– Wróciłabyś do Austrii, gdybyś miała pieniądze? – Pieniądze bym im posłała – zapewniła ciotka Berta stanowczo. – Ale żebym miała powrócić do domu – nigdy! Cieszę się, że się stamtąd wydostałam. I po co miałabym wracać? Żeby się kłócić?
Fragment powieści „Nazwij to snem”, uważanej za arcydzieło literatury żydowsko-amerykańskiej. Jej nowe wydanie właśnie ukazało się po polsku nakładem ArtRage i Książkowych Klimatów
3.
W pewne niedzielne jasne popołudnie lipca Dawid i ciotka wyruszyli w stronę kolei nadziemnej na Trzeciej Alei. Wybrali się do Metropolitan Museum. Pot spływał po policzkach ciotki, zawisał kroplami na podbródku, skapując co chwila na przód zielonej sukni. Klepała po nich zajadle chusteczką, jakby to były muchy, i klęła upał na czym świat stoi. Gdy dobrnęli do kolei, kazała Dawidowi wypytywać niezliczoną ilość ludzi o właściwy pociąg, a podczas podróży bez przerwy wysyłała go, by dręczył pytaniami konduktora. Przy Osiemdziesiątej Szóstej ulicy wysiedli i po uzyskaniu następnych pouczeń udali się na zachód ku Piątej Alei. Im bardziej oddalali się od Trzeciej Alei, tym wyższe stawały się domy i cichsze ulice. Dawida krępował donośny głos ciotki i jej żydowska paplanina, które się tutaj wydawały jakoś nie na miejscu.
– Hm, hm! – dziwowała się rozgłośnie. – Ani jednego dziecka na ulicy. Dzieci, jak widać, nie są w modzie w tej części Ameryki. – A rozejrzawszy się dookoła, zauważyła: – Ba! Cicho tu jak w lesie. Kto by tu chciał mieszkać? Widzisz tamten dom? – Wskazała budowlę z czerwonej cegły. – Taki sam dom miał baron Kobelien, z takimi samymi zasłonami. To był stary potwór ten baron, żeby zgnił! Oczy miał kaprawe, a usta takie, jakby coś ciągle żuł. Plecy miał garbate jak jego dusza. – I naśladując sposób trzymania się barona, wkroczyła w Piątą Aleję.
Przed nimi wśród zieleni parku stał okazały gmach z białego kamienia.
– To chyba tu – powiedziała. – Tak mi mówili w sklepie.
Ale nim przeszli przez ulicę, postanowiła wprzód ustalić położenie i kazała Dawidowi zapamiętać pewien dom z piaskowca z dachem ze szczytami i żelazną balustradą wokół. Zabezpieczywszy sobie w ten sposób powrót, przeszli w pośpiechu na drugą stronę i zatrzymali się u stóp szerokich schodów. Właśnie wchodziła do środka grupka osób.
– Kogo zapytamy, żeby się upewnić?
Nieopodal budynku stał z wózkiem i katarynką sprzedawca orzeszków ziemnych. Podeszli. Był to szczupły, śniady człowiek z czarnym wąsikiem i wesołymi oczyma.
– Pytaj – rozkazała.
– Czy to muzeum?
– Tak, muzeum – mówiąc, łypał na nią okiem. – Wchodzisz prosty – wypiął pierś i pośladki – a wychodzisz cały połamany.
Dawid poczuł ściśnięcie za rękę; ciotka odciągnęła go śpiesznie na bok.
– Całuj mnie w dupę – rzuciła przez ramię po żydowsku. – Co ci ta czarna glista powiedziała?
– On powiedział, że to jest muzeum.
– No to wchodzimy. Najwyżej dadzą nam kopniaka w tyłek.
Zuchwalstwo ciotki napędziło mu porządnego stracha, ale rad nierad musiał wejść za nią na schody. Przed nimi jacyś państwo właśnie wchodzili w drzwi. Ciotka ścisnęła go za ramię i szepnęła szybko:
– Uważaj na tych ludzi. Oni się chyba tutaj orientują. Będziemy cały czas szli za nimi, bo inaczej zgubimy się w tym zamczysku.
