Do końca życia pozostał samotny, nie związał się z żadną kobietą, ale też nie słyszało się o jakimkolwiek jego romansie z mężczyzną. Za tą samotnością, niezależnie od tego, jak ją wyjaśniać i tłumaczyć, krył się niewątpliwy dramat.
Fragment książki „Tęgie głowy. 58 sylwetek humanistów”, Wydawnictwo Wielka Litera, Warszawa 2021
Janusz Szpotański, zwany przez przyjaciół i kolegów, ale też przez bliższych i dalszych znajomych, a może także tych, co w ogóle go nie znali, Szpotem, był jedną z najbardziej charakterystycznych i barwnych warszawskich postaci drugiej połowy XX wieku. Obracał się w różnych środowiskach – wśród intelektualistów i studentów, wśród szachistów i pijaczków spod budki z piwem – i wszędzie, jak się zdaje, był ceniony, budził zaciekawienie, przyciągał uwagę. (…)
W życiu tych roczników polonistycznych, które studiowały na Uniwersytecie na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, Szpot odgrywał wielką rolę, zyskał pozycję figury centralnej i to o janusowym obliczu. Stał się kimś w rodzaju guru, był pierwszym intelektualistą w studenckiej gromadzie, który, przewyższając ją umysłowo, uświadamiał kolegom różne sprawy, rozwodził się na najróżniejsze tematy, krótko: był równocześnie mistrzem, kumplem i doskonałym kompanem; z nim można było godzinami siedzieć przy filiżance kawy i „tokować” (był to jeden z jego ulubionych czasowników), ale też ostro popijać wódkę czy inny alkohol.
(…) Do jego orszaku należeli studenci najinteligentniejsi, o najszerszych horyzontach i ambicjach, by wymienić tylko: Katarzynę Rosner, Piotra Graffa, Rafała Marszałka. To Janusz sprawiał, że ich życie stawało się barwniejsze i ciekawsze. W większości po prostu go wielbili, liczni tę fascynację zachowali do dzisiaj, mimo że już dawno nie ma go w ich kręgu. W towarzystwie tych osób młodszych od siebie przeciętnie o dziesięć lat czuł się znakomicie. Odpowiadała mu rola przewodnika, ważna i atrakcyjna, a jednocześnie niewiążąca się z odpowiedzialnością i niewymagająca systematyczności. Czasem nazywano go Sokratesem.
Zapamiętałem rozmowę po samobójstwie Ryszarda Zengla. Szpot, gdy się dowiedział, że przyczyną była nieszczęśliwa miłość do kolegi, wypowiedział zdanie wolne od choćby cienia kpiny, w pełni poważne: Nastały czasy, w których tylko homoseksualiści traktują miłość serio
Wspomnę tu, jak trafił do niewielkiej grupy młodych ludzi, skupionych wokół Mayenowej i Budzyka. Na jej obrzeżach znajdowała się Nina Frentzel, która skończyła polonistykę jeszcze w systemie trzyletnim, pracowała jako korektorka w Państwowym Instytucie Wydawniczym, chciała napisać pracę magisterską (o ile pamiętam, szybko się to stało) i zrobić doktorat pod kierunkiem Mayenowej (ostatecznie skończyła socjologię i pracowała w tej dziedzinie).
Nina była w specyficzny sposób z Januszem związana, wyświadczył jej bowiem niebywałą przysługę. W czasach stalinowskich istniały tak zwane nakazy pracy, nie wolno było zaangażować się tam, gdzie się chciało lub mogło, dostawało się skierowanie w miejsce arbitralnie wyznaczone, z reguły bez uwzględniania próśb, życzeń, interesów osoby stającej przed komisją w tym celu powołaną. Studentom, którzy skończyli kurs trzyletni, ale nie zostali zakwalifikowani na kurs magisterski (na ów kurs wyższy przyjmowani byli z reguły działacze partii i ZMP; ci, którzy tak jak ja przyszli na Uniwersytet w roku 1951, już z dwudzielnymi studiami się nie spotkali – polonistyka trwała cztery lata), wyznaczano miejsce pracy na ogół gdzieś na zabitej deskami prowincji.
Nina jest rodowitą warszawianką, w Warszawie mieszkała razem z rodzicami, ale to nie miało żadnego znaczenia, skierowano ją, jeśli dobrze pamiętam, na jakąś wieś na Białostocczyźnie. Nie pomagały protesty, nie pomagały starania o odwołanie nakazu, temu zaś, kto go nie przyjął, grożono procesem i wyrokiem sądowym, stalinowskie prawo (należałoby raczej napisać: bezprawie) takie postępowanie umożliwiało. Obowiązywało jednak pewne „szlachetne” założenie: nakaz pracy nie mógł rozbijać rodziny, jeśli zatem mąż mieszkał w Warszawie, w Warszawie miała prawo pozostać jego żona i tam też winna dostać pracę.
