Kiedy pytam studentów, z którymi miałam zajęcia zdalne w tym semestrze, czy chcieliby wrócić na uczelnię, odpowiadają: niekoniecznie. A przecież oni nawet nie mieli okazji dobrze się poznać – mówi prof. Magdalena Błażek.
Katarzyna Sroczyńska: Liczba ofiar pandemii COVID-19 kilka dni temu przekroczyła sto tys. Na poziomie społecznym ten temat niemal nie istnieje, zmarli nie doczekali się upamiętnienia na poziomie państwowym. A jak przeżywamy to, co się dzieje, na poziomie indywidualnym?
Dr hab. Magdalena Błażek: Zacznę może od tego, że pandemie nie są rzeczą niebywałą na świecie. Nikt nie dał nam gwarancji, że nie przyjdzie nam przeżyć żadnej epidemii. Hiszpanka w ubiegłym stuleciu pochłonęła prawdopodobnie 50 mln ofiar. Tylko że nie były to czasy internetu i tak łatwego przekazywania informacji jak dziś, a ten czynnik ma ogromne znaczenie dla generowania wysokiego poziomu lęku. Dziś jesteśmy w stanie codziennie karmić swoją psychikę trudnymi albo negatywnymi informacjami, na przykład liczbami dotyczącymi śmiertelności i zakażeń. Świat się zglobalizował, a międzygatunkowe przenoszenie się chorób jest znacząco ułatwione.
Czyli jednak coś się zmieniło?
– Od dawnych pandemii naszą sytuację różnią zasadniczo dwie sprawy. Pierwsza to właśnie możliwość dostępu do informacji, a zatem obecność w naszym życiu psychicznym danych, które mogą powodować podwyższony poziom napięcia, niepokoju, obawy o własne życie i zdrowie i to, co się będzie dalej działo. Druga to nasze przyzwyczajenie do ogromnej wolności i autonomii, do swobody decydowania o sobie, poruszania się, podróżowania, zwiedzania świata – co przecież stało się globalnym zajęciem. Oczywiście odnoszę się do świata zachodniego, większość ludzi na świecie nie żyje tak jak my. Także większość nie ma takiego dostępu do informacji.
Mamy młodzież tak delikatną i kruchą, że właściwie nie wiadomo, jak się z nią obchodzić, i tak się tego boimy, że czynimy ją delikatną i kruchą jeszcze bardziej, zamiast postawić przed nią wyzwania
Dochodzi do tego fakt, że dawniej ludzie byli silniejsi psychicznie. To nie jest banał ani przesada. Ten wniosek opiera się na historycznej, społecznej i kulturowej analizie rozwoju. Jeszcze pokolenie baby boomu, czyli powojenne, urodzeni między 1945 a 1968 rokiem, to ludzie, którzy wychowywali się w zupełnie innych warunkach i mają wyższą odporność. Są bardziej nastawieni na to, że trzeba sobie poradzić, mniej zapatrzeni w siebie – mniej egocentryczni i skupieni na własnym świecie wewnętrznym.
Poza tym współczesnemu człowiekowi brakuje ukierunkowania.
Co to znaczy?
– Brakuje mu jasnych wartości, które by wytyczały jego drogi. Chodzi nie tylko o porzucenie religii. Straciliśmy też jasność co do życiowych celów. A to był stabilizator. W pierwszej połowie XX wieku, a nawet jeszcze w drugiej, rodzina i cele związane z założeniem rodziny były niesłychanie ważne. Ludzie uważali, że dobrze jest mieć rodzinę, bo to jest wartość, coś istotnego w życiu. A potem weszliśmy w rzeczywistość rozpadu rodziny. Przez 25 lat pracowałam jako biegły sądowy i sporo mogę o tym powiedzieć od środka. Porzuciliśmy religię, porzuciliśmy tradycyjne wartości, porzuciliśmy rodzinę. Staliśmy się zagubieni i szukamy osadzenia w tym, co nietrwałe.
Czyli w XX wieku mieliśmy wiele procesów emancypacyjnych, z którymi wiązaliśmy nadzieje na wolność, i myślę, że ta nadzieje się w dużej mierze zrealizowała. Mamy większy wybór w podejmowaniu decyzji o swoim życiu. Jednak okazało się, że wolność nie rozwiązuje wszystkich problemów, a tworzy nowe. I jak na razie nie umiemy się odnaleźć?
