyć. Marzyłam o tym, że wolność będzie moim największym szczęściem. Gdy przyjdzie wolność, nie będzie już niesprawiedliwości, ucisku, nierówności. Na wolności odpłacą mi za to wszystko, co przecierpiałam, naprawią wszystkie krzywdy, które mnie i innym wyrządzili.

Gdy przyjdzie ten wielki dzień – tak to sobie wyobrażałam – to będę wielką panią… Kłaniać mi się w pas będą… Wołać będą za mną: „Widzicie ją? To Warszawskiego córka! To ta, która przeszła przez tyle obozów, a Niemcom się nie dała! To zuch dziewczyna, ta Żydówka!”.

Nareszcie przestanę kłamać i będę sobą, Żydówką. Już odtąd nie będzie wstydem być Żydem… To będzie powodem do dumy! Wszyscy przyznają, że zrobili nam krzywdę, że męczono nas niesprawiedliwie. Przyznają to i zapłacą nam za to. Nie pieniędzmi, tylko sprawiedliwym traktowaniem.

Tymczasem było całkiem inaczej. Całkiem inaczej… Żydów nie było, a antysemityzm był nadal. Chciałyśmy powiedzieć każdemu, że jesteśmy Żydówkami – i nie mogłyśmy. To było w dalszym ciągu niebezpieczne. Musiałyśmy znów kłamać i udawać, tak jak przedtem. Widziałyśmy, że Polacy wracają do domu, chciałyśmy się do nich przyłączyć, ponieważ nie znałyśmy drogi. Ale odepchnęli nas, bo byłyśmy Żydówkami. Przezywali nas parszywicami, tak jak dawniej i jeszcze rozpowiedzieli w koło, że to idą Żydówice… Oni mieli wóz zaprzężony w konie, pełen wyrabowanych rzeczy i jedzenia, a my nie miałyśmy nic, tylko nasze zawszone sukienki z obozu. Było nam zimno, nie miałyśmy gdzie spać. Ledwie pozwolili nam spać pod wozem, podczas gdy oni spali na wozie, ciepło przykryci.

Od tego spania pod wozem przeziębiłam się i dostałam anginy. A gdy ja leżałam chora, to nie miałyśmy już zupełnie co jeść, bo Gusta była niezaradna i nie umiała nic zdobyć. Ale nawet gdy już wyzdrowiałam, też nie poszło mi lepiej. Inni jedli lepsze rzeczy, a ja musiałam sześć kilometrów chodzić po chleb i stać w kolejce pół dnia razem z Niemkami.

Nie wiem, co się ze mną stało, gdzie się podziała cała moja zaradność. Dlaczego taka smutna stałam się właśnie na wolności? Gusta mnie wcale nie poznawała.

Szłyśmy już miesiąc do Polski i przez cały czas głodowałyśmy. Chude byłyśmy jak dwie tyki, miałyśmy ropny świerzb i zapalenie uszu. Nogi otarłyśmy sobie do krwi. Rosjanie wciąż nas łapali do roboty: do młócenia żyta, do pracy w oborze. Nikt nas nie chciał zabrać na wóz, ani Polacy, ani Rosjanie. Już nie miałyśmy sił wlec się dalej.

Nie tak wyobrażałyśmy sobie wyzwolenie.

Pustka i cisza

Nareszcie dotarłyśmy do jakiejś stacyjki, skąd odchodził pociąg na wschód, do Polski. Pojechałyśmy nim. W Bydgoszczy kazali nam Rosjanie wysiąść. Tam spotkałyśmy pierwszego Żyda, który się nami zaopiekował. Zaprowadził nas do Komitetu Żydowskiego, gdzie dostałyśmy po 100 zł i po jednym bochenku chleba. Z Bydgoszczy pojechałyśmy pociągiem do Krakowa. Nasza wędrówka była skończona,

Byłyśmy już w Krakowie – w mieście, w którym urodziłyśmy się. Stałyśmy obok naszego domu i bałyśmy się tam wejść. W domu naszym mieszkali już inni ludzie. Bałyśmy się ich. Niepotrzebnie wróciłyśmy.

