Zima 2024, nr 4

Zamów

Katarzyna Pełczyńska-Nałęcz: Mówimy o reżimie, który na oczach całego świata morduje własnych obywateli

Alaksandr Łukaszenka. Fot. President.gov.by

Dla Łukaszenki nie jest żadnym kosztem śmierć ludzi na granicy. Jest zasadnicza asymetria pomiędzy takim podejściem, a naszą wrażliwością systemową i społeczną – mówi Katarzyna Pełczyńska-Nałęcz, socjolożka i politolożka, dyrektorka instytutu Strategie 2050, była ambasadorka w Rosji. 

Dominika Tworek: Czy jesteśmy w przededniu wojny hybrydowej, którą Władimir Putin przez Aleksandra Łukaszenkę prowadzi z Zachodem?

Katarzyna Pełczyńska-Nałęcz: W zbliżeniu obserwujemy powodowaną przez Łukaszenkę kryzysową sytuację na naszej granicy. Jednak gdy spojrzymy szerzej, ujrzymy kolejną odsłonę agresywnej polityki, prowadzonej od wielu lat przez Rosję wobec Unii Europejskiej i NATO. Błędnie nazywa się ją wojną hybrydową, która z definicji jest połączeniem instrumentów militarnych z innymi. W tym przypadku nie mamy do czynienia z działaniem militarnym. Określiłabym to jako agresję nowymi metodami. Jej celem jest maksymalne osłabienie wspólnoty transatlantyckiej i odbudowanie pozycji Rosji, a w oczach samego Putina – Imperium Rosyjskiego. To rewanż za przegraną w „zimnej wojnie”. 

Wiemy, że Łukaszenka wykorzystuje tę sytuację do prowadzenia akcji propagandowej, według której odpowiedzialność za kryzys ponosi Polska. 

– Ta propaganda mówi: Niemcy i Polska przemycają migrantów na Białoruś, a to że migranci chcą się dostać do Europy jest efektem inwazji amerykańsko-europejskiej w Iraku. Białoruś robi, co może, aby humanitarnie poratować przybyszów, a Polska i Unia to oszuści – mówią, że są demokracjami, które szanują prawa człowieka, a tymczasem traktują tych ludzi strasznie, powodując kryzys humanitarny.

Czy Białorusini w to wierzą? 

– Nie mamy dostępu do sensownych badań opinii publicznej, bo takich po prostu nie ma. Ale śledząc białoruskie media społecznościowe można zaobserwować, że część ludzi kupiło tę propagandę reżimu. Z drugiej strony znajdziemy całą masę prześmiewczych komentarzy, stawiających pytanie retoryczne, że skoro mamy taki kraj mlekiem i miodem płynący, to po co ci ludzie chcą do Unii? 

Jakie są proporcje tych dwóch grup? 

– Myślę, że mogą być zbliżone do proporcji poparcia dla Łukaszenki. Z badań wynika dziś, że około 40 procent społeczeństwa jest zdecydowanie na „nie”, 30 procent jest ostrożnie na „tak” (na zasadzie mniejszego zła). Mamy jeszcze tych, którzy się nie wypowiadają, prawdopodobnie z powodu terroru władz, więc trudno powiedzieć, gdzie są mentalnie.

Jeśli, jak mówi między innymi Paweł Kowal, działania Łukaszenki na granicy mają doprowadzić do dialogu z Unią Europejską, to wygrywamy, dopóki nie siadamy z nim do stołu? 

– Łukaszenka ma swoje cele, ale skupmy się na działaniach Putina. Jego schemat gry jest często ten sam. Ma pośredników, jak – przykładowo – agresorów w Donbasie i próbuje zmusić stronę pokrzywdzoną, z którą jest w konflikcie, do rozmowy z tymi właśnie agresorami, sam siebie sytuując jako obiektywnego negocjatora, pośrednika, wręcz wybawcę. Dokładnie to się dzieje na Ukrainie na linii Kijów-Donbas. Analogicznie na Białorusi: Putin mówi, że Unia musi rozmawiać z Łukaszenką, bo to jest konflikt Mińsk-Bruksela. 

W tej grze zawsze będzie strata. Nie da się jej wygrać, bo jednak mnóstwo ludzi padło jej ofiarą. Postrzegałabym to bardziej w kategoriach zakończenia kryzysu niż wygrania. 