– Ten dylemat wolności opisali już psychologowie humanistyczni, podkreślając, że dążenie do wolności jest piękne, ale wyzwolenie od wszystkiego oznacza pustkę. I będziemy tę pustkę musieli jakoś wypełnić. Przez kilka lat mieszkałam z rodziną w Australii, w Melbourne. Pamiętam pierwszy moment zachłyśnięcia się wolnością: nikt mnie tu nie zna, mogę tu robić absolutnie wszystko, co chcę. Manifestem wolnościowym było chodzenie na bosaka w podartych jeansach. Po dwóch miesiącach zdałam sobie sprawę, że jestem w zupełnej pustce, bo nikomu tam na mnie nie zależy.
Staliśmy się zdani na samych siebie. Pisze o tym Roy Baumeister w książce „Escaping the Self”, czyli „ucieczka od ja”, która nie została wydana po polsku: kiedy musimy wypełniać zadanie posiadania autonomicznego, samowystarczalnego, samosterującego się, ukierunkowanego na cele i do tego jeszcze mającego osiągnięcia „ja”, zaczynamy odczuwać potrzebę ucieczki od tego „ja” na różne sposoby, np. objadając się, zresztą w pandemii też widać, że pojawiają się takie sposoby uciekania od samoświadomości. Pojawia się również niebezpieczny proces samooskarżeń: jeżeli jesteśmy częścią czegoś większego, to możemy na to coś większego zrzucić odpowiedzialność, a gdy jest tylko „ja”, to w którymś momencie idziemy w samooskarżenia: że nie jesteśmy dość dobrzy, że nie dość się staramy.
To tylko część procesów, które sprawiają, że jesteśmy dziś mniej odporni. Teraz mówimy o pokoleniu płatków śniegu – mamy młodzież tak delikatną i kruchą, że właściwie nie wiadomo, jak się z nią obchodzić, i tak się tego boimy, że czynimy ją delikatną i kruchą jeszcze bardziej, zamiast postawić przed nią wyzwania, żeby się wzmocniła i nauczyła się czegoś.
Myślę, że to wszystko przyczynia się do podwyższania poziomu lęku, który obserwujemy w obliczu pandemii. Ponadto myślę, że dla niektórych pandemia stała się treścią życia. Wartością, wokół której można organizować swoje życie.
Powiedziała pani, że w wyniku pandemii u części osób nasiliły się reakcje lękowe. Ale dostępne informacje o tym, jak emocjonalnie reagujemy na pandemię, są sprzeczne. Zaraz po jej wybuchu prognozowano, że będzie miała opłakane skutki dla zdrowia psychicznego. Z badania UNICEF-u i Instytutu Gallupa przeprowadzonego w 21 krajach wynika, że co piąty ankietowany w wieku 15-25 lat nie wykazuje zainteresowania jakąkolwiek aktywnością. Jeszcze w 2020 r. zauważono wzrost liczby samobójstw. Ale w 2021 r. część ekspertów zaczęła mówić, że nasza odporność psychiczna okazała się większa, niż się spodziewano – to był np. wniosek teamu badawczego powołanego przez magazyn „Lancet”. Sytuacja w ciągu tych dwóch lat stale się zmienia, pojawiły się szczepionki. Jak pani to ocenia z własnej perspektywy?
– Na początku pandemii pojawiło się zaniepokojenie, u niektórych panika – nie wiadomo było, jakich używać narzędzi, by sobie z nią radzić. To trochę taka reakcja jak po śmierci bliskiej osoby – zanim przyjdzie żałoba, pojawia się potrzeba organizacji pogrzebu. Włącza nam się tryb organizacyjny.
W działaniu znajdujemy ulgę.
– Oczywiście. Człowiek ma ogromną potrzebę kontrolowania sytuacji i swojego życia, potrzebę sprawstwa. Weszliśmy w tryb pandemiczny: dezynfekujemy ręce, nosimy maseczki, utrzymujemy dystans i tak dalej. A mimo to pandemii nie udaje się powstrzymać.
Środki ostrożności powstrzymują rozprzestrzenianie się wirusa, ale nie są w stu proc. skuteczne, nie uwalniają nas od pandemii. Co – jak rozumiem – dla niektórych jest trudne do zniesienia.
