Wiosna 2024, nr 1

Zamów

Nie umiem pojąć, że zignorowano jasne sygnały rozwijającej się sepsy. Sprawa Izy z medycznej perspektywy

Manifestacja „Ani jednej więcej” przed siedzibą Trybunału Konstytucyjnego. Warszawa, 6 listopada 2021. Fot. Dawid Zuchowicz / Agencja Wyborcza.pl

To zdarzyć się nie powinno. Jednak sprowadzanie problemu do ustawy antyaborcyjnej może maskować inny problem, który mógł tu mieć znaczenie.

Kobieta, która była w 22. tygodniu ciąży, zmarła w szpitalu w wyniku wstrząsu septycznego po nagłym przedwczesnym odejściu wód płodowych. W sms-ach informowała matkę, że lekarze nie zdecydowali się na zakończenie ciąży, gdyż czekali na obumarcie płodu. Wiązała to z istniejącym prawem aborcyjnym. Obecnie toczy się w tej sprawie postępowanie prokuratorskie.

Nie rozmawiamy o aborcji

Mogę się podpisać pod hasłem protestów, które wybuchły po tym zdarzeniu – „Ani jednej więcej”. Zdecydowanie. Patrząc z medycznego punktu widzenia wydaje się jednak, że obowiązująca ustawa nie powinna być tu żadnym problemem. Po pierwsze przerwanie ciąży jest dopuszczalne w sytuacji zagrożenia życia lub zdrowia matki. Po drugie nie rozmawiamy o aborcji z powodu wad płodu uniemożliwiających przeżycie, ale o przedwczesnym zakończeniu ciąży z przyczyn medycznych – dla dobra matki. W dodatku w sytuacji, gdy płód jest w wieku granicznym dla samodzielnego przeżycia poza organizmem matki. Światowa Organizacja Zdrowia mówi o 22. tygodniu ciąży lub masie 500 g (to dziecko ważyło 485 g). To znaczy, że przy tym zaawansowaniu ciąży teoretycznie można próbować uratować i dziecko, i matkę.

Świadome narażenie życia pacjentki oznaczałoby działanie wbrew standardom medycznym i polskiemu prawu

Joanna M. Kociszewska

Udostępnij tekst

Oczywiście dla dziecka każdy dzień podtrzymania ciąży to większa szansa na przeżycie. Pod koniec drugiego trymestru (24. tydzień) wynosi ona około 15 proc. Dlatego w sytuacji przedwczesnego pęknięcia błon płodowych (tak fachowo określa się tę sytuację) próbuje się walczyć o każdy dzień. Postępowanie wyczekujące jest standardem, podaje się antybiotyki i sterydy przyspieszające rozwój płuc u dziecka. Jeśli nie stwierdza się infekcji, jest to postępowanie z wyboru. Jeśli trzeba, powstrzymuje się nawet akcję porodową.

Czynnikiem krytycznym jest stwierdzenie zapalenia błon płodowych, stanowiącego zagrożenie i dla dziecka, i dla matki. Jeśli do niego dochodzi, jedyną szansą leczenia (obojga lub tylko matki) jest zakończenie ciąży.

Co wiemy o tej sytuacji?

Tyle teoria. Co wiadomo o tej konkretnej sytuacji? Zbierając informacje od matki, z oświadczenia rodziny i podane przez prokuraturę wiemy, że:

  1. W wykonanym na początku września USG u dziecka postawiono podejrzenie wad rozwojowych (nie wiadomo, jakich). Matka była zdecydowana je urodzić.
  2. W 22. tygodniu ciąży doszło do nagłego odejścia wód płodowych. Matka zgłosiła się do ginekologa i otrzymała skierowanie do szpitala, w którym pojawiła się kolejnego dnia. Przy przyjęciu stwierdzono podwyższone stężenie CRP (to marker zapalenia). Otrzymała antybiotyk.
  3. W trakcie pobytu w szpitalu kobieta pisała do matki, że czuje się coraz gorzej. W programie „Uwaga” matka w ten sposób cytowała sms-y zmarłej córki: „Na razie dzięki ustawie aborcyjnej muszę leżeć. I nic nie mogą zrobić. Zaczekają aż umrze lub coś się zacznie, a jeśli nie, to mogę spodziewać się sepsy. Przyspieszyć nie mogą. Musi albo przestać bić serce, albo coś się musi zacząć”.
  4. Kolejnego dnia nad ranem potwierdzono śmierć płodu i przy wysokich stężeniach CRP zdecydowano o cesarskim cięciu. Kobieta zmarła w drodze na blok operacyjny.
  5. Z informacji prokuratury: „Wyniki sekcji zwłok wskazują z dużym prawdopodobieństwem, jako przyczynę śmierci pacjentki, na wstrząs septyczny po obumarciu płodu oraz zakażenie, po przedwczesnym odejściu wód płodowych, jako przyczynę obumarcia płodu”.

