Zarówno sztuka George’a Bernarda Shawa, jak i musical, nie wytrzymują feministycznej krytyki.
Prof. Henry Higgins z dramatu „Pigmalion” George’a Bernarda Showa czy musicalu „My Fair Lady” dzisiaj zostałby oskarżony o mizoginizm i klasizm. To pewne.
Historia Elizy Doollitle, ulicznej kwiaciarki z Covent Garden, jest w sumie dość smutna. Higgins „robi z niej człowieka”. Wyciąga z nizin społecznych, czyni damą, niechcący stając się prekursorem programów typu „Damy i wieśniaczki”. Nie robi tego jednak ani z filantropii, ani z miłości. Eliza jest jego eksperymentem naukowym, przedmiotem zakładu. Chce ją nauczyć poprawnej angielszczyzny i przysposobić do życia „w towarzystwie”. Owszem, ostatecznie uświadamia sobie swoje do niej uczucia, ale czy rzeczywiście zdaje sobie sprawę z tego, jaką cenę płaci za to Eliza? Szczęśliwie, uliczna kwiaciarka okazuje się silniejsza niż zgotowane dla niej upokorzenie.
Warto sięgnąć głębiej, poza warstwę komediową, dotrzeć do pytań istotnych i obecnych zarówno w wątku Elizy, jak i jej ojca: czym jest miłość i prawdziwa relacja małżeńska? Kim są dla siebie są mężczyzna i kobieta? I kiedy kobieta jest naprawdę wolna?
Publiczność na Broadway’u domagała się happy endu, dlatego twórcy musicalu wprowadzili zakończenie sugerujące małżeństwo Henry’ego z Elizą, na co nie chciał przystać Show. Z małżeństwem czy bez, zarówno sztuka, jak i musical nie wytrzymują jednak dzisiaj feministycznej krytyki. Po co więc dzisiaj wystawiać „My Fair Lady”?
Najnowsza inscenizacja w szczecińskiej Operze na Zamku w reżyserii Jakuba Szydłowskiego koncentruje się tylko na historii Elizy, ale ukazuje Higginsa (Janusz Kruciński) w relacji do trzech kobiet: Elizy (Anna Gigiel), matki i Pani Pearce (Lucyna Boguszewska), które – w gruncie rzeczy – trzymają go pod obcasem. Znamienny jest gest poprawiania poszetki w górnej kieszeni marynarki Higginsa, który na początku spektaklu wykonuje pani Higgins, a w ostatniej – Eliza.
Spektakl zdaje się bardziej akcentować wątek komediowy niż dramatyczny. Pomaga w tym świetnie zrealizowany wątek Alfreda Doollitle, ojca Elizy, który ostatecznie daje się namówić na małżeństwo z matką Elizy. Dużą zasługą jest tutaj vis comica Wiesława Orłowskiego, aktora Teatru Współczesnego w Szczecinie. Poza tym większość scen zbiorowych – porywających zresztą – towarzyszy właśnie wątkowi ojca Elizy.
Jestem pod dużym wrażeniem pomysłów choreograficznych duetu, który tworzą Jarosław Staniek i Katarzyna Zielonka. To nie są popisowe tańce, to raczej żywe obrazy, ruchome ilustracje jak choćby scena wyścigów konnych w Ascot. Szczególnie urokliwa jest trzecia warstwa narracyjna, którą stanowi pantomimiczna historia nieco odlotowego policjanta (Jeppe Jakobsen) i zakochanej w nim kwiaciarki (Chiara Belloni).
Na podkreślenie zasługuje także pomysłowa scenografia autorstwa Grzegorza Policińskiego oraz niezwykle zróżnicowane i barwne kostiumy Doroty Sabak-Ciołkosz, który proponuje widzowi prawdziwy Ascot Fashion. Wszystko to sprawia, że niewielka scena opery szczecińskiej w bardzo przekonujący sposób przenosi nas najpierw pod Covent Garden, a potem do innych londyńskich miejsc. Na scenę wjeżdża nawet piętrowy czerwony autobus znany z ulic brytyjskiej stolicy. Po spektaklu wychodzi się w dobrych humorach i – tu ukłon w stronę orkiestry poprowadzonej przez Przemysława Zycha – ze znanymi melodiami w pamięci. „Przetańczyć całą noc” zostaje w głowie na długo.
„My Fair Lady” to rozrywka, sztuka nieco podkasana, jak to się niegdyś mówiło. Śmieszy, bawi, daje wytchnienie. Wystarczy się wsłuchać w Elizę, która proponuje „hierbatę” i tylko czekać, kiedy ktoś zaproponuje spacer „na Pragię”, choć to przecież Londyn. Polski Elizy jest przedziwną mieszanką dialektyczną, chwilami mało wiarygodną, ale to przecież bajka o Kopciuszku.
W trakcie spektaklu myślałem o jakichś próbach uaktualnienia libretta. Czy Eliza nie mogłaby być emigrantką z Polski, której po Brexicie się nie udało? Warto bowiem sięgnąć głębiej, poza warstwę komediową, dotrzeć do pytań istotnych i obecnych zarówno w wątku Elizy, jak i jej ojca: czym jest miłość i prawdziwa relacja małżeńska? Kim są dla siebie są mężczyzna i kobieta? I kiedy kobieta jest naprawdę wolna? Podobno dopiero wtedy, gdy ma pieniądze. Jeśli tak, to Eliza była wolna już zanim spotkała Higginsa, wszak za lekcje fonetyki chciała płacić zarobionymi przez siebie pieniędzmi. Owszem, weszła do towarzystwa. Ale czy rzeczywiście zyskała więcej wolności?
„My Fair Lady”, muz. F. Loewe, libretto: A. J. Lerner, tłum. A. Marianowicz, J. Minkiewicz, reż. J. Szydłowski, kierownictwo muzyczne – J. Wołosiuk, Opera na Zamku, Szczecin, 20.11.2021 r.
Przeczytaj też: Bez ocalenia