Idąca przodem para przeszła przez drzwi obrotowe. Dawid i ciotka zrobili to samo. Para skręciła w prawo i weszła do sali pełnej groteskowych figur z granitu usadowionych sztywno na granitowych tronach. Ruszyli jej śladem.
– Musimy patrzyć na te rzeczy jednym okiem – ostrzegła ciotka – a drugim na tych tutaj.
Zgodnie z tym planem, gdziekolwiek szło dwoje nieświadomych swojej roli przewodników, ciotka i Dawid zdążali za nimi. Chwilami jednak, gdy ciotkę szczególnie uderzyła jakaś rzeźba, pozwalali przewodnikom tak bardzo się oddalić, że niemal tracili ich z oczu. Zdarzyło się to raz, kiedy stanęła z wybałuszonymi oczami przed wilczycą, którą ssało dwoje dzieci.
– A niech mnie szlag trafi! – Powiedziała to tak głośno, że strażnik spojrzał na nią ze zmarszczonymi brwiami. – Kto by uwierzył – pies i dzieci! Nie! To niemożliwe!
Dawid musiał pociągnąć ją kilka razy za suknię i upomnieć, że ich towarzysze znikli, nim zdołała się oderwać od tej rzeźby.
I znowu, kiedy doszli do ogromnej marmurowej postaci usadowionej na równie olbrzymim rumaku, ciotka była tak przejęta, że aż wysadziła język.
– Tak właśnie ludzie wyglądali w dawnych czasach – szepnęła z czcią. – Byli gigantyczni, Mojżesz i Abraham, i Jakub, i wszyscy inni w zaraniu świata. Aj! – Oczy wylazły jej na wierzch.
– Oni idą, ciociu Berto – ostrzegł Dawid. – Prędko, bo odchodzą!
– Kto? Och, bodajby pękli! Nie mogą nigdzie postać ani chwili. Chodźmy! Musimy się ich trzymać jak rzep psiego ogona.
W ten sposób płynęły godziny. Dawid zaczynał odczuwać zmęczenie. Przypadkowi przewodnicy wiedli ich wzdłuż ciągnących się milami eksponatów, zbroi, tkanin, monet, mebli i mumii pod szkłem, nie zdradzając ani trochę osłabienia. Zainteresowanie ciotki mijanymi świetnościami dawno już wygasło i zaczynała z całego serca przeklinać swoich przewodników.
– Za krótko tu jesteś – powiedziała matka. – Człowiek początkowo lgnie do tego kraju bardziej, niż on na to zasługuje
– Zaraza na was! – mruczała, ilekroć idący przodem zatrzymywali się, by zajrzeć do gabloty. – Jeszcze się nie napatrzyliście! Dość tego! – Machała chustką przesiąkniętą potem. – Żeby was tak piekło serce, jak mnie pieką nogi!
Wreszcie mężczyzna zatrzymał się, żeby powiedzieć coś jednemu ze strażników w uniformie. Ciotka Berta stanęła jak wryta.
– Hurrra! Skarży się, że mu depczemy po piętach. Chwała Bogu! Teraz nas wyrzucą. Niczego więcej nie pragnę.
Pech chciał, że tak się nie stało. Strażnicy nie zwrócili na nich uwagi, tylko wytłumaczyli coś tamtym dwojgu.
– Chcą już iść – powiedziała ciotka z ogromnym westchnieniem ulgi. – Jestem pewna, że on im mówi, jak się stąd wydostać. Jaka ja głupia, że nie kazałam ci tego zrobić wcześniej. Ale kto mógł wiedzieć! Chodź, niech nas stąd wyprowadzą, tak jak nas wprowadzili.
Jednakże zamiast opuścić gmach, mężczyzna i kobieta przeszli kawałek i rozdzielili się, po czym on wszedł w jedne drzwi, a ona w drugie.
– Ha! – Jej wściekłość nie miała granic. – Poszli się tylko wysikać. Ech! Nie idę dalej. Zapytaj tego bałwana w mundurze, jak się wydostać z tej dżungli kamieni i materiałów.