Poszłam do getta. Chciałam wszystko zobaczyć, rozpoznać… Patrzyłam na to i drżałam… Chodziłam po pustych ulicach i drżałam ze strachu. Widziałam otwarte bramy i zdawało mi się, że za chwilę ktoś z nich wyjdzie i spyta: „Jak się masz, Janka? Co robi twój Tatuś?”. Poznałam dom Förstera i chciałam tam iść na strych, bo zdawało mi się, że ktoś tam jeszcze siedzi. Widziałam jeszcze raz to małe okienko na ulicy Wita Stwosza, przez które przepychałam dzieci. „Cicho, ostrożnie” – mówiłam do dziecka. – „Przytul się do muru, ktoś idzie”. Widziałam tę bramę, przez którą szmuglowałam się na aryjską stronę, wpadając przedtem na policjanta… Szukałam w kieszeni 10 złotych dla niego. Widziałam ten schowek, gdzie siedziały moje siostry, miejsce, gdzie zginęła Drängerowa z dziećmi. Bałam się tam podejść – bałam się, że i mnie zabiją. Nie było już dzielnego Wiktora Tennenbauma, który by nas obronił. O, tędy szły druty. Tu je przecinałam, a tu przerzucałam chleb. Obejrzałam się, czy nikt mnie nie widzi, czy nikt nie idzie za mną. Bo jak złapią, to odbiorą towar, zamkną, zastrzelą…

Ale nie było nikogo. Wszędzie wolno było iść. Nie było drutów, nikt mi nie groził, nikt za mną nie wołał, nikt do mnie nie strzelał… Była pustka i cisza. Jak po śmierci. Nie było już nikogo, ani Niemców, ani Żydów.

Nie wiedziałam, dokąd iść. Coś mnie ścisnęło za serce i naraz zaczęłam płakać. Szłam teraz pustymi ulicami i płakałam, płakałam, płakałam. Wezbrało we mnie wszystko, co przeżyłam, co przeżyli inni, co przecierpieli… Nawet najdrobniejsze głupstwo mnie bolało. Tak strasznie mnie to bolało, że nawet o najdrobniejsze głupstwo płakałam. Tak mi było, jakbym teraz dopiero wszystko odczuła, wszystko zrozumiała – i teraz dopiero zaczął się mój ból.

Poszłam do dozorczyni domu na Brodzińskiego. Ona była dobra. Gdy weszłam do izby, przeżegnała się ze strachu, jakby zobaczyła trupa wstającego z grobu… Jej mąż wstał od stołu i podszedł do mnie. Musiałam bardzo być blada, bo zaraz podsunął mi krzesło. Oni byli dobrzy, cieszyli się mną naprawdę. On powiedział, że jestem morowa dziewczyna, że to wszystko przetrzymałam, że umiałam wykiwać Niemców. Ale ja wiedziałam, że byli „morowsi” ode mnie, którym nie udało się przeżyć… On stał nade mną i kiwał ze wzruszeniem głową. Wciąż mruczał „hm… hm…” i podsuwał mi jedzenie. Ale ja nie mogłam jeść. Już mnie nic nie cieszyło. Wszystko we mnie płakało. Ja wiedziałam najlepiej, że przestałam już być morowa.

Jakiś czas później wróciły moje trzy siostry, które wywieziono z Oświęcimia i pracowały w fabryce w Sudetach. Znów było nas pięć. Wielkie, niespodziane szczęście! Tylko Hela zginęła w Bobowej. Była na aryjskich papierach u chłopów i sąsiadka ją wydała. Niemcy ją zastrzelili.

Zostałyśmy w Krakowie i zapisałyśmy się do szkoły w Żydowskim Komitecie. Tam zobaczyła nas lekarka, powiedziała, że jesteśmy wyczerpane, i przydzieliła nas do Domu Dziecka w Zakopanem.

Wesprzyj Więź

W tym czasie również nasz brat wrócił z obozów w Niemczech i odnalazł nas w Zakopanem. Gdy dowiedział się, że Tatuś jeszcze nie wrócił, pojechał natychmiast z powrotem do Niemiec, żeby szukać Tatusia. Starsza siostra przyłączyła się niego, aby mu pomóc w poszukiwaniach. Szukali go we wszystkich obozach niemieckich, we wszystkich spisach i nie znaleźli go. Do dzisiejszego dnia jeszcze go szukamy.

Magdalena Smoczyńska: „Mendel Warszawski, ojciec Janki, nie przeżył. Zmarł w Dachau 5 czerwca 1945 roku. Miał 47 lat. Janka Warszawska (Jeanette Geizhals) już nigdy więcej nie zgodziła się na rozmowę o swoich doświadczeniach z czasu Zagłady. Zmarła w USA w 2006 roku”.

Tytuł i śródtytuły od redakcji Więź.pl

Podziel się

9
Wiadomość