Nina postanowiła czym prędzej wyjść za mąż, poprosiła o pomoc Janusza. Zgodził się natychmiast. Byli w przyjaźni, zawarli swego rodzaju kontrakt, obydwie strony były świadome, że tworzą fikcyjny związek, wymuszony przez drakońskie stalinowskie realia. Chodziło o typowe białe małżeństwo, nigdy nie mieszkali razem, Janusz nie opuścił swego pokoju w wielorodzinnym mieszkaniu przy ulicy Dobrej (chyba dobrze zapamiętałem adres: Dobra 5 m. 5).
Nie wiem, czy intencją Niny było przekształcenie fikcyjnego związku w normalne stadło według najlepszych mieszczańskich wzorów, ale na pewno taka była wola jej matki, starszej pani Frentzlowej, która zresztą stała się bohaterką wielu groteskowych opowieści Szpota. Krążyły anegdoty o tym, jak zaganiała go do łoża córki, on wszakże opierał się wszelkimi sposobami. Nie chciał! Może to dziwić, Nina była atrakcyjną młodą kobietą, dobrze się prezentującą, zadbaną, inteligentną. Starania matki były ponawiane, bo Janusz często zjawiał się w domu państwa Frentzlów z powodu nader banalnego: częstowano go tam niezłymi obiadami bądź kolacjami. Nina szczęśliwie związała się z mężczyzną o wiele od siebie młodszym, a dla Janusza zachowała wdzięczność, którą przy sposobności okazywała. Wyratował ją z poważnej opresji.
Nasuwa się pytanie, dlaczego tak konsekwentnie unikał przekształcenia małżeństwa z papierowego kontraktu w realność? Na początku lat dziewięćdziesiątych zgodziłem się powiedzieć parę słów o Szpocie w poświęconym mu filmie dokumentalnym. Młody reżyser, Maciej Nowicki, zapytał, kiedy kamery i mikrofony były już wyłączone, dlaczego w życiu Szpotańskiego tak niewielką rolę odgrywają kobiety – w istocie ich nie ma, jeśli pominąć fikcyjny mariaż. Odpowiedziałem, że nie wiem, bo rzeczywiście nic konkretnego na ten temat nie umiałbym powiedzieć, a przypuszczeń nie chciałem przedstawiać, zwłaszcza że o pytającym młodym człowieku też niczego nie wiedziałem poza tym, że zajmuje się filmem dokumentalnym.
Nie mogę jednak nie postawić tej kwestii: czy Szpot był gejem? Gejem głęboko ukrywającym swoje seksualne ukierunkowanie? Gdy się dowiedział, że mieszkam w Pruszkowie, wyznał, że miał kochanicę (lubił słowo „kochanica”) pracującą na tamtejszej poczcie i do miasteczka przyjeżdżał. Nie wiem, ile w tym wyznaniu było prawdy, a ile zmyślenia, jest wszakże niewątpliwe, że unikał kontaktów z tymi kobietami, co do których mógł przypuszczać, że byłyby gotowe się nim zainteresować. (…)
Samo zjawisko homoseksualizmu nie było mu obojętne, zwykł z ostentacyjną niechęcią wypowiadać się o pedałach (z tą sferą życia wiąże się zabawny sonet, będący doskonałą parodią sonetu parnasistowskiego w stylu Staffa), co o niczym nie musi świadczyć, byłaby to tylko forma maskowania się, stanowiącego odpowiedź na powszechne wówczas poglądy i przesądy, potępienia i wulgarne czy wręcz chamskie dowcipy.
Zapamiętałem jednak rozmowę w innym tonie. Było to tuż po samobójstwie Ryszarda Zengla. Szpot, gdy się dowiedział, że przyczyną była nieszczęśliwa miłość do kolegi, wypowiedział zdanie wolne od choćby cienia kpiny, w pełni poważne; osadziło się ono w mojej pamięci: Nastały czasy, w których tylko homoseksualiści traktują miłość serio. Zdziwiło mnie ono również z tej racji, że różniło się od wszystkiego, co na ten temat zwykł mówić. Zastanawiałem się, jak je rozumieć, a teraz nasuwają mi się trzy interpretacje.
Pierwsza – była to moralizatorska refleksja o naszych marnych czasach, w których taka wartość jak wielka miłość dostępna jest tylko dla „zboczeńców”. Druga – była to uwaga o pewnym paradoksie, bo zgodnie z potocznymi opiniami miłość tego rodzaju plasuje się poza normami obowiązującymi w niejako z zasady moralnych stosunkach heteroseksualnych. Trzecia – było to zdanie w pełni osobiste, intymne, takie, które wydarło się z głębi duszy. Intonacja, z jaką zostało wypowiedziane, utwierdza mnie w przekonaniu, że trzecia interpretacja jest właściwa. Stałem się świadkiem jednej z tych chyba niezwykle rzadkich sytuacji, w których Janusz wypowiadał to, co naprawdę w tej sferze czuł i myślał.
