Dużą przyjemnością jest oglądanie, jak reżyser, który kilkanaście lat temu serwował nam czterogodzinnego „Hamleta”, teraz bez obaw prezentuje osobistą, kameralną i ujmująco szczerą opowieść.
„Mój świat jest pierwszy i jedyny” – pisał Ludwig Wittgenstein. Słowa te najwyraźniej wziął sobie do serca Kenneth Branagh, filmowiec, który na przestrzeni ostatnich trzydziestu lat zasłynął adaptacjami Szekspira, zdobywał nominację do Oscara w pięciu kategoriach, a pierwszą szansę na statuetkę otrzymał już w wieku 29 lat. Przekraczając szóstą dekadę życia, wraca do źródła, do miasta dzieciństwa. I tworzy bodaj swój najlepszy film.
„Belfast” zaczyna się w połowie sierpnia 1969 roku. 9-letni Buddy (Jude Hill) bawi się z rówieśnikami, ma wystrugany miecz, za tarczę służy mu przykrywka od kosza na śmieci. Nie słyszy nawoływań mamy (Caitriona Balfe). Nagle dochodzi do wybuchu, wśród dymu i kamieni rozkręcają się zamieszki i napaść. Protestanci – a właściwie młodociani, samozwańczy ich przedstawiciele – chcą wykurzyć z okolicy zamieszkujących ją katolików.
Branagh nie ukrywa, że kręci autobiografię. Nie sili się też na udawanie – tym razem nie konstruuje epickiego dzieła, nie naświetla z wielu stron panoramy religijnego konfliktu, nie uprawia dydaktyki, nie przekazuje wielkich idei. Interesuje go jedna, konkretna, trzypokoleniowa rodzina, mały świat zamknięty wokół kilku uliczek tytułowej stolicy Irlandii Północnej. Dużą przyjemnością jest oglądanie, jak człowiek, który kilkanaście lat temu serwował nam czterogodzinnego „Hamleta”, tym razem tworzy kameralną, prostą, ujmująco szczerą opowieść (już przyniosła mu Złoty Glob za scenariusz).
Uznanemu reżyserowi znakomicie udaje się oddać perspektywę chłopca. Buddy ma problemy z asertywnością, dlatego daje się wplątać przez starszą, rezolutną koleżankę w sklepową kradzież. Podoba mu się dziewczyna ze szkolnej ławki, słucha więc z uwagą sercowych rad dziadka (Ciarán Hinds) i jego czułych przekomarzań z babcią (Judi Dench). Chodzi z całą rodziną do kina. Nie rozumie napiętej sytuacji w domu i na ulicy, wypytuje więc o nie ojca (Jamie Dornan), zmuszonego co chwila znikać za pracą, ale wyraźnie kochającego najbliższych.
Przyjęcie takiej właśnie perspektywy ma swoje konsekwencje. Przede wszystkim „Belfast” jest zaskakująco zabawny. Różnice między katolikami a protestantami ogniskują się wokół podejścia do spowiedzi. Ci drudzy nabijają się z konieczności regularnego rachunku sumienia i katolickiego poczucia winy, ale sami słuchają płomiennych kazań pastora, straszącego siarką i wiecznym potępieniem.
Z kolei konflikt, który apogeum osiągnie trzy lata później, u Branagha naszkicowany zostaje dość oryginalnie, znowu w skali mikro. Z jednej strony spostrzegamy, że mieszkańcy dzielnicy – protestanci, jak rodzina głównego bohatera – machają ręką na podżegaczy, nie chcą mieć z nimi nic wspólnego, nie widzą problemu w wielowyznaniowym sąsiedzkim życiu. Z drugiej strony wiszące w powietrzu napięcie kojarzy się Buddy’emu z …. westernami, które ogląda na ekranie. Bohaterowie wracają więc nocą do domu w rytm muzyki z „W samo południe”, kilka scen wyraźnie przypomina „Jeźdźca znikąd”, reżyser w jednym z ujęć składa hołd późniejszemu arcydziełu gatunku, „Bez przebaczenia” Eastwooda.
„Belfast” ogląda się znakomicie: dopieszczone czarno-białe kadry robią wrażenie, aktorzy odgrywają swoje role w skupieniu, niezwykle subtelnie, do tego dialogi raz po raz iskrzą się humorem, wynikającym nierzadko ze zderzenia dziecięcej naiwności z rzeczywistością.
Co więcej, Branagh nie zapomina o przywilejach dramaturga, z wyczuciem i pomysłem poprawia prawdziwe życie, jakby je sobie rekompensował. I tak: pominięty zostaje wątek przemocy, której sam doświadczał w szkole, zaś pierwsza miłość doczeka się dziecięcego spełnienia (na ekranie, w życiu sympatia nie domyślała się uczuć późniejszego twórcy). Jeszcze jeden element ogląda się z uśmiechem na twarzy: filmowy chłopiec czyta komiksy. Ciekawe co by powiedział na to, że kilkanaście lat później, już w realnym życiu, będzie mógł ekranizować jeden z nich (marvelowska pierwsza część „Thora”)?
Ostatecznie „Belfast”, choć – jak wspomniałem – zupełnie się nie narzuca i unika wielkości, próbuje dotrzeć głębiej. To przede wszystkim opowieść o traceniu i odzyskiwaniu ojczyzny i swojego miejsca w życiu, o zgodzie na świat. Sam reżyser przez lata uchodził za kwintesencję angielskiej kultury, szybko wyzbył się irlandzkiego akcentu. Jego filmowe alter ego, Buddy, dowie się od dziadka, że to nieważne, gdzie przyjdzie mu zamieszkać, dom zawsze będzie nosił w sobie. Zrozumie też, że – jak stwierdzał kiedyś Miłosz – nasza ziemia jest „tutaj i wszędzie”. O czymś podobnym śpiewa Van Morrison, inny słynny emigrant z Irlandii Północnej. Jego ballady o osieroceniu i tęsknocie za „dniami takimi jak te” otulają fabułę.
Sporo w tej historii nostalgii i czułości, nie ma w niej natomiast dojmującego smutku. Branagh nakręcił zresztą jedną scenę absolutnie genialną, dla której warto obejrzeć cały film. Oto domownicy po pogrzebie idą na … tańce. Tata chwyta za mikrofon i zaczyna śpiewać – z akompaniamentem muzyków – „Everlasting love”. A mama – ta, która przez cały czas trzymała w pionie życie rodzinne, jako pierwsza pokazała dzieciom „księżyc / i pierwszy śnieg na świerkach, i pierwszy deszcz” – zaczyna po prostu beztrosko i z wdziękiem tańczyć.
Buddy obserwuje ten taniec życia przeciw rozpaczy. Czuje zapewne dreszcze, a to oznacza, że nie zginie w tłumie. Będzie nosił w sobie uśmiechy rodziców, spojrzenia dziadków, wszelkie słodkie i gorzkie wspomnienia. Nie wyrzuci ich. Raczej przetworzy, opisze, unieśmiertelni. Stworzy własny mit.
Przeczytaj też: „To była ręka Boga”. Sorrentino nigdy nie był bardziej bezwstydny