Jesień 2024, nr 3

Zamów

Nie pozwalajcie lekarzom robić z waszych dzieci materiału promocyjnego do mediów społecznościowych

Magdalena Bigaj. Fot. Sylwester Ciszek

Kiedy w mediach społecznościowych zobaczyłam uśmiechniętą ginekolożkę-położniczkę, która w zakrwawionym fartuchu w trakcie trwającej operacji pozuje do zdjęcia z nagim noworodkiem, jeszcze całym w mazi i połączonym z matką pępowiną (!), coś we mnie pękło.

Im więcej czasu spędzamy w sieci, tym więcej granic skłonni jesteśmy przekraczać, zwłaszcza będąc aktywnymi w mediach społecznościowych. Ale po ponad 30 latach intensywnego rozwoju internetu w Polsce i na świecie czas rozprawić się z „Dzikim Zachodem” i zacząć wymagać od siebie i innych pewnych standardów. Jednym z nich jest poszanowanie godności innych oraz kształtowanie w sobie wrażliwości. Nazywam to cyfrowym sumieniem. 

Ledwie maleńkie dziecięce ciałko z trudem wydostało się na świat, a pani doktor już robi fotkę w celu opublikowania jej na swoim zawodowym profilu, promującym jej prywatny gabinet

Magdalena Bigaj

Udostępnij tekst

O cyfrowym sumieniu opowiem na konkretnym przykładzie. Od pewnego czasu obserwuję w mediach społecznościowych masowy wysyp oficjalnych profili medyków, wśród nich jest niemało ginekologów-położników. Wielu z nich robi naprawdę dobrą robotę: rozprawiają się z mitami, promują profilaktykę, dostarczają wiedzy na temat rzeczywistego stanu polskiej ochrony zdrowia. Doceniam, że wychodzą do ludu – a że prawie 30 milionów tego ludu jest na Facebooku i Instagramie, to oczywiste, że są tam również oni.

Robienie zasięgów i przemoc

Liczną reprezentację na Instagramie ma jedna z uniwersyteckich klinik położniczych. Własne konto posiadają i ordynator, i pracownicy. Jeden z nich ma nawet zajęcia dla medyków o prowadzeniu profili w mediach społecznościowych i „robieniu zasięgów”. W komentarzach widzę, że jego pacjentki czują się wyróżnione, gdy doktor na swoim profilu pokazuje ich dzieci. Te dzieci są w różnym wieku. Czasem mają kilka dni, a czasem mniej – tak, mniej.

Ten tekst rodził się we mnie od dawna. Ponieważ na co dzień zajmuje się profilaktyką e-uzależnień i badaniem zachowań ludzi w internecie, zaczęłam uważnie śledzić kwestię pokazywania dzieci w sieci. A kiedy w ostatnich dniach w mediach społecznościowych zobaczyłam uśmiechniętą ginekolożkę-położniczkę, która w zakrwawionym fartuchu, w trakcie trwającej operacji, pozuje do zdjęcia z nagim noworodkiem, całym w mazi, jeszcze połączonym z matką pępowiną (!), coś we mnie pękło. 

Mam poczucie, że właśnie to konkretne rodzące się (bo przecież jeszcze nie urodzone do końca) dziecko spotyka ogromna niesprawiedliwość. Ledwie przyszło na świat, a już doświadcza przemocy, jaką jest tak bezpardonowe wtargnięcie w jego intymność i to w chwili, kiedy jest absolutnie bezbronne, bo w żaden sposób nie ma szansy zaprotestować przeciw temu nadużyciu. 

Poród to ogromne przeżycie dla małego człowieka, który z bezpiecznej przestrzeni matczynego brzucha, wydobywa się na nieznany sobie świat – z ciepłego wnętrza matki, gdzie kołysały go jej ruchy, rytm jej serca i przyjemnie wytłumiony dźwięk jej głosu. Nagle doznaje bólu, ściskania, dotyku wielu dłoni w lateksowych rękawiczkach, hałasu, razi go światło, jest mu zimno. Najprawdopodobniej chce z powrotem wrócić do znanego schronienia. Niektórzy lekarze mawiają, że gdybyśmy pamiętali poród, przez długi czas żylibyśmy w traumie. Dlatego tak szybko po urodzeniu daje się noworodki matkom, żeby poczuły ciepło ich ciała, usłyszały bicie matczynego serca, poczuły dotyk jej ust i dłoni.