– Tak, bo chcielibyśmy mieć poczucie stuprocentowej ochrony. A to się nie do końca udaje, nie mamy kontroli nad sytuacją. U niektórych osób przyczyniło się to do nasilenia lęków i załamania. I do usilnego podejmowania prób kontrolowania sytuacji, która jest niemożliwa do kontrolowania. Chcę jasno powiedzieć, że możemy i powinniśmy wdrożyć różne środki ochronne…
Choć wielu nie wdraża, na co wskazują nie tylko liczby zaszczepionych i niezaszczepionych, ale i tych, którzy noszą maseczki w miejscach publicznych i tych, którzy to lekceważą.
– W wielu sytuacjach się nie poddajemy i buntujemy, w tym wypadku to nie działa na naszą korzyść. Mam wrażenie, że jesienią ubiegłego roku przyszło załamanie: bo już się wydawało, że sytuacja jest opanowana, a tu kolejna fala – część specjalistów twierdzi zresztą, że to ciągle pierwsza fala, a kolejne dopiero przyjdą – i wtedy ludzie zaczęli bardziej odrzucać środki ostrożności, które wcześniej stosowali. Poczuli, że nie mają na sytuację żadnego wpływu. Mówią sobie: co będzie, to będzie.
Na osi między determinizmem a idealizmem, na której gdzieś pośrodku jest realizm, przesuwamy się w stronę determinizmu, który nie jest korzystny. To jest takie oddawanie siebie, swojego życia i życia innych w ręce siły wyższej, zamiast myślenia: mam rozum i wolną wolę, żeby zarządzać swoim życiem. Deterministyczne myślenie „coś innego rządzi moim życiem” jest czynnikiem poważnie wpływającym na pojawienie się symptomów lękowo-depresyjnych.
Z drugiej strony nastąpiła habituacja. Już się przyzwyczailiśmy do sytuacji. Przyzwyczailiśmy się do nowego, trochę innego modelu życia, który również może mieć negatywne konsekwencje.
O jaki model chodzi?
– Model życia w większej izolacji, bez bycia w realnym kontakcie. Pojawiły się lęk przed dotykiem i bliskością fizyczną. To niebezpieczne dla emocjonalnych zdolności do budowania relacji. Kiedy pytam studentów, z którymi miałam zajęcia zdalne w tym semestrze, czy chcieliby wrócić na uczelnię, odpowiadają: niekoniecznie. A przecież oni nawet nie mieli okazji dobrze się poznać, widzieli się zaledwie kilka razy, są na drugim roku, zaczynali w pandemii! I już nie mają poczucia, żeby kontakt był im potrzebny do życia.
Nie pomijajmy też czynnika wygody: kontakty zdalne są wygodne, nie trzeba się zrywać wcześnie z łóżka, część osób nie włącza kamerek. To sprzyja komfortowi, ale zabiera nam relacje społeczne. Patrząc szerzej, wiele osób nie ma życia społecznego, jakie wcześniej mieli, przyzwyczaili się trochę do tego i podjęcie wysiłku jest teraz bardzo trudne. To jest trochę tak, jak wrócić po chorobie do biegania. Taka sytuacja ogromnie wpływa na sferę relacji, ale też na procesy wolicjonalne, na naszą wolę. Mamy większą trudność z rozpoczynaniem i kontynuowaniem działań.
Dziwi mnie postawa pani studentów. Dla mnie ograniczenie kontaktów z ludźmi jest – chyba mogę tak powiedzieć – źródłem nie tylko dyskomfortu, ale i cierpienia. Bardzo za nimi tęsknię.
– I tak powinno być. Gdy ktoś mi mówi, że za tym nie tęskni, zastanawiam się jako psycholog nad jego kondycją psychiczną. Bo jesteśmy istotami, które tego kontaktu potrzebują. I to bez względu na to, czy jesteśmy introwertywni, czy ekstrawertywni. Introwertyk mniej, ekstrawertyk więcej, ale potrzebą człowieka jest bycie w kontakcie i w grupie społecznej.
A czy to nie jest tak, że pandemia pogłębiła i zintensyfikowała tendencje, które istniały już wcześniej? Przecież już wcześniej mieliśmy problem z tym, że część życia uciekała nam do świata wirtualnego. A jeszcze wcześniej rosła izolacja społeczna, na przykład na skutek przenoszenia się wielu osób z małych miejscowości i społeczności do wielkich miast.