Najistotniejsze wczesne zdiagnozowanie infekcji

„Najistotniejsze jest wczesne zdiagnozowanie infekcji wewnątrzmacicznej, ponieważ optymalny moment do rozwiązania następuje wtedy, kiedy ryzyko wynikające z wcześniactwa jest mniejsze niż ryzyko wynikające z zakażenia” – czytam w pracy Doroty Knapik i wsp., opublikowanej w „Ginekologii Polskiej” w 2016 r. (87,211-216). I nieco dalej: „Aktualne wytyczne brytyjskie […] precyzują, że do rutynowej obserwacji w zupełności wystarczy pomiar ciepłoty ciała i częstości akcji serca ciężarnej oraz częstości uderzeń serca płodu, a parametry te powinny być oceniane co 4 do 8 godzin”. Wartość leukocytozy i CRP, czyli rutynowych parametrów świadczących o toczącym się procesie zapalnym jest kwestionowana – dodają autorzy. Zazwyczaj się je jednak oznacza.

Nie ulega dla mnie wątpliwości, że w tej sytuacji zakażenie rozpoznano zbyt późno. Nie wiem natomiast, czy lekarze mieli wystarczające dane, by zareagować wcześniej i – co ważne – czy starali się je uzyskać. W tej kwestii wypowie się prokuratura.

To absurdalne

Informacje od matki zmarłej o wyczekiwaniu na śmierć i niemożności zrobienia czegokolwiek w kontekście tego, co napisałam powyżej wydają mi się absurdalne. Zarówno z punktu widzenia medycznego, jak i prawnego. Nie, nie neguję jej wypowiedzi. Niestety, uważam też za możliwe, że córka coś takiego usłyszała. Nie wiem, czy odpowiadało to rzeczywistości medycznej. Mam nadzieję, że nie. Świadome narażenie życia pacjentki oznaczałoby działanie wbrew standardom medycznym i polskiemu prawu. Dla katolików będzie istotne także stwierdzenie, że w tej sytuacji ratowanie życia kobiety jest nakazem moralnym (!). Nawet jeśli przyspieszy to śmierć dziecka (o uratowaniu go w tej sytuacji mówić nie sposób). Szpital pisze o trudnej walce o pacjentkę i jej dziecko – i oby to była prawda…

Podsumowując: mamy do czynienia z sytuacją, która zdarzyć się nie powinna. Nie można mówić, że kobiety czasem umierają. Medycyna jest dziś wystarczająco zaawansowana, by do niej nie dochodziło. Jednak sprowadzanie problemu do ustawy antyaborcyjnej może maskować inny problem, który mógł tu mieć znaczenie: jakości opieki położniczej w naszym kraju.

Nowe pytania

Po emisji drugiej części reportażu „Uwagi relacja matki zmarłej kobiety i pacjentki, która leżała z nią w sali, wymagają zadania kilku ważnych pytań.

Pierwsze pytanie zacznę cytatem z przywoływanej już pracy poglądowej z 2016 r. Dorota Knapik i wsp. piszą w niej: „Zastosowanie antybiotyków natychmiast po przedwczesnym pęknięciu błon płodowych drastycznie zmniejsza odsetek porodów dokonujących się w ciągu 48 godzin, a także zmniejsza ryzyko wystąpienia ciężkiej infekcji u noworodka”. W tym przypadku pacjentka otrzymała skierowanie do szpitala z zaleceniem zgłoszenia się w kolejnym dniu. Kilkanaście czy kilkadziesiąt godzin to nie jest w tej sytuacji mało.

Jakie były przesłanki, by dopuścić takie opóźnienie leczenia? Czy i jaki miało to wpływ na rozwój zakażenia?