Noworodek, czyli człowiek z prawem do prywatności

Przez dwieście tysięcy lat historii ludzkości poród traktowany był jako wydarzenie niezwykle intymne – zarezerwowane dla garstki ludzi, czasem tylko dla kobiety, akuszerki i rodzącego się dziecka. Prawo do godnego porodu, świadomość, że noworodek jest osobnym człowiekiem z prawem do prywatności, dla wielu przestaje mieć dzisiaj jakiekolwiek znaczenie. Według badania „Digital Birth: Welcome to the online world” na świecie aż 23 proc. dzieci zaczyna życie cyfrowe już w momencie porodu. W Polsce zjawisko to bada dr Anna Brosch z Uniwersytetu Śląskiego. Według jej badań z 2018 r. zjawisko to dotyczy 10 proc. rodziców korzystających z internetu. A według Eurostatu w Polsce z internetu korzysta prawie sto proc. osób w wieku 16–44 lat.

Warto więc z tej właśnie perspektywy spojrzeć na publikowanie takich zdjęć, jak to uwiecznione na profilu społecznościowym wspomnianej pani ginekolożki-położniczki. Ledwie maleńkie dziecięce ciałko z trudem wydostało się na świat, a pani doktor już robi fotkę w celu opublikowania jej na swoim zawodowym profilu, na którym, notabene, promuje w innych postach swój prywatny gabinet i świadczone w nim zaawansowane usługi. Pępowinę odetnie się przy okazji. Sorry, bejbe, może ci zimno, ale do mamusi pójdziesz za chwilę. Najpierw lajki.

No i jeszcze ten podpis pod zdjęciem: „Tak pracuję”. Nie, nie jest tam napisane: „To Pawełek, powitajcie go”. Nie, nikt tu nie dba o pozory. Nie chodzi przecież o dziecko, ale o tzw. zasięgi, czyli wzbudzenie zainteresowania publiczności. A ta wiwatuje. Zdjęcie zdobywa kilkaset serduszek i komentarzy pełnych entuzjazmu. Trudno więc nie odnieść wrażenia, że ten właśnie narodzony człowiek został tu sprowadzony do przedmiotu służącego budowaniu wizerunku lekarki. Patrzę na to i nie mogę uwierzyć, co się z nami stało.

Dzieci to nie materiały promocyjne

Chcę być dobrze zrozumiana. Nie mam nic przeciw publikowaniu reporterskich fotografii dokumentujących życie człowieka, na których dziecko jest zanonimizowane, a zdjęcia te dostarczają ludziom wiedzy na temat porodu. Nie mam wątpliwości, że lekarze publikujący zdjęcia swoich maleńkich pacjentów mają zgody ich rodziców. Nie odbieram również rodzicom prawa do uwieczniania narodzin ich potomstwa na fotografiach czy dzielenia się wizerunkiem dorastających dzieci w sieci. Ależ proszę dysponować wizerunkiem własnych pociech, jest to zresztą zgodne z prawem. Będę jednak apelować do rodziców: nie pozwalajcie ludziom robić z waszych dzieci materiału promocyjnego do mediów społecznościowych! 

Czy zastanawiali się Państwo, dlaczego lekarze dermatolodzy nie wrzucają selfie z pacjentami z trądzikiem czy łuszczycą, podpisując je: „Moja codzienność”? Albo dlaczego mamy dopiero co urodzonych noworodków z publikowanych w sieci zdjęć nie pozują podczas wizyty u tego samego ginekologa, by ten mógł pokazać swoją codzienność? Przecież też byłyby lajki! 

To proste, żaden dysponujący swoim wizerunkiem człowiek nie zgodzi się na to. Co innego maleńkie dziecko, nagie, zmarznięte i całe w mazi, którego prawem do ochrony wizerunku rozporządzają rodzice – gwarantuje im to art. 81 us. 1 ustawy o prawie autorskim. 

Bardzo często rodzice publikujący zdjęcia dzieci w internecie powołują się właśnie na przysługujące im do tego prawo. I oczywiście mają rację. Warto jednak wiedzieć, że obowiązują nas także art. 87 i 95 kodeksu rodzinnego i opiekuńczego, które mówią, że, owszem, jako rodzice dysponujemy wieloma prawami, ale nadrzędną zasadą jest poszanowanie godności dziecka i rozporządzanie jego prawami tak, jak wymaga dobro dziecka oraz interes społeczny.

Wesprzyj Więź

Jaki interes stoi za pozowaniem do zdjęcia z noworodkiem w trakcie trwającego porodu? Na to pytanie odpowiedź na pewno znają specjaliści od mediów społecznościowych. Ale odpowiedź na pytanie, czy jest tu miejsce na godność i dobro dziecka, muszą znaleźć już sami rodzice. 

