Jesień 2024, nr 3

Zamów

Bóg w otchłaniach ciemności

Chrześcijańska nadzieja to paradoks. Nie jest matką głupich, lecz mądrych.

„Wtedy Jezus zawołał donośnym głosem: «Ojcze, w Twoje ręce powierzam ducha mego»”.

W centrum wszystkich dzisiejszych czytań liturgia stawia nadzieję, a więc spojrzenie na obecną rzeczywistość z perspektywy wieczności, a dokładniej przez pryzmat Zmartwychwstania Jezusa.

Nadzieja chrześcijańska jest paradoksalna. Nie jest matką głupich, lecz mądrych. Wczoraj słyszeliśmy: „Każdy kto w Nim pokłada nadzieję, uświęca się, podobnie jak On jest święty”. Nadzieja to coś, co już na nas oddziałuje, nie jako tanie pocieszanie i mamienie, aby odwrócić uwagę od naszego mizernego losu. Nadzieja zawiera w sobie już fakt, a nie tylko obietnicę. Ona nas kształtuje – uświęca.

Całe nasze życie to powolne przechodzenie przez śmierć, która jest oczyszczeniem, abyśmy nigdy nie popadli w śmierć prawdziwą – brak miłości

o. Dariusz Piórkowski

Udostępnij tekst

Wcielenie i Zmartwychwstanie Jezusa sprawiło, że wieczność i czas przenikają się w tajemniczy sposób. Jako ludzie wiary nie możemy więc patrzeć na świat tak, jakby Bóg nie był w nim obecny i nie działał pośrodku niego. Wiara chrześcijańska to dostrzeganie Boga obecnego i działającego nawet w otchłaniach ciemności.

Nadzieja sprawia, że inaczej patrzymy na śmierć. Z punktu widzenia człowieka zalęknionego, pozbawionego nadziei, śmierć ma tylko jeden wymiar – przerażający. Z Bożego punktu widzenia śmierć biologiczna jest tylko jedną z form śmierci, obok tej, którą nazywamy całożyciowym oczyszczaniem, obumieraniem lub zostawianiem.

Każdy wybór zawiera w sobie pewnego rodzaju śmierć. Muszę uśmiercić jedną lub kilka możliwości, które mam do wyboru. W pewnym sensie zgasić jakieś swoje pragnienie. Inaczej nigdy niczego bym nie wybrał. W tym sensie święci już nie wybierają. Już są całkowicie złączeni z Bogiem. Nie muszą już umierać – wybierać między jednym a drugim dobrem, bo żyją już samym Dobrem.

Jest śmierć, którą Pismo Święte nazywa przesiewaniem ziarna od plew, przetapianiem złota w tyglu. Nie tylko chrześcijaństwo, ale również mistycy i mędrcy wielu religii piszą o konieczności oczyszczenia człowieka. Są w nas jakieś naleciałości, rodzaj brudu, przeszkód, oporu, który uniemożliwia rozwój. Ten rodzaj oczyszczenia zwykle dokonuje się za sprawą cierpienia, bezsilności i utraty kontroli nad sobą.

Jest śmierć duchowa, Pismo Święte uznaje ją za jedynego rzeczywistego wroga człowieka, którego tylko Bóg może pokonać. Polega ona na odłączeniu od miłości, i to dobrowolnym. Więcej: na niezdolności do miłości. Z Bożego punktu widzenia żywy jest ten, kto chociaż w minimalny sposób potrafi kochać Boga, siebie i drugiego człowieka. Martwy natomiast to ten, kto nie chce miłości i nie chce jej okazywać. Czy jest taki człowiek? Martwy odrzuca też dar – uważa się za samowystarczalnego.

Jest śmierć biologiczna, czyli wydanie ostatniego tchnienia, poprzedzona często długim procesem umierania, choroby, zmagania. To też nie jest problem, którym przejmowałaby się zbytnio Ewangelia. To przejście przez bramę, chociaż nieraz bardzo dramatyczne w przeżywaniu i odczuwaniu. Wszyscy przeszliśmy już raz przez bramę podobnej śmierci. Nie oddychaliśmy samodzielnie i nagle musieliśmy zacząć oddychać samodzielnie. Przerażające. To moment naszych narodzin, których nie pamiętamy. To też była śmierć – jako etap rozwijającego się życia. Opuściliśmy jeden świat, by wejść w drugi. Wtedy nieświadomie, ale nie bez bólu i cierpienia – krzyk dziecka to wyraził.

Jezus umiera w sposób nieludzki. W podwójnym sensie. Nieludzkie jest to, jak został potraktowany, z jakim okrucieństwem i pogardą. Ale nieludzkie, bo inne niż zwykle, jest to, jak przeżył swoją śmierć. W ostatniej chwili głosił jeszcze Dobrą Nowinę. Dziecko wychodząc z łona matki krzyczy z przerażenia. Jezus przed przejściem do Ojca krzyczy, by inni usłyszeli Dobrą Nowinę. Łatwo się tego słucha. Ale żeby to uczynić, Jezus musiał się jeszcze podnieść na swoich przebitych dłoniach i nogach, aby nabrać powietrza i krzyknąć. Gdy wypowiedział słowa ufności, udusił się. Już nie miał siły się podnieść.

W tym okrzyku nie przeklinał. Nawet w ostatniej chwili chciał jeszcze, aby jego krzyk i słowa były dla tych, którzy tam stali. Co to za moc? Co za siła, która w tak ogromnym cierpieniu zachowuje się w taki sposób? Nie może to być tylko siła woli albo nieodczuwanie bólu.

Śmierć dla Jezusa jest wciąż relacją. Tajemniczą i zewnętrznie dramatyczną rzeczywistością, zwłaszcza dla człowieka oddalonego od Boga. Ale jeśli na tym świecie widzi się już wieczność, śmierć biologiczna nie powoduje rozpaczy i strachu. Ledwo Jezus umarł, już pojawiły się pierwsze owoce – światło, które zaczęło rozświetlać ciemność. Setnik rzymski uwierzył. A Józef z Arymatei, członek Wysokiej Rady, zdjął Jezusa i pochował Go.

Wesprzyj Więź

Całe nasze życie to powolne przechodzenie przez śmierć, która uczy nas zostawiania; przez śmierć, która jest oczyszczeniem, abyśmy nigdy nie popadli w śmierć prawdziwą – brak miłości. Kiedy będzie w nas miłość Boga, wtedy i śmierć biologiczna nie będzie nas przerażać. Jak kto żyje i umiera za życia w czasie, tak przechodzi do kolejnego etapu życia przez bramę śmierci biologicznej.

Tekst ukazał się na Facebooku. Tytuł od redakcji

Przeczytaj też: Sprzeciw wobec ostatecznej porażki bytu

Podziel się

4
Wiadomość