W skórze lekarza

Pani Izabela słyszała wielokrotnie stwierdzenie, że serce dziecka musi przestać bić, by można było zakończyć jej ciążę. Wiązała to z obowiązującymi w Polsce przepisami. Jak już pisałam, w sytuacji zagrożenia życia i zdrowia matki takie postępowanie jest zgodne z prawem. Spróbuję jednak postawić się w miejscu lekarza, który się boi. Mieszka w niedużej miejscowości. Nie chce być włóczony po prokuraturach i sądach. Zastanawia się, co będzie, jeśli ktoś uzna że trzeba było jeszcze poczekać…

Zatem: boję się zakończyć tę ciążę. Mam także świadomość, że może być zagrożone życie matki. Śmierć młodej kobiety również stwarza ryzyko, że będę „włóczona po prokuraturach i sądach”. Co robię w tej sytuacji? Monitoruję (!). Sprawdzam stan matki i dziecka co kilka godzin, rutynowo, by natychmiast wychwycić moment jego śmierci lub sytuację, w której czekać dłużej już nie można. Przecież się boję (!).

Czy monitorowano stan ciężarnej i płodu? Wygląda na to, że nie. Co więcej, kobieta zgłaszała wielokrotnie, że czuje się źle. Zgłaszała pojawienie się zielonych „upławów” (wypływ zielonych wód płodowych?). Zagorączkowała do blisko 40 stopni. Dostała leki przeciwgorączkowe, podziałały na krótko. Korzystała z pomocy sąsiadki na sali, by wezwać pomoc. Sama nie była w stanie. Ostatecznie w nocy zabrano ją na inną salę, by nie przeszkadzała współlokatorkom…

Przypomnę: najistotniejsze jest wczesne zdiagnozowanie infekcji wewnątrzmacicznej…

Serce dziecka wciąż bije?

Ale to nie wszystko. Trzeba zadać pytanie, jak często (i czy w ogóle) monitorowano w tym czasie tętno płodu? Powtarzano, że serce bije, ale czy ktoś to sprawdzał? Czy są w dokumentacji zapisy kolejnych badań kardiotokograficznych? Wiemy na pewno, że serce dziecka biło we wtorek o dziewiątej rano. Wiemy, że już nie biło w środę przed piątą. Co działo się pomiędzy tymi punktami?

Zielone wody płodowe były najpewniej wynikiem niedotlenienia płodu. Czy stały się sygnałem, by ocenić jego stan? Pacjentka gorączkowała w sposób sugerujący obecność ropnia. Czy ktoś sprawdził wówczas prawdziwość stwierdzenia, że „serce dziecka wciąż bije”?

Powtórzę: jeśli się boję, to sprawdzam.

Nie umiem pojąć, że zignorowano bardzo jasne sygnały rozwijającej się sepsy. Jaśniej już się nie da. Zapowiadane na rano badanie CRP można było oczywiście powtórzyć w każdej chwili, ale prawdę mówiąc, w tej sytuacji nie miałoby ono żadnego znaczenia. Jeśli nie potwierdziłoby tego, co widać było gołym okiem, świadczyłoby to tylko o tym, że trafność testu nie jest stuprocentowa. Diagnozować sepsę na podstawie CRP to tak, jakby uznać, że o rozpoznaniu i leczeniu zapalenia płuc zdecyduje wartość OB. Jak będzie niskie, nie leczymy. Nawet, jeśli ktoś się dusi…

Wesprzyj Więź

Szpital zawiesił kontrakt obu lekarzy, którzy wówczas byli na dyżurze. Myślę, że to słuszna decyzja.

Tekst powstał z połączenia dwóch artykułów Autorki, opublikowanych na stronie Fundacji „Wiara i Myśl”: „Ani jednej więcej i „Jeśli się boję, to sprawdzam