Strażnik pokazał im drogę, ale wskazówki jego były tak zawiłe, że niebawem znowu zabłądzili. Musieli spytać innego, a potem jeszcze innego. Dopiero wejdę na te schody, to niech urodzę cynowe dwojaki. – I pociągnęła Dawida w powrotną drogę.
Ojciec i matka byli w domu, kiedy wrócili. Ciotka, wyczerpana, opadła z jękiem na krzesło.
– Wyglądacie, jakbyście obeszli cały świat! – Matka wzięła go na kolana. – Gdzie ciągałaś to nieszczęsne dziecko, Berta?
– Gdzie ja go ciągałam? – jęknęła ciotka. – To raczej mnie ciągano. Byliśmy przykuci do pary diabłów z piekła rodem, co mieli w nogach siłę nieczystą. To oni nas ciągali po tej puszczy stworzonej przez człowieka. Istna puszcza! A teraz jestem taka zmęczona, jakbym nie miała serca w piersi.
– To czemu nie wyszliście, jak już się dość napatrzyłaś?
Uśmiechnęła się słabo.
– Bo to muzeum nie zostało zbudowane z myślą o wychodzeniu. Ach, jaka ja głupia, jeszcze mam austriacki brud za paznokciami, a już pcham się do muzeów. – Wetknęła nos pod pachę. – Fu, ależ cuchnę!
Jak zwykle, gdy pozwalała sobie na jakieś ordynarne wyrażenie albo gest, ojciec skrzywił się i postukał lekko butem o podłogę.
– Dobrze ci tak – powiedział nagle.
– Patrzcie go! – Podrzuciła sarkastycznie głową.
– Tak.
– A czemuż to? – Zmęczenie i irytacja przemogły ją.
– Bo takie nieokrzesane babsko jak ty powinno się najpierw czegoś nauczyć, zanim się wybierze do Ameryki.
– Mój wykształcony Amerykanin! – powiedziała, cedząc słowa, i ściągnęła w dół kąciki ust, małpując wyraz twarzy swego ponurego szwagra. – Dawno to srałeś do oceanu?
– Taka gęba – rzekł, patrząc na nią spode łba – jest godna kloaki.
– Ja też tak myślę, ale twoja, nie moja.
Na skroni ojca zaczęła złowróżbnie pulsować fioletowa żyłka.
– Nie masz prawa odzywać się w ten sposób do mnie. – Powieki zaciążyły mu na oczach. – Zachowaj te straganiarskie wyrażonka dla swojego ojca, starego żarłoka!
– A ty masz…
– Berta! – wtrąciła się ostrzegawczo matka. – Przestań!
Przez chwilę usta ciotki Berty drżały buntowniczo, a potem poczerwieniała, jakby zdławiła w sobie jakiś potężny impuls, żeby coś palnąć.
– Uspokój się, jesteś wyczerpana – ciągnęła matka łagodnym tonem. – Lepiej połóż się na chwilkę i wypocznij, póki nie przygotuję ci obiadu.
– Dobrze, dobrze – odparła ciotka i wypadła z pokoju.
4.
– Rozwozi taki mleko – mówiła ze wzburzeniem ciotka Berta swojej siostrze – zadaje się z przekupkami i furmanami, przez cały ranek siedzi za końskim ogonem, a jak ja coś powiem – gdzie tam, kiedy nic nie mówię, kiedy nawet się nie odzywam – zaczyna stukać nogą o podłogę albo szeleścić gazetą, jakby go trzęsła febra. Słyszał kto coś podobnego? Przewrażliwiony jak świeżo upieczona zakonnica. Człowiek nie może nawet pierdnąć w jego obecności.
– Ale odbijasz sobie za to pod jego nieobecność – rzekła matka.
– A co chcesz? Kiedy jest w domu, nie mogę się odezwać ani słowem. A poza tym wcale nie zaszkodzi, jak twój syn się dowie, co myślę o wszystkich ojcach. Zna dobrze swojego. Cierpki facet. Ponurak. Życie go prało po obu policzkach i dlatego każdy, kto się z nim styka, musi cierpieć. Ale mój ojciec, poczciwy reb Beniamin Krollman, to był taki. – I zaczęła się trząść i mamrotać coś szybko pod nosem, rozglądać się ukradkiem wokół i przyciskać do siebie wyimaginowany tałes. – Jego modlitwy były przykrywką dla jego lenistwa. Kiedy się modlił, mógł nie robić nic innego. Niech Gienia i żona zajmą się sklepem, on musi zająć się Panem Bogiem. Pobożny Żyd z długą brodą – któż by śmiał żądać od niego czegoś więcej? Żeby pracował? Uchowaj Boże! Wystarczy, że grał na loterii.