– Zgadzam się. Z badań przeprowadzonych w wielu krajach europejskich, od Skandynawii, przez Wielką Brytanię, po Bałkany, wynika, że w pandemii wzrosła liczba przypadków zaburzeń osobowości: antyspołecznej, borderline. To tak, jakby pogłębiała się niezdolność do społecznego funkcjonowania. Bo to, co łączy osobowość antyspołeczną i borderline, to klimat interpersonalny.
Ja sama byłabym ostrożna w szafowaniu diagnozami. Powiedziałabym raczej, że te wyniki świadczą o procesie pogłębiania się problemów w życiu społecznym. Już dawno weszliśmy na ścieżkę, na której w dużym stopniu przenosimy relacje do świata wirtualnego, co objawia się na przykład obniżonymi zdolnościami odczytywania emocji z twarzy.
To w świecie wirtualnym jest też o wiele trudniejsze niż w realu. Syndrom zmęczenia zoomem, tzw. zoom fatigue, to po części wynik właśnie tego, ile wysiłku wkładamy w czytanie innych ludzi w czasie spotkań online. W dodatku nie zyskujemy dzięki nim tyle gratyfikacji, ile daje kontakt rzeczywisty, fizyczny.
– Tak, zwłaszcza przy spotkaniach grupowych. Innym zjawiskiem, które pogłębiła pandemia, jest narcyzacja, skupienie na sobie, ciągłe bycie w swoim świecie. Widzimy nasilanie się tego zjawiska od lat. Ludzie już nawet nie potrafią się wymijać na chodnikach, nikt nikomu nie ustępuje, bo same wielkie ego idą.
Pod wpływem tych wszystkich czynników wiele osób ma coraz większy problem z wyjściem do drugiego człowieka. W dodatku ludzie ciągle przetwarzają informacje na swój temat.
Sprzyjają temu media społecznościowe. Tam przecież stale analizujemy swój profil.
– Tak, nieustannie zajmujemy się swoim wizerunkiem i tym, jak jesteśmy postrzegani, czekamy na lajki. To są nieprawdopodobnie autokoncentrujące narzędzia. Gdybym miała decydować o świecie, to zakazałabym ich używania. Zakazałabym tego z powodu egocentryzacji tego świata.
Powiedziała Pani o wzroście diagnozowanych zaburzeń borderline. Tymczasem te zaburzenia – obok narcystycznych – uznawane są za emblematyczne dla naszych czasów. Czym się charakteryzują?
– Kluczowa w tym typie osobowości jest niestabilność funkcjonowania i skrajność w przeżywaniu stanów emocjonalnych. Taki człowiek przechodzi od miłości do nienawiści niemal na pstrykniecie, czyli żyje w świecie skrajności i jest nieprzewidywalny w swoich zachowaniach i reakcjach. Co go oczywiście naraża na ogromne koszty.
Gdybym miała szukać przyczyn wzrostu liczby zdiagnozowanego borderline, to odwołałabym się do teorii więzi i do tego, że rośnie liczba osób pozabezpiecznie przywiązanych, czyli takich, które w relacji z pierwszymi ważnymi osobami w swoim życiu nie czuły się bezpiecznie, a potem w dorosłości nie potrafią tworzyć satysfakcjonujących, trwałych związków.
Czy to nie jest paradoksalne? Przecież tyle uwagi poświęcamy dzieciom i ich wychowaniu.
– Niestety, zwiększona świadomość na temat tego, jak wychowywać dzieci, często tworzy z rodzicielstwa projekt, a nie naturalną kompetencję. Nie chcę przez to powiedzieć, że naturalnie wszyscy wiemy, jak być rodzicem, ale mamy pewne zasoby, by się odnajdować w rodzicielstwie. Tymczasem dziś wielu dorosłych słabo korzysta ze swojego zasobnika uczuciowego. Odwołują się raczej do teorii. Dość dobrze uczuciowo ukształtowany człowiek wie, że w rodzicielstwie potrzebne są dwie rzeczy: być wrażliwym na dziecko, czyli reagować na sytuacje i akceptować uczucia dziecka, a nie im zaprzeczać, i dawać zwiększającą się autonomię, czyli pozwalać dziecku, by eksplorowało świat zgodnie z jego możliwościami rozwojowymi. W towarzystwie bezpiecznego dorosłego dobrze się zdobywa nowe umiejętności społeczne, choćby przyjmowania cudzej perspektywy. To zresztą kolejna umiejętność, która w populacji się zmniejsza.