Wypunktowała pani dziesięć kroków, pomagających zakończyć konflikt. Pierwszy to wypracowanie kolejnego pakietu unijnych sankcji wobec Mińska. Widzimy już, że działają zapowiedzi kar wymierzonych w linie lotnicze transportujące migrantów na Białoruś oraz w europejskich pośredników, od których białoruska Belavia leasinguje samoloty. To za mało, aby powstrzymać napływ nowych migrantów? Jakie sankcje byłyby najbardziej bolesne?

– Te wymierzone w najbardziej dochodowe gałęzi przemysłu, jak przetwórstwo naftowe czy produkcja nawozów sztucznych. Natomiast konstruowanie sankcji polega na tym, że patrzy się nie tylko na to, co jest bolesne dla reżimu, ale też – co jest minimalnie bolesne dla strony, która je nakłada. To wymaga ekspercko-technokratycznej pracy wielostronnego zespołu. Taką powinno się obecnie wykonywać, aby na stole leżały nowe możliwości, gdy samo ukrócenie lotów nie wystarczy. A może się tak okazać.

Unia Europejska grozi sankcjami, a Białoruś odpowiada, że zakręci Europie kurek z gazem. Białoruskie władze ograniczyły o 40 procent przesył tego surowca gazociągiem Jamał. Czy Unia może ugiąć się przed Łukaszenką w obawie o całkowitą blokadę przesyłu gazu?

– Paradoksalnie wypowiedź Łukaszenki o zamknięciu tranzytu gazu pokazuje, jak bardzo jest on bezsilny, jeśli chodzi o retorsję wobec Unii Europejskiej. Bo zagroził czymś, czego nie kontroluje. Infrastruktura przesyłu gazu należy do Rosji, a w tej sprawie Kreml zareagował jednoznacznie. Poinformował, że uważa takie kroki za niecelowe.

Po drugie zmniejszenie przesyłu tego surowca odbywa się od dobrych kilku miesięcy i nie jest związane z kryzysem migracyjnym. Dotyczy nie tylko Jamału, ale też gazociągów ukraińskich. Jest domniemanie, że to rosyjska próba wywarcia presji na Unię Europejską, żeby ta szybciej wydała zgody na uruchomienie gazociągu Nord Stream 2, wywierając presję na ceny gazu w Europie. 

W takim razie, czy Białoruś ma jakiekolwiek asy w rękawie, mogące powstrzymać Unię Europejską w nakładaniu kolejnych sankcji?

– Ma tę samą granicę i teoretycznie też może powiedzieć „nie będziemy puszczać waszego tranzytu”. Ale to jest relacja totalnie asymetryczna. Takie rozwiązanie o wiele bardziej uderzy w i tak już niezwykle cherlawą białoruską gospodarkę niż w Unię. 

Poza tym o ile Rosjanie chętnie wykorzystają ten kryzys, żeby zwiększyć swoją obecność militarną na Białorusi czy wyizolować Łukaszenkę lub zmusić Zachód do tego, żeby z nim rozmawiał – oba warianty są dla Putina, w pewnym sensie, korzystne – o tyle w interesie rosyjskim nie jest eskalacja powodująca totalną zapaść białoruskiej gospodarki. Bo na końcu to Rosja będzie musiała Białoruś dofinansowywać, a sama jest w nie najlepszej sytuacji gospodarczej. 

Jako kolejny pomysł na zakończenie kryzysu wymienia pani zablokowanie tranzytu, biegnącego przez polsko-białoruską granicę. 

– Oczywiście, nikt takiej eskalacji nie chce, bo to przyniesie straty także dla europejskiego biznesu. Jednak będą one asymetryczne, dla Białorusi i Rosji fatalne w skutkach. 

To włączyłoby w konflikt Chiny. Przez tę granicę idzie około 10 procent chińskiego eksportu do Unii Europejskiej. 

– Takie działanie może być obosieczne, bo jeżeli zostanie zablokowana granica, jest ryzyko, że Chiny poszukają innej drogi. A to przyniesie straty zarówno Białorusi, jak i Polsce. Jednak istnieje też opcja, że Pekin zakulisowo wywarłby presję na Moskwę. To jest radykalny pomysł, do którego w pierwszym kroku bym się nie odwoływała. Ale jest taka możliwość, z podkreśleniem, że należałoby uprzedzić o tym stronę chińską.  

Jak pani zdaniem Polska powinna zachować się wobec migrantów, którzy przekroczyli naszą granicę?

– Osoby, które przeszły na polską stronę, powinny trafiać do miejsc czasowego pobytu oraz zostać poddane szybkim mechanizmom weryfikacji. Później większość z nich zostałaby odesłana do kraju pochodzenia. W związku z tym ci ludzie nie wrócą już na granicę, a w swoim państwie powiedzą, że nie ma takiej drogi do Unii Europejskiej. Bardzo nieliczna grupa, której należy się azyl, powinna go dostać.