– Czemu tak mówisz? – zaprotestowała matka. – Nie można winić ojca za to, że był pobożny. Nie miał zmysłu do interesów, to prawda, ale starał się, jak mógł.
– Starał się? Ty go nie broń. Niedawno się z nim rozstałam, to wiem. Dziadek, o ile pamiętam, pracował, póki go rak nie rozłożył po śmierci babki. A miał wtedy siedemdziesiąt lat. Ale ojciec – uchowaj Boże, żeby miał raka – zrobił się starcem w czterdziestym roku życia. Aj! Aj! – Z charakterystyczną dla siebie gwałtownością odwołała się do mimiki. – Aj! Nieszczęście! Aj! Moje plecy, moje kości! Śmierć się do mnie zbliża! Aj! Mam plamy przed oczami! Czy to ty, Berta? Nic nie widzę. Aj! Jęczy na cały dom, jakby go mieli składać do grobu, uchowaj Boże! I ani jednego siwego włosa. Ale niech tylko która z nas stanie mu na drodze, to hoho! Zaraz robił się żwawy jak źrebak. A jak prał! Bez opamiętania. Wywijał laską jak kapelmistrz.
Matka westchnęła i roześmiała się, uznając swą porażkę.
– To także była wina matki – dodała ciotka Berta ostrzegawczo, jakby wygłaszając lekcję poglądową. – Żona powinna przepędzić takiego męża, nie psuć, nie rozpieszczać do ostatnich granic. Była potulna i łagodna. – Ciotka Berta zrobiła potulną i łagodną minę. – Pozwoliła mu wleźć sobie na głowę. Oprócz bliźniąt, które zmarły między naszym przyjściem na świat, urodziła dziewięcioro dzieci. Jest już siwa. Rozpłakałabyś się na jej widok. Wyblakła jak ścierka na słońcu. Nie poznałabyś jej. Ciągle mu jeszcze nadskakuje. Ciągle dla niego chowa największe przysmaki – pierś i podróbki z kury, środek śledzia, najkruchsze bułeczki! Pamiętasz, jak wyciągał się nad stołem i obmacywał wszystkie bułki, ściskając je łapami w żarłocznym pośpiechu, żeby się przekonać, czy są świeże? Albo jak chował przed nami świeżo upieczone ciasto? Wsadzał nos w każdy garnek. Ale ilekroć go spotkałaś… – Urwała i rozłożyła ręce w geście uciśnionej niewinności. – Co ja dzisiaj zjadłem? Co? Kromkę suchego chleba, szklankę kawy. Cały się trzęsę z głodu. Ba!
– A ja czasem myślę, że nie mógł temu zaradzić. Tyle miał gąb do wyżywienia. To go musiało przerażać.
– Dobrze, a czyja to wina? Na pewno nie matki. Przecież nawet kiedy chorowała, to ją… – W tym momencie zrobiła to, co jej się dość często zdarzało, skończyła zdanie w polskim języku, którego Dawid nie lubił, bo go nie rozumiał.
– Powiedz mi, czy wróciłabyś do Austrii, gdybyś miała pieniądze?
– Nigdy!
– Nie?
– Pieniądze bym im posłała – zapewniła ciotka Berta stanowczo. – Ale żebym miała powrócić do domu – nigdy! Cieszę się, że się stamtąd wydostałam. I po co miałabym wracać? Żeby się kłócić?
– Żeby zobaczyć matkę też nie?
– Niech Bóg się nad nią zlituje. Ale co to jej pomoże, jak się z nią zobaczę? Albo mnie? Tylko mnie zasmuci. Nie. Ani jej, ani ojca, ani Jetty, ani Adolfa, ani Hermana, ani nawet malutkiego Saula, chociaż Bóg świadkiem, bardzo go kochałam. Jak widzisz, nie należę do tych, którzy tęsknią za rodzinnym krajem.