Prof. Marta Bogdanowicz, moja wykładowczyni, powiedziała kiedyś, że przeraża ją, że tak wiele wagi przywiązuje się do rozwoju intelektualnego człowieka, a tak mało do jego rozwoju uczuciowego. A w ostatecznym rozrachunku o tym, jaki on będzie dla siebie i dla innych, nie będzie decydował intelekt, albo będzie w minimalnym stopniu, ale przede wszystkim życie uczuciowe. Nie bieżące emocje, ale świat uczuć głębokich, wyższych. Myślę, że to jest dość mocno zaniedbana sfera.
To też wiąże się z kulturą zachodnią, która jest bardzo rywalizująca, wiąże wartość człowieka z jego osiągnięciami. Fenomenalne było dla mnie odkrycie, że Aborygeni nie mają potrzeby zrealizowania celu. Można coś robić całe życie, ale nie trzeba myśleć o efekcie. W samym działaniu jest przyjemność. We współczesnym rodzicielstwie jest tak wiele nacisku na target, na cel, na osiągnięcie, że dzieci pozbawiane są czerpania przyjemności z samego działania. A to istota sprawy. Czasem może się coś nie udać, ale jeśli człowiek miał radość z tworzenia, z dążenia, z pokonywania swoich słabości, to z nim zostanie. To jest niesłychanie ważne. Niepokojące jest też wkładanie dzieciom na głowę konieczności podejmowania decyzji w sprawach, o których powinni decydować dorośli. To jest też związane z niedojrzałością dorosłych.
Co się zdarzyło, kiedy w ten krajobraz życia rodzinnego, mrocznie przez panią odmalowany, weszła pandemia, z izolacją, z zamknięciem w domu i nauczaniem zdalnym?
– W pierwszym okresie pandemii Chińczycy znacznie utrudnili procedury rozwodowe, bo gwałtownie wzrosła liczba pozwów. Myślę, że skutki są i pozytywne, i negatywne. Ta sytuacja pozwoliła rodzinom zweryfikować to, na ile się znają, co o sobie wiedzą, jak potrafią ze sobą być. Na początku pewnie było sporo napięcia. Nie wiem, czy pani zna syndrom pierwszego tygodnia urlopu: wszyscy się kłócą. W lockdownie, kiedy siedzieliśmy razem w zamknięciu, mieliśmy okazję siebie nawzajem na nowo odkrywać. I te odkrycia były niekoniecznie negatywne. Miały też często wymiar wzmacniania więzi. Szczególnie mężczyźni mówią o tym, że odkrywali wtedy swoje dzieci, patrzyli na nie świeżym okiem.
Lockdown był również oczywiście źródłem napięć. Trzeba tu wspomnieć o tym, co podkreślała amerykańska terapeutka rodzinna Virginia Satir, że rodzina musi mieć taką oddzielająca ją od świata półprzepuszczalną błonę. Dzięki temu może pozbywać się napięć i wpuszczać to, co zewnętrze: inne opinie, innych ludzi. Musi istnieć wymiana ze środowiskiem.
Rozumiem, że pandemia uszczelniła nam te błony.
– Sprawiła, że napięcia zaczęły się mocno regulować wewnątrz rodziny. Bardzo źle to zadziałało na rodziny, które nie mają fundamentu w wartościach.
Czyli?
– Badania nad prężnością rodzin, czyli ich rezyliencją – umiejętnością adaptacji, prowadzone w sytuacjach kryzysów, pokazują, że jeżeli rodzina jako całość ma umiejętności komunikowania się ze sobą, poczucie, że rodzina jest ważną wartością dla wszystkich jej członków, że wszyscy o nią dbają i zabiegają, umiejętność sięgania po wsparcie, a także pewną elastyczność, to zdecydowanie lepiej z wychodzi kryzysów. I wszyscy członkowie tej rodziny nie muszą wcale myśleć tak samo.
