Jesień 2024, nr 3

Zamów

„Kości, które nosisz w kieszeni”, czyli paszport na tamten świat

Łukasz Barys. Fot. Materiały prasowe

Jeśli dobra powieść ma być rozrywką z odrobiną zdumienia i stawiać egzystencjalne pytania, to Łukasz Barys ją napisał.

Nastolatka o imieniu Ula, zbierająca na podwórzu kości i zakochująca się w samobójcy, którego za życia nie znała, jest bohaterką i zarazem narratorką debiutanckiej powieści Łukasza Barysa „Kości, które nosisz w kieszeni” nominowanej do tegorocznego Paszportu Polityki. 

Dziewczynka modli się wraz z babcią o „światłość wiekuistą”, „anielski orszak”, „wielebne szczęście”, „błogosławioną ciszę” dla dziadka pochowanego w plastikowej wanience. Powieść epatuje karykaturą i pompatycznością religijnych sformułowań, które mają bezinteresownie śmieszyć. Nie zmienią natomiast kościelnego języka niezrozumiałego dla żyjących. Ula modli się do śniegu, do szkolnej ławki popisanej „tekstami w stylu: Jebać Widzew i Jebać ŁKS oraz Ruchałem Anię S. albo I LOVE SATAN czy też Jan Paweł II pedofil”.

W szkolnym zeszycie w miejsce wydartej twarzy papieża Wojtyły, który „święcił wszystko, co znalazł w encyklopedii”, nastolatka wkleja wycięte z gazety zdjęcie swojego idola samobójcy, bo jego twarz jest mniej żółta, bardziej różowa. Autor wymyśla te „bluźniercze” kawałki nie tylko po to, by zgorszyć czytelników „Naszego Dziennika” i zrobić wrażenie na wypisującej się z lekcji religii młodzieży. Raczej chodzi o to, że w książce Barysa śmierć urąga Bogu. Samookaleczenia na rękach Uli i jej koleżanki bluźnią Bogu Stwórcy. Śmierć krwawi i cuchnie za życia. 

Miejscem powieściowych dywagacji jest mała miejscowość, a właściwie jej cmentarz, który „wżerał się w łąki i któregoś dnia miał je całkowicie połknąć”. To, co dzieje się nad ziemią, śmierdzi „psim gównem” i konkubentami mamy, a najciekawszymi postaciami wydają się być menele, których nie ma kto pochować w opłacanej przez miasto części cmentarza. Nie stwarzają oni po śmierci rodzinnych problemów. Natomiast kości babki i prababki zajęły są odszukiwaniem korzeni. Potem „uciekły z cmentarza do miasta, żeby sobie pozwiedzać współczesność (…) osobliwie pomniejszone, brązowe, podobne do karzełków, przemykały pod płotem”. Czy prawda jest dopiero tam, po drugiej stronie? Czy może być kością?

Kości, które nosisz w kieszeni
Łukasz Barys, „Kości, które nosisz w kieszeni”, Wydawnictwo Cyranka, Warszawa 2021

Na kolejnych stronach powieści odbywa się oswajanie ciała maminego konkubenta. Nie na długo. Podobnie jak inni również i on szybko przemija i trzeba powycierać ślady po „czasowym tatuśku”, wyrzucić na śmietnik wszystko, co po nim zostało. „Mamusia znalazła sobie potem następnego, następnego, następnego konkubenta”. Gdy złamała nogę i została przykuta do szpitalnego łóżka, odwiedzająca ją Ula odkryła, że szpital jest przedsionkiem zaświatów. Mitycznym Minotaurem pilnującym labiryntu w podziemiach szpitala okazała się menelka Wacia, która od swojej śmierci przed laty nadzorowała procedurę wrzucania worków ze zwłokami do pomieszczenia „post mortem”. Wygląd miała świni, choć zostało w niej także coś z człowieka. Ula doszła do wniosku, że „człowiek to nie do końca człowiek, a zwierzę to nie do końca zwierzę”. W podziemiach wszelkie różnice się przecież zacierają, również te między mężczyzną i kobietą.

Młodsza siostra Uli lepi z plasteliny figurki ludzi, „psoludzi, katoludzi, drzewoludzi”. Najpierw je stwarza i się nimi bawi, a potem unicestwia, zlepiając wszystkie kształty i kolory w jedną kolorową kulę. Na drugi dzień powstają z tej kuli nowe stwory. „Ci ludzie zawsze byli inni, zawsze tak samo dziwni i tak samo szkaradni. Tych ludzi nie można było przejrzeć, nie można było domyślić się, czym będą następnego dnia. Składali się z plasteliny, którą przemielono w palcach dziesięć, dwadzieścia, tysiąc razy. Prosiłam czasami Sonię, by mi ich zostawiła, by nie zmieniała ich w kulę, ale siostra była nieugięta”. To ona rządziła aktem stworzenia.

Gdy docieramy do rozdziału o instruktażowym tytule „Jak obchodzić święta”, oczywiście Bożego Narodzenia, stajemy się świadkami najbardziej popisowej przenośni młodego autora: święta pełzną powolutku, „kolorowe i rzadkie jak wymioty kota, który najadł się cukierków z choinki”. Szkaradne święta. Nowy konkubent mamy, „zanim zaczął siorbać zupę grzybową, uparł się na modlitwę i dzielenie opłatkiem. Zaprotestowałam” – mówi Ula. Spór wygrała. Pomógł jej włączony telewizor, czyli „Kevin sam w domu”.

Wesprzyj Więź

„A gdzie talerzyk dla zmarłych?” – dziwił się konkubent. Nie ma talerzyka. Niech ludzkie kości pozostaną na cmentarzu. Niech nie przeszkadzają w oglądaniu „Kevina”. Jednak babcine kości przyszły. Zjawiły się w drzwiach w gumowej, trupiej powłoce wraz z innymi gośćmi z cmentarza. Przyszli pogadać o nieistnieniu Boga, a Ula modliła się o ludzki głos dla swojego psa i o „powrót zmarłych do swoich pomniczków”. Sama też chciała umrzeć, bo miała pryszcze, bo nie znała angielskiego ani matematyki, bo była taka, jaka była: „spocona, ulana, tłusta, nieszczęśliwa”, zmęczona szkołą i sobą, bezużyteczna.

„Kości, które nosisz w kieszeni” wciągnęły mnie w jakąś niebanalną, choć wykoślawioną rzeczywistość. Byłem zaskoczony, momentami rozdrażniony, ale jeśli dobra powieść ma być rozrywką z odrobiną zdumienia i stawiać egzystencjalne pytania, to Łukasz Barys ją napisał. Ponadto po mistrzowsku oddał głos współczesnej nastolatce. Gdyby modlił się do Boga, pewnie dziękowałby mu za to, że nie stworzył go trzynastoletnią Ulą.

Przeczytaj też: Powieść w okładce od brewiarza

Podziel się

2
Wiadomość