Odsyłanie migrantów i finansowanie miejsc ich czasowego pobytu to pewnie duże koszty dla Polski.

– Oczywiście, taki kryzys jest kosztowny, ale inne warianty działań nie są tańsze. Trzeba brać pod uwagę także takie aspekty jak efektywność tego rozwiązania, czyli żeby ludzie tu nie wracali oraz kwestie humanitarne, czyli żeby nie umierali.

Jakie działania należałoby podjąć w stosunku do tych, którzy tkwią na granicy, ale po białoruskiej stronie? 

– To poważny problem, na który nie ma prostego rozwiązania. Wiemy, że migranci nie mają wolności działania, często są zmuszani do pobytu przy granicy i nawet gdyby chcieli, nie mogą wrócić do Mińska czy do swojego kraju. Jest zimno, a w obozach panują bardzo złe warunki. Mówimy więc o spowodowanym przez reżim kryzysie humanitarnym. Rozwiązaniem mogłoby być wpuszczenie tych osób, umieszczenie ich w miejscach czasowego pobytu, ich szybka weryfikacja. To miałoby sens jednak tylko wtedy, jeśli będziemy mieli pewność, że drogi dopływu kolejnych migrantów zostały odcięte i nie nastąpi napływ kolejnych.

Czy możliwe, że inne państwa Unii Europejskiej wezmą od nas przybyłych uchodźców, podobnie jak było na Węgrzech? 

– Kiedy sytuacja humanitarna dramatycznie się pogorszy – przykładowo – przyjdą mrozy i ludzie zaczną umierać, to być może trzeba będzie otworzyć taki korytarz humanitarny. Jeżeli istnieje strona, która będzie w stanie tych ludzi wziąć. Wiem, że taką ochotę wyraziły jedynie władze Monachium. W moim przekonaniu, gdyby tego typu oferty się pojawiły, nie należy ich odrzucać. Natomiast niesie to ryzyko powtórzeń. W pierwszej kolejności należałoby się więc skupić na odcięciu kanałów przerzutu tych osób i wtedy można myśleć o przyjęciu skończonej, a nie ciągle napływającej grupy. Bo dwa-cztery tysiące to liczba migrantów, w przypadku której zarówno Polska, jak i inne kraje Unii Europejskiej są spokojnie w stanie podołać procesowi czasowego pobytu i weryfikacji.

Jeżeli nie odetnie się kanałów przerzutu, pojawia się pytanie, jak daleko Łukaszenka jest się w stanie posunąć. 

– Mówimy o reżimie, który na oczach całego świata morduje własnych obywateli. I nie ma z tego powodu najmniejszych wyrzutów sumienia ani nawet problemów. W związku z czym nie jest dla niego żadnym kosztem śmierć ludzi na granicy. Jest zasadnicza asymetria pomiędzy takim podejściem, a naszą wrażliwością systemową i społeczną.

Czy możliwe, że migranci będą kierowani na polsko-ukraińską granicę?

– Warto zdawać sobie sprawę, że na polsko-ukraińskiej granicy także odnotowywane są nielegalne przekroczenia i niekoniecznie jest to związane z białoruską operacją specjalną. To może zostać sztucznie rozkręcone i zaostrzone. 

Ukraina mierzy się teraz z problemem ponownej kumulacji rosyjskich sił zbrojnych przy wschodniej granicy. Putin mówi, że to odpowiedź na amerykańskie ćwiczenia, a Amerykanie uprzedzają o możliwości zaostrzenia agresji rosyjskiej na Ukrainę. W związku z czym Ukraińcy koncentrują tam swoje siły zbrojne, a jednocześnie 8,5 tysiąca żołnierzy przegrupowali na granicę z Białorusią. Chcą choć trochę ją uszczelnić, bo obecnie jest ona kompletnie nieprzystosowana do takiej presji migracyjnej.

Co należałoby zrobić w przypadku takiego rozwoju wydarzeń? Realne jest budowanie podobnej zapory jak na granicy z Białorusią? 

– To zdecydowanie nie jest to, czego byśmy sobie życzyli. Oczywiście, należy uszczelniać granicę, ale stawiałabym przede wszystkim na zacieśnienie współpracy unijno-ukraińskiej czy polsko-ukraińskiej, jeśli chodzi o odsyłanie migrantów do krajów ich pochodzenia. Należy wesprzeć Ukrainę, dając jej możliwości do zbudowania infrastruktury potrzebnej do weryfikacji i odsyłania, a w przypadku nielicznych, którzy mogą dostać azyl, do przepuszczania dalej do Polski. Z Ukrainą już dziś trzeba ustalać sposoby reagowania na taki rozwój wypadków.