Jest jeszcze wymiar indywidualny, nazywany twardością, wprowadzony przez Susan Kobasę, czyli odporności na przeszkody, znalezienia sobie jakiejś drogi. Kiedy dziesięć lat temu leżałam w szpitalu, obserwowałam wokół siebie trzy postawy pacjentów. Jedni popadali w skrajny determinizm: „tylko opieka boska mnie może uratować”, brakowało im determinacji w powrocie do zdrowia, nie widzieli zupełnie, że mogą cokolwiek zrobić, by wpłynąć na swoją sytuację. Inni podejmowali wyzwanie i myśleli pozytywnie, choć bez hurraoptymizmu. Jeszcze inni całkowicie zaprzeczali rzeczywistości. Udawali, że nic się nie dzieje, blokowali się na dostęp do informacji. Myślę, że w pandemii jest podobnie. Przecież ciągle część z nas uważa, że nie ma żadnej pandemii. Są tacy, którzy sądzą, że trzeba oddać wszystko w ręce siły wyższej, bo nic z tego, co zrobimy, nie ma znaczenia. I są wreszcie tacy, którzy racjonalnie próbują sobie radzić z sytuacją. I ci funkcjonują najzdrowiej.
Wspomniała pani o tym, że pandemia osłabiła nasze zdolności wolicjonalne: mniej nam się chce i trudniej nam wytrwać w tym, co rozpoczynamy.
– Jesteśmy zmęczeni i zniechęceni. Fenomen zmęczenia nie jest zresztą dostatecznie przeanalizowany w nauce. Nie wiemy, co zrobić ze zmęczeniem, które wynika z tego, że długo tkwimy w sytuacji niekontrolowalnej, zmieniającej nasze życie, zmuszającej do zmiany funkcjonowania, pozbawiającej nas tego, co dotychczas było ważne. Część osób niemal nie wychodzi z domu, a tymczasem niezwykle istotnym elementem codzienności jest choćby wracanie do domu, przechodzenie z jednej sfery do drugiej. Uczynienie z domu miejsca pracy odebrało nam miejsce odpoczynku. I to też przyczynia się do wzrostu zmęczenia.
Pandemia nam wiele odebrała. Może dzięki temu docenimy wartość więzi i bezpośredniego kontaktu. Ale obawiam się o młode pokolenie. Oni urodzili się niemal z tabletem w ręku, żyli w wirtualnej rzeczywistości, utrzymywali relacje w wirtualnej rzeczywistości, a teraz doszło im w niej jeszcze kształcenie. I oni mogą mieć ogromną trudność, a w dodatku brak chęci i motywacji, by wrócić do kontaktów w świecie rzeczywistym. Susana, żona Sławomira Mrożka, zauważyła po przyjeździe do Polski, że ludzie mają u nas problem ze swoim ciałem, że są jakoś niezręczni. I stwierdziła, że to z powodu klimatu i tego, że mamy mało okazji, by wystawiać ciała na widok publiczny, nie okutane w zimowe stroje. Podobnie jest z relacjami. Kiedy człowiek w końcu będzie się musiał rozebrać z elektronicznych osłon i stanąć do kontaktu z drugim w realności, będzie się czuł niezręcznie, bo nie nabył umiejętności, kompetencji takiego kontaktu.
Rozmawiała Katarzyna Sroczyńska
Dr hab. Magdalena Błażek – psycholog, kieruje Katedrą Psychologii i Zakładem Badań nad Jakością Życia Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego. Autorka ponad 80 publikacji naukowych
Przeczytaj także: Nie pozwalajcie lekarzom robić z waszych dzieci materiału promocyjnego do mediów społecznościowych
„I są wreszcie tacy, którzy racjonalnie próbują sobie radzić z sytuacją” Tylko co znaczy racjonalność w radzeniu sobie z sytuacją kryzysową. Gdy mnie z żoną zamknięto na dwa tygodnie, okazało się, że mam sporo rzeczy do zrobienia w ogrodzie, napraw w domu co niemiara do wykonania, a i żonie zajęć nie brakło. Dzieci i sąsiedzi zaopatrywali w co tylko dusza zapragnie. Zleciało nie wiadomo kiedy. Znajoma została zamknięta z rodziną w 40m mieszkaniu w bloku. Dwie nastoletnie córki, mąż który nigdy nie zajmował się specjalnie domem. Przetrwali jakoś bez szwanku choć łatwo nie było. Być racjonalnym oto idea, łatwo powiedzieć. Proszę o więcej wywiadów z ludźmi, którzy mają coś do powiedzenia. Dzięki.
Nie zrozumiałam tego komentarza. Zupełnie serio pisze… Dobrze, że przeżył Pan czas kwarantanny. Ja zresztą też. Z mężem w kawalerce, bez balkonu. Racjonalność przynajmniej u nas była w tym przeżyciu niezbędna.
Dobra nie czaje albo artykułu….albo Pana komentarza…albo obu na raz 😉