– Za krótko tu jesteś – powiedziała matka. – Człowiek początkowo lgnie do tego kraju bardziej, niż on na to zasługuje.
– Bardziej niż on na to zasługuje? Czemu? Prawda, haruję jak koń i śmierdzę jak koń swoim własnym potem. Ale tu jest życie. Zawsze jakiś ruch. Posłuchaj! Ulica. Samochody. Śmiech. To dopiero coś! Wełdzirz był cichy jak pierdnięcie w towarzystwie. Kto to mógł znieść? Drzewa. Pola. Znowu drzewa. Czy można rozmawiać z drzewami? Tutaj przynajmniej mam inne rozrywki niż zjeżdżanie z dachu.
– Chyba masz rację. – Matka śmiała się z porywczości siostry. – Wydaje mi się, że ty prędzej wrośniesz w ten kraj ode mnie. Tak, tu są inne rozrywki niż… – Urwała i skrzywiła się, mimo że się śmiała. – Ta drzazga w twoim siedzeniu. Byłaś bardzo nieroztropna.
– Ech, głupstwo! Głupstwo! – Ciotka zachichotała. – Mój tyłek dawno już o tym zapomniał. Ale to właśnie powinno być dla ciebie dowodem, że tu jest mi dużo lepiej niż tam. Wszystkim jest lepiej. Od tamtej ciszy można było dostać bzika.
Matka potrząsnęła wymijająco głową.
– Co? Może nie? – spytała ciotka Berta, błędnie sobie tłumacząc ten gest. – Powiesz, że nie? – Zaczęła wyliczać na palcach. – G-gdyby A-Adolf przyjechał tu jako dziecko, to czy musiałby uciekać na wyręby, gdzie się nabawił takiej strasznej ruptury? A-a Jetta-a. Mogłaby sobie znaleźć dużo lepszego męża od tego krawca idioty, za którego wyszła. Mówię ci, ten bałwan znajduje diamenty na drodze, ale nim zdąży dojść do domu, to je gubi. Widzi dzieci wpadające do przerębli, a żadnego dziecka w miasteczku nie brakuje. Okropne! Okropne! A Herman i ta jego wiejska dziewoja. I chłop, który go szukał z siekierą. W tym kraju takie rzeczy się nie zdarzają. Miał w każdym razie szczęście, że zdążył uciec do Stryja. Mógłby powstać pogrom. Tam nie było co robić, więc szaleli, a ponieważ szaleli, robili, co im strzeliło do łba. To samo było ze mną, a jeśli chcesz wiedzieć, moja ty kochana małomówna siostrzyczko, mimo że byłaś taka spokojna i łagodna – jej głos zabrzmiał figlarnie – słyszało się różne ploteczki. Że ktoś coś nabroił. Ale to tylko plotki – dodała w pośpiechu. – Oczywiste kłamstwa.
Matka odwróciła się nagle do okna i przerwała siostrze, odzywając się ni w pięć, ni w dziewięć:
– Spójrz, Berta! Widzisz ten nowy automobil? Jaki niebieski. Śliczny! Nie chciałabyś być bogata, żeby móc mieć taki?
Ciotka Berta skrzywiła się, ale podeszła i wyjrzała przez okno.
– Tak. Ale ma korbę z przodu, zupełnie jak katarynka, no nie? Pamiętasz, jak zobaczyłyśmy pierwszy automobil na tej nowej drodze w Wełdzirzu, ten czarny? – Leciutki ślad urazy zaznaczył się w jej głosie. – Ty wieczny milczku, kiedy wreszcie zdradzisz mi swój sekret?
Coś w tonie ich głosu i wyrazie twarzy, jakaś niezwykła ostrożność u obu podnieciły ciekawość Dawida. Ponieważ jednak ich rozmowa na ten temat utknęła w miejscu, mógł się tylko w mglisty i niejasny sposób zastanawiać, co matka uczyniła, i żywić nadzieję, że przyszłość odsłoni zagadkę.
Tytuł od redakcji
Przeczytaj też: Myśliwski: Każdy nosi w sobie kosmos