Przeczytaj także: Ani relatywizm, ani fundamentalizm

Podziel się

10
2
Wiadomość

Jedni lekarze ignorują zasady kulturalnej i zrozumiałej komunikacji z pacjentką, inni jej potrzeby w zakresie nowoczesnej antykoncepcji, jeszcze inni nie dość jasno komunikują podejrzenia dotyczące ewentualnych wad płodu oraz ewentualnych konsekwencji tychże (lub nie robią tego wcale, “bo i po co”?)… W cywilizowanym kraju lekarz może mieć z tego tytułu – ujmując to eufemistycznie – tzw. poważne problemy. Zaś w Polsce życie toczy się dalej, przypominając coraz bardziej sytuację dysfunkcyjnej rodziny, która problemy rozwiązuje przez ich ignorowanie, spychanie do sektora prywatnego i klinik zagranicznych, czyli de facto na barki kobiet i ich rodzin. Mało kogo obchodzi, że w ten sposób małymi krokami zbliżamy się do sytuacji, w której przepisy będące efektem działań wysoce niekompetentnego “ustawodawcy” skłonią personel medyczny do postawy defensywnej (“poczekamy, aż <> rozwiąże się sam, może natura podejmie za nas decyzję i będziemy mieli tzw. czyste ręce”) aniżeli proaktywnej (“podejmiemy działanie, żeby zmaksymalizować szansę ocalenia konkretnego dobra”, w tym wypadku życia pacjentki). Autorce, dysponującej niewątpliwie rzetelną wiedzą medyczną, polecam poszerzenie horyzontów o filozofię prawa oraz psychologię relacji, w tym rolę autorytetu oraz instytucji władzy w kształtowaniu postaw indywidualnych i grupowych. Wiedza o osobowościach psychopatycznych i narcystycznych też się może zapalić niejedną lampkę w głowie, ale już bardzo szeroki temat.
Osobiście pozostaje mi cieszyć się, że nigdy nie musiałam chodzić w ciąży pod polskim niebem, a dostęp do najnowocześniejszej antykoncepcji zawsze miałam na wyciągnięcie ręki. Pozdrawiam.

Mimo że to Autorka – jak sama twierdzi – przedstawia sprawę z perspektywy medycznej danie “Matka (sic!) zdecydowana była je urodzić” brzmi co najmniej zastanawiająco (alternatywą był bowiem nielegalny zabieg w podziemiu lub – co bardziej prawdopodobne – jak najbardziej legalne przekroczenie granicy w celu skorzystania (jak powiedział sam Prezes Kaczyński,”taniej lub drożej”) z usług którejś z tamtejszych klinik, działając nadal w majestacie prawa, tyle że państwa obcego. Przepisy obowiązujące obecnie w Polsce takiej możliwości pacjentce nie dają, co więcej, w ich świetle nie ma ona wiele do powiedzenia (a dokładniej: nie jest traktowana jako samodzielny, pełnoprawny podmiot) do momentu wystąpienia sytuacji zgrożenia życia, o czym decydują lekarze w oparciu o swoją wiedzę i doświadczenie). Jakie ma więc znaczenie to, na co ta kobieta była “zdecydowana”, a na co nie, zważywszy, że w świetle prawa nie miało to znaczenia? Czyżby Autorka, podejrzanie zatroskana o sferę zakazów i nakazów religii katolickiej, nagle poczuła, że pozostawianie tej decyzji wyłącznie w rękach lekarzy, nieuchronnie skazuje ich na śledztwo prokuratorskie? A może wykreślenie przesłanki embriopatologicznej było błędem m.in. z tego względu, że ciąże obciążone wadami oraz ciąże zagrażające zdrowiu i życiu kobiety to w rzeczywistości zbiory w dużej mierze pokrywające się, których części wspólnej nie da się ostatecznie ustalić, co więcej, w czasie trwania ciąży sytuacja może ulec zmianie?

W ramach polemiki proponuję kilka cytatów z wypowiedzi lekarzy (w tym wypadku ginekologów-położników z wieloletnią praktyką). [Link do artykułu zamieszczam na końcu wpisu].

“(…)
Byłem przekonany, że taka śmierć prędzej czy później niestety się zdarzy. Narracja polityczna, która wprost sugeruje, jak interpretować przepisy, ma wpływ na działanie nie tylko prokuratorów i linii orzeczniczych neosędziów, ale i na myślenie społeczeństwa. W tym także lekarzy. Nie żyjemy w próżni, religijnie i ideologicznie motywowany światopogląd polityków wpływa na naszą rzeczywistość.

Nie wierzę, że lekarze z Pszczyny zaniechali działania lub z premedytacją zrobili coś przeciwko zdrowiu i życiu pacjentki. Ale jestem w stanie wyobrazić sobie, jakie mieli dylematy, decydując o wyborze sposobu postępowania, bo spotykam się z takimi samymi przypadkami.
Jako lekarze nie wybieramy miedzy dobrem a złem, ale często musimy zdecydować się – wraz z pacjentką – na jedną z kilku metod, z których każda obarczona jest ryzykiem powikłań. Liczymy, że to ryzyko nie ziści się. Gdyby pacjentka mogła wybrać przerwanie ciąży z uszkodzonym płodem, mielibyśmy dodatkową opcję. Ale nie mamy. Lekarz musi zrobić wszystko, co może, ale tylko na podstawie i w granicach obowiązującego prawa.

