Największą zaletą filmu Stefana Ruzowitzky’ego jest zniuansowanie ostrych opozycji: między sacrum a profanum, Bogiem a światem, modlitwą a ziemskimi uciechami.
Między „Diuną” i „Nie czas umierać” a „Eternals” i „Spencer”, wielkimi hollywoodzkimi produkcjami tej jesieni, obejrzałem film niezwykły, ciężko dostępny w polskich kinach. Nie wiem, czy jest formalnie doskonały, nie mam nawet pewności, czy wytrzymuje on porównania z literackim pierwowzorem. Wiem tylko, że mnie poruszył. I został ze mną długo po skończeniu seansu.
„Narcyz i Złotousty” Stefana Ruzowitzky’ego to ekranizacja klasycznej już powieści Hermanna Hessego pod tym samym tytułem. Opowiada o losach dwóch przyjaciół, którzy wybierają różne ścieżki – jeden poświęca się życiu w klasztorze, drugi wyrusza w świat (tak naprawdę wędruje po ówczesnych Niemczech).
Ruzowitzky, laureat Oscara za „Fałszerzy” (2008), z pomysłem mierzy się z materią filozoficznej książki noblisty. Reorganizuje dramaturgię, szybko wprowadzając retrospekcje. Niektóre wątki uwypukla (homoerotyczna fascynacja Narcyza Złotoustym, ojciec Lothar jako antagonista), inne niemal zaciera (zbrodnie Złotoustego). Fascynująco pokazuje ponadto samo miejsce i czas akcji. Średniowiecze w jego interpretacji jest oddane z jednej strony z dbałością o szczegóły (zakład rzeźbiarski), z drugiej bez przesadnego naturalizmu i turpizmu.
Największą zaletą tej opowieści – a reżyser idzie tu wyraźnie za Hessem – jest zniuansowanie ostrych opozycji. Owszem, jak w najlepszych powieściach niemieckiego noblisty, mamy zarysowane dychotomie między sacrum a profanum, Bogiem a światem, modlitwą a ziemskimi uciechami. Okazuje się jednak, że żadna z wybranych dróg nie jest idealna, nie jest jedyną możliwą (choć sympatia Ruzowitzky’ego lokuje się po świeckiej stronie), na każdej czeka ból, strata, poczucie niespełnienia. Co więcej, obie potrzebują siebie, by dostrzec własne braki. W świecie niekoniecznie trzeba gubić Boga, klasztor zaś nie oznacza amputacji zmysłów.
Wspaniałe są sceny, gdy na uwagę Narcyza (podobny do Ralpha Fiennesa Sabin Tambrea), wtedy już szanowanego opata, że artyści „żyją pełnią życia”, jego poobijany przyjaciel (przypominający Klausa Kinskiego Jannis Niewöhner) odpowiada: „Tylko cóż wynika z mojego życia pełną piersią?”. Albo momenty, gdy zakonnik zadaje sobie pytanie, czy jego „poprawne życie” w klasztorze i „ucieczka w księgi” podobały się Bogu. Przecież, jak sam przyznaje, zrezygnował z miłości, „czyli tego, co najważniejsze”.
Czy osiągnął ją błąkający się po świecie Złotousty? Relacjonuje przyjacielowi, że starał się „zrozumieć świat i życie; doświadczyć wszystkiego na własnej skórze: bólu, strachu przed śmiercią, upojenia, ekstazy”. Widział „śmierć i okrucieństwo, ale i wielkie piękno”. Kochał, to prawda, ale i mierzył się ze śmiercią ukochanej (Hesse, autor „Wilka stepowego” i „Trzech opowieści z życia Knulpa”, nie pozwala mu osiągnąć stabilizacji). Zastanawiał się również, co przetrwa „grę w głupiego Jasia, taniec śmierci będący ludzkim życiem”.
Doszedł do wniosku, że przetrwa sztuka, która „przezwycięża ulotność”. Bo też i Złotousty nie jest tylko obieżyświatem czy bawidamkiem. To artysta, który próbuje „tchnąć duszę” w kawałki drewna. Chce wszystkiego doświadczyć, by potem przenieść to, co doświadczone – twarze, emocje – w swoje rzeźby. Walczy przy tym z własnymi demonami, w kolejnych kobietach szuka matki, której nie miał i nie mógł odnaleźć. Na koniec wyszepcze: „Jak chcesz kiedyś umrzeć, skoro nie znasz matki? Nie da się kochać, nie da się umrzeć bez matki”. I zwracając się do przyjaciela, doda: „Chcę, żebyś byś szczęśliwy”.
Film Ruzowitzky’ego staje się baśnią pulsującą współczesną przestrogą (za pandemię dżumy zostają oskarżeni Żydzi), a także uniwersalną opowieścią o poszukiwaniu własnej drogi w życiu. Ze świadomością, że – jak pisał Staff – „zawsze się dochodzi / Gdzie indziej, niż się chciało”, a do szczęścia wiedzie – jak w balladzie Beatlesów – długa i kręta droga. Bohaterowie Hessego znajdą na niej mroczne wątpliwości, wybuchy przyjemności, łzy smutku, łzy radości. I nieśmiały uśmiech, że na tym właśnie polega życie.
Przeczytaj też: Sorrentino – metafizyk niespełnienia
Podzielam trafną i mądrą recenzję Damiana Jankowskiego. Ja sam obejrzałem ten film nie tylko z najwyższym zaciekawieniem (znając od czasów młodości powieść Hermana Hessego, mego ulubionego wówczas pisarza) i w napięciu (dynamiczna filmowa narracja), ale też – co tu ukrywać – z zachwytem. Piękne krajobrazy Niemiec, doskonałe sceny rodzajowe z epoki średniowiecza, a przede wszystkim – świetne aktorstwo zarówno dwóch tytułowych bohaterów, jak reszty postaci. Wszystko to sprawia, że film ogląda się jak prawdziwą opowieść, a jego bohaterowie są żywi i wiarygodni. Temat: poszukiwanie Boga a tragiczne doświadczenie życia i historii, jest ponadczasowy, a przesłanie Hessego, wielkiego niemieckiego pisarza i humanisty – wciąż warte rozważenia. Zwłaszcza w kontekście obecnego kryzysu wiary i Kościoła. Film gorąco polecam!
Dzieki za te niezwykla recenzje. Bo „Narziss und Goldmund” (tytul oryginalny) odmienil kiedys moje pielgrzymowanie na Ziemi i nalezy do repertuaru 10 najwazniejszych ksiazek w zyciu.