Do końca życia pozostał samotny, nie związał się z żadną kobietą, ale też nie słyszało się o jakimkolwiek jego romansie z mężczyzną. Za tą samotnością, niezależnie od tego, jak ją wyjaśniać i tłumaczyć, krył się niewątpliwy dramat.
(…) Już we wczesnej młodości zdecydował się na ten tryb życia, jakiemu pozostał wierny niemal do końca. Nie miał rodziny, był jedynakiem, jego ojciec zmarł około roku 1950; jak słyszałem, Janusz wzorowo się nim opiekował w czasie jego długotrwałej choroby. To ona podobno pochłonęła resztki rodzinnych funduszy (przed wojną mecenas Szpotański prosperował bardzo dobrze), tak że punkt wyjścia Janusza w sferze materialnej był zerowy.
Szpot był artystyczną indywidualnością, ktoś mniej mu życzliwy powiedziałby dobitnie i węzłowato – lumpem. Poza krótkimi okresami nigdzie nie pracował. Niekiedy, gdy bieda w sposób bezwzględny do tego zmuszała, imał się jakichś przygodnych zajęć i od czasu do czasu zdarzało mu się coś zarobić; niewielkie pieniądze dawały mu rozgrywane w klubach symultaniczne partie szachów, czasem wygłaszał odczyty firmowane przez działające wówczas towarzystwo zajmujące się propagowaniem kultury świeckiej (kpił, że jeździ po kraju z prelekcją pod tytułem „Boga nie ma”), a kiedyś w sekrecie wyznał mi, że pisze prace magisterskie (jedna z nich – o Liebercie – została, jak mi powiedział, opublikowana, oczywiście pod nazwiskiem tego, kto za nią zapłacił; z dumą podkreślił, że nieźle na tej transakcji zarobił, bo sporządzenie tekstu na takim poziomie, że mógł być ogłoszony, wiązało się z wysokim honorarium) na zamówienie studentów wywodzących się ze środowiska zamożnej prywatnej inicjatywy.
Żył w nędzy z wyboru, nie dlatego, że niedobry ustrój nie otwierał przed nim żadnych możliwości. Cierpiał głód; byłby on dużo bardziej dokuczliwy, gdyby nie niezliczone osoby, które zapraszały Janusza do siebie i z reguły dokarmiały, bo było wiadomo, że nie ma ani grosza i obiad czy kolacja u znajomych to tego dnia jego jedyny posiłek. Podobno kupował cukier i jadł go łyżkami, bo to tanie i sycące. Nieustannie od kolegów pożyczał, z reguły drobne sumy, parę groszy, za które można zafundować sobie filiżankę kawy.
Do takiego stylu życia dobudowywał niekiedy ideologię, utrzymywał, że ten, kto w systemie komunistycznym pracuje, jest kolaborantem (i to niemal niezależnie od tego, czym się trudni). Był wszakże zbyt inteligentnym człowiekiem, by nie orientować się, jak bzdurna to ideologia.
Tytuł od redakcji Więź.pl
Przeczytaj też: „Student numer jeden”. Janusz Szuber z Sanoka
Chciałoby się mieć ten luksus i dostęp do większej liczby tekstów Prof. Głowińskiego…, ale to przecież towar niezwykle deficytowy, liczony na wersy, w najlepszym razie, w przypływie dobroci Autora, na tzw. kartki dzielony.
Uwagi J.Szpotańskiego o pracy w PRL wcale nie były takie niewarte refleksji, jak zakłada Autor. Popatrzmy, ilu startujących w dojrzałe życie ideowców i tych z lewa, i tych z prawa ograniczyło swój radykalizm w III RP z powodu trudności w rzuceniu pracy naokoło polityki, gdy zmieniały się wiatry, bo trzeba było spłacać kredyt.
Dywagacje na temat orientacji seksualnej J.Szpotańskiego byłyby dopuszczalne tylko w przypadku poważnych poszlak. Takich Autor nie przedstawił. Czytałem o jego bardzo ostrej wypowiedzi na temat ks.Tischnera. Stosując metodę Autora mógłbym „zrekonstruować” rzekomy pogląd J.Szpotańskiego na temat współczesnych nam katolików otwartych.
A można gdzieś przeczytać te jego opinie o Tischnerze? Jak wiadomo, katolicyzm otwarty bawi najbardziej.