Dlatego trzeba głośno mówić o potrzebie kształtowania swego rodzaju cyfrowego sumienia, które będzie nam przypominało, że świat internetu to nie zabawka, a nasze czyny online to właśnie… czyny. Mogą być dobre lub złe, mogą kogoś skrzywdzić – zupełnie realnie.

Przeczytaj także: W poszukiwaniu szczepionki na wirusa dezinformacji

Podziel się

6
Wiadomość

Bardzo dziękuję za ten artykuł. Osobiście nie mam Facebooka,mój mąż też nie… Rodzę za 2 tygodnie i już kilku specjalistów prosiło mnie o pisemne zgody na publikację moich zdjęć, dla promowania ich biznesów. Byłam w szoku. To pierwsze moje dziecko i nie myślałam, że pani ze szkoły rodzenia będzie chciała mnie pokazywać na swojej stronie…że fotograf niemalże zobliguje mnie do zgody bycia w jego portfolio…. Nie wyrażamy zgody na to. Dla mnie moja własna prywatność jest ważne i cenna…i nie mogę zrozumieć, że moje odmowy są traktowane trochę jako dziwactwo i przewrażliwienie, brak bycia postępową. Nawet pojawił się żart, że internet widocznie do nas nie dotarł. Dziękuję za takich profesjonalistów.

Spokojnie, to dopiero początek. Później dziecko pójdzie do żłobka/przedszkola /szkoły i tam dopiero będą na Państwa patrzeć jak na wariatów, jeśli nie wyrazicie zgody np. na udostępnianie wizerunku dziecka na portalach społecznościowych /stronach internetowych. Życzę więc dużo siły i zdrowia na rodzicielskiej drodze życia i proszę się już na przyszłość uzbrajać w cierpliwość.

Pani Magdaleno, dziękuję za podzielenie się tym doświadczeniem. Pogoń za klikami i zasięgami (popularnością w mediach społecznościowych) prowadzi do tego, że wielu ludzi nieświadomie przestaje panować nad tym, kto i gdzie robi użytek z ich wizerunku. Z Pani wrażliwością na pewno dziecko będzie bezpieczne w sieci. Życzę szczęśliwego rozwiązania i zdrowia!

Bardzo potrzebny artykuł, dziękuję za niego. Niestety czasem nie mamy wyboru jako rodzice. To znaczy wybór zawsze mamy, ale nie jest on taki jednoznaczny. Ja na przyklad zgodziłam się na publikowanie przez przedszkole zdjęć mojego dziecka na ich facebookowym profilu, bo to jedyny sposób zebym mogła zobaczyć jak dziecko bawi się w przedszkolu. Miło mi ogladac jak córka tańczy albo jak głaszcze pieski które przyjechały w ramach dogoterapii. Czasem zapisuje te zdjęcia do rodzinnego albumu. Bez nich na pewno dużo mniej wiedziałabym co dokładnie działo się na zajęciach.
Pozdrawiam i życzę dużo wytrwałości w edukowaniu naszego społeczeństwa;)

Pani Olu, wielu rodziców zgłasza mi ten problem. Prawda jest taka, że przedszkole może takie zdjęcia udostępniać dla Państwa w sposób bezpieczniejszy, np. przez dysk google drive. Zajmjje to tyle samo czasu co wrzucenie na facebooka. Przedszkola wolà jednak to drugie, bo w tej sposób promują swoją placówkę.
Jestem przekonana, że z czasem rodzice zaczną częściej odmawiać i domagać się dostępu prywatnie.
I na koniec, jako mama trójki, dwoje moich dzieci ma już za sobą przedszkole i tym placówkom akurat nigdy się nie chciało bawić w FB (jedno przyzakładowe, drugie państwowe). Czy coś z tego powodu stracilam ja czy dzieci? Chyba nie. Czasem po prostu ktoś nam wmawia, że musimy zobaczyć jak to dziecko maluje czy lepi z plasteliny. Ale czy to realnie coś wnosi? Zostawiam z tym pytaniem. Ale jednocześnie oczywiście szanuję wybór.

Na FB istnieje takie coś, jak grupa zamknięta. Nasze przedszkole z takiej właśnie korzysta. Moich dwoje dzieci też już przedszkole opuściło, jedno jeszcze w przedszkolu jest. Jeden z synów był przez jakiś czas w placówce, w której tych zdjęć dziecięcej codzienności nie robiono. Mając porównanie, mogę powiedzieć, że jednak mam poczucie, że przez to pewne rzeczy nam umykały. Te zdjęcia i informacje ze strony przedszkola czy szkoły osobiście uważam za cenne i to nie tylko z sentymentalnych względów.