Co bym zrobił na miejscu tych lekarzy z Pszczyny? Proszę zwolnić mnie od odpowiedzi.

Przed zeszłoroczną zmianą ustawy, jeśli u ciężarnej odpływał płyn owodniowy, a w dodatku płód miał wadę letalną, pacjentka mogła poprosić o zakończenie ciąży. Oczywiście uzyskanie aborcji było już wtedy bardzo trudne, szczególnie w szpitalach w Polsce południowo-wschodniej. Dziś to już nigdzie nie jest możliwe.
(…)
Im wyższa ciąża, tym większa szansa, że kobieta i płód mniej ucierpią. Znamy pojedyncze przykłady pacjentek, którym np. w 24. tygodniu ciąży odpłynął płyn owodniowy, ciążę udało się utrzymać do 32. tygodnia i szczęśliwie urodziło się dziecko, które doświadczyło jedynie niewielkich następstw wcześniactwa. Ale mówię o sytuacji płodu nieobarczonego wadą letalną. Bo w medycynie pacjentka ze zdrowym płodem, u której odpłynął płyn owodniowy, i taka sama pacjentka w ciąży z ciężką i nieodwracalną wadą płodu to dwa skrajnie różne przypadki. Tylko że polskie prawo nie widzi tej różnicy!
Obecnie pacjentkę z odpłynięciem płynu owodniowego we wczesnej ciąży poddajemy obserwacji, licząc, że przy braku objawów infekcji ciąża może zakończyć się pozytywnie. Jeśli mamy przesłanki rozpoczynającej się infekcji, włączamy leki i wierzymy, że antybiotyki zadziałają i uda się zapobiec powikłaniom. Ale dalej nie jest to wskazaniem do przerwania ciąży i mam przekonanie graniczące z pewnością, że gdyby ktoś wykonał aborcję, to podważono by tę przesłankę. Gdyby to kobieta mogła zdecydować, byłoby to znacznie łatwiejsze i uczciwsze, ale teraz to my, lekarze, dokonujemy ważenia korzyści i powikłań. I powtórzę, działamy zgodnie z prawem. Niestety to prawo nie jest wystarczającą regulacją w aktualnej sytuacji.
Miałem kiedyś pod opieką parę z płodem obarczonym niezwykle rzadką wadą receptorów bólowych, powodującą nadwrażliwość na dotyk. Wiedziałem, że ten płód umrze we wstrząsie bólowym około 30. tygodnia ciąży. Dla rodziców był to życiowy dramat, ale byli przekonani, że nie mają, z etycznego punktu widzenia, innego wyboru niż poprosić o terminację ciąży. I zrobili to nie dlatego, że są mordercami (stosując narrację „pro-liferów”), tylko z głębokiej miłości rodzicielskiej. Chcieli zapobiec cierpieniu swojego dziecka. Dziś takie osoby jadą za granicę, aby uzyskać pomóc, której oczekują.
(…)
Przerwanie ciąży z poważnymi wadami letalnymi w terminie daje kobiecie szansę na to, by mogła cieszyć się zdrowym potomstwem w przyszłości. Jeżeli będziemy na siłę trzymali tę ciążę do naturalnego końca, to ograniczamy możliwości prokreacyjne pacjentki.
o cesarskim cięciu przy kolejnej, zdrowej ciąży wzrasta ryzyko wystąpienia przodującego łożyska czy wrośnięcia łożyska, okaleczenia macicy. Więc to nie jest tak, że ona sobie donosi tę ciążę, a potem zajdzie w kolejną. Ta kobieta przez całą ciążę ryzykuje swoje zdrowie i życie, może mieć nadciśnienie, rzucawkę, cukrzycę, cholestazę czy sepsę, jak w przypadku pacjentki z Pszczyny.
(…)
Wszystko wskazuje na to, że pacjentka z Pszczyny nie będzie jedyną ofiarą tego prawa. Będą umierać kolejne kobiety. W Sejmie mamy kolejny projekt fundacji Pro – Prawo do Życia, który jeszcze bardziej zaostrza dopuszczalność przerwania ciąży. To wszystko jest chore, przerażające.