Jednym z możliwych scenariuszy dalszego przebiegu tego kryzysu jest konflikt zbrojny? 

– Tak. Nie mówię o wojnie, ale nie można wykluczyć tego, że będzie jakaś prowokacja. Padną strzały, ktoś kogoś oskarży o to, że ten drugi strzelił. Białoruś podnosi kwestię nagromadzenia wojsk po stronie polskiej, w związku z czym Łukaszenka poprosił Rosję o wsparcie i nad granicą zaczęły latać rosyjskie bombowce. To już powoli staje się przenoszeniem kryzysu w wymiar militarny. 

Jest też opcja, że kryzys zostanie wyciszony na zimę, a zostanie odnowiony na wiosnę. Rosjanie mają zazwyczaj taką metodę działania – ustawiają siekierę nad głową, która może spaść, ale może też wisieć. Być może ten kryzys stanie się właśnie taką zawieszoną siekierą. Tym razem nie spadnie, ale będzie rodziła poczucie ciągłego zagrożenia. 

Jakie działania naszej władzy ocenia pani jako błędne?

– Jeśli wrócimy do początku naszej rozmowy, czyli małego i dużego obrazka tej sytuacji, to w większym widzimy kolejną emanację rosyjskiej agresji na wspólnotę transatlantycką, w której dziś to Polska stała się państwem frontowym. W naszym strategicznym interesie jest więc jak najmocniejsze zakorzenienie w ramach Unii Europejskiej i NATO. Po to, żeby mobilizować te organizacje do przeciwdziałania Rosji. To, że w obszarze wartości mamy otwarty front z USA i Brukselą, jest rzeczą gigantycznie osłabiającą naszą możliwość działania. Wojna na dwa fronty nigdy nie kończy się dobrze. Musimy się zdecydować, który jest dla nas ważniejszy.

Co więc powinniśmy zrobić?

– Wycofać się z deformy sądów i natychmiast ugasić konflikt z Unią Europejską oraz raz na zawsze zaniechać politycznie motywowanych działań wokół TVN, co oznaczałoby poprawę relacji ze Stanami Zjednoczonymi. 

Dziś, to USA wspiera nas politycznie oświadczeniami, to Bruksela przygotowuje sankcje na białoruski reżim. Pomocnej dłoni w tej sprawie nie podają nam Węgry, a nawet jakby chciały, to nie mają takich mocy. Widać, gdzie jest siła sojusznicza, której naprawdę potrzebujemy. 

Zauważa pani jakieś inne zaniedbana polskiego rządu? 

– Błędem jest niedopuszczanie do obszaru granicy – choćby specjalnie wyselekcjonowanych i akredytowanych – dziennikarzy. Brak transparentności zawsze powoduje mniejsze zaufanie partnerów międzynarodowych i obywateli, którym należy się dostęp do informacji. Pomocą w zmniejszeniu kryzysu humanitarnego byłaby systemowa współpraca z pomocowymi organizacjami pozarządowymi, do której nie dochodzi. 

Uważam też, że rząd za długo prowadził narrację „poradzimy sobie sami”. My nie powinniśmy chcieć radzić sobie samodzielnie, bo w interesie strategicznym Polski jest mówić, że agresja białoruska wspierana przez Rosję jest problemem całej Unii Europejskiej. Taką narracją wystawia się na szwank nasze bezpieczeństwo, bo gdy popatrzymy na ten duży obrazek, nie chcemy stać sam na sam z Rosją. 

Odbijmy piłeczkę – jakie działania polskich władz ocenia pani jako sensowne? 

Wesprzyj Więź

– Te, które mają na celu uszczelnienie granicy. Bo gdyby wszyscy ci ludzie byli do Polski wpuszczani, to napływ nielegalnych migrantów byłby coraz większy, więc w pewnym momencie i tak trzeba byłoby w ten sposób zadziałać. To, że od samego początku na to postawiono jest – w moim przekonaniu – zasadne i słuszne.

Rozmawiała Dominika Tworek

Katarzyna Pełczyńska-Nałęcz – socjolożka i politolożka, dyrektorka instytutu Strategie 2050, podsekretarz stanu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych (2012-2014) i ambasadorka w Federacji Rosyjskiej (2014-16)  

Podziel się

4
2
Wiadomość