Wszystkie moje pacjentki, które były w ciąży z wadami już po wyroku Trybunału, wyjechały na zabieg za granicę albo same przerwały ciążę farmakologicznie. Więc chore prawo u nich na szczęście nie zadziałało.”
https://wyborcza.pl/duzyformat/7,127290,27779951,ginekolodzy-po-smierci-izy-z-pszczyny-umra-kolejne-kobiety.html#S.W-K.C-B.3-L.1.maly

Pani Jaworska pyta jakie ma znaczenie, czy pacjentka była zdecydowana urodzić dziecko. Dla mnie takie pytanie jest szczytem hipokryzji, może nieświadomej Przecież, gdyby wiadomo było, że pacjentka nie chciałaby urodzić, to krzyki że stała się ofiarą wyroku byłyby dwa razy głośniejsze.

Krzyki, niezależnie od ich głośności, trwają zazwyczaj przez jakiś czas, potem większość hałasujących wraca do tzw. normalnego życia (zdaje się że w Warszawie jakiś hałas ma być także jutro…) Co do śp. Pacjentki: Zaryzykuję domniemanie, że gdyby pacjentka z góry (była) zdecydowała, że wobec przedstawionej jej diagnozy chce terminować ciążę, najprawdopodobniej udałaby się do jednej z zagranicznych klinik (samodzielnie lub skorzystawszy z dostępnych form wsparcia organizacyjnego i finansowego; sam pobyt w klinice nie nastręcza większych trudności, bo dokumenty i cennik prezentowane są w języku polskim, a ponadto w wielu takich placówkach spora część personelu pochodzi z Polski, dostępny jest tłumacz i psycholog). Niestety, w momencie gdy leży się już w łóżku szpitalnym w Polsce z wenflonem w żyle, tudzież elektrodami sprzętu monitorującego, takiej decyzji podjąć nie sposób. Gdyby przesłanka embriopatologiczna nie została wykreślona, mogłoby to oznaczac możliwość zmiany decyzji po stronie Pacjentki, co oznacza, że w dokumentach szpitalnych widniałby jej podpis jako tej, która występuje o wcześniejsze zakończenie ciąży. Lekarze mieliby tzw. podkładkę i pewnie uniknęliby niepotrzebnych nieprzyjemności, Pacjentka być może by żyła dalej, tyle że z pamięcią o trudnym doświadczeniu i raczej bez szans na wyniesienie na ołtarze Kościoła Katolickiego. Tego się, niestety, już nie dowiemy. Osobiście jestem ciekawa wyników śledztwa prokuratorskiego.

Właśnie w tym rzecz, że diagnoza nie determinuje jednoznacznie, a jeśli obowiązuje zakaz aborcji “eugenicznej”, to już na pewno nie. O dziwo-niedziwo, gdy prawo daje pełne przyzwolenie i w ogóle wczesnej aborcji nie postrzega negatywnie, lecz wszystko zasłania wartością wolnego wyboru, wtedy determinacja jest w zasadzie jednokierunkowa – do uśmiercenia lub, jak widzę Pani woli używać subtelnych, medycznych eufemizmów – do terminacji. Tego nas uczą przykłady nowoczesno-europejskie.

Na szczęście granice pozostają otwarte, a kobiety, zdaje się, ostrożniej podchodzą do kwestii prokreacji, w czym pomaga bezprecedensowy rozwój antykoncepcji dlugoterminowej. Chyba damy radę…

… choć zapewne większość z nas – niezależnie od światopogladu i osobistej hierarchii wartości – zastanowi się kilkukrotnie, zanim podejmie decyzję o kontynuacji ciąży patologicznej w Polsce; i co najmniej trzy razy, zanim się na jakąkolwiek ciążę zdecyduje. Bo obecnemu systemowi nie sposób już zaufać. Zastanawiam się tylko, gdzie są ci biskupi, którzy w październiku 2020 roku tak bardzo się cieszyli, zupełnie nie rozumiejąc, że ustawa z 1993r., mimo że nie zadowalała prawie nikogo, była z gruntu spójna i dobrze przemyślana. Bo mimo postępu medycyny nie zawsze da się przewidzieć, kiedy ciąża patologiczna zamieni się w taką, która zagraża życiu. Jak mawiał śp. prof. Dębski, w wielu przypadkach od pewnego momentu jest to rosyjska ruletka (zwłaszcza, gdy postanawia się czekać, aż “coś” się wydarzy). A widmo prokuratora powoduje taką właśnie inercję lub przerzucanie pacjentki między szpitalami niczym gorącego kartofla. Obawiam się, że większość z nas już dawno straciła na to ochotę.