Sztuka nie lubi doraźności i uproszczeń, nawet „w słusznej sprawie”. Wojciech Smarzowski niestety o tym zapomina.
W „Weselu” (2021) Wojciecha Smarzowskiego jest scena, w której matka (Agata Kulesza) błogosławi młodą parę przed wyprowadzeniem z domu. Mówi młodym, że pomimo całego zakłamania i zła świat jest pięknym miejscem. Przypomniał mi się wers z Szymborskiej o tym, że ten nasz „straszny świat” jest „nie bez poranków / dla których warto się budzić”. Szybko jednak musiałem wrócić na ziemię – nie oglądałem przecież Felliniego czy Tornatorego, a film twórcy, który stał się naczelnym brutalistą naszej kinematografii. W filmie tym nie ma miejsca na subtelności.
Złośliwi powiedzą, że to żadna nowość – że Smarzowski tworzy takie kino, „za pomocą siekiery”, od dawna; że niemal dwadzieścia lat temu znalazł dla siebie formułę, która dość szybko „przejadła się” części widzów i krytyków; że nakręcił tak naprawdę dwa wybitne filmy –„Dom zły” i „Różę” – a reszta to mniej lub bardziej udane próby opowiedzenia tymi samymi środkami podobnych historii. Po seansie nowego „Wesela” myślę, że sporo w tych tezach prawdy, zaś najnowsze dokonanie twórcy „Drogówki” jak w soczewce pokazuje jego słabe strony.
Pierwszą z nich jest zamiłowanie Smarzowskiego do przesady i wyraźne uleganie zacięciu publicysty. O ile przy pierwszym „Weselu” tworzył portret Polaków zachłyśniętych dobrobytem, z których wciąż wychodzi gburowatość i wstydliwa przaśność, o tyle teraz próbuje nakreślić opowieść o tym, skąd przychodzimy, kim jesteśmy i dokąd zmierzamy; opowieść, która pomieści w sobie przeszłość i teraźniejszość.
Najnowsze dokonanie twórcy „Drogówki” jak w soczewce pokazuje jego słabe strony
Zamysł ten się nie udaje, bo i nie może się udać. Nie dowiadujemy się niczego, czego byśmy nie wiedzieli. Smarzowski nie jest Wajdą czy Munkiem, nie ta wrażliwość. Nie jest też Pasikowskim, który potrafił w „Pokłosiu” poruszać widownię za pomocą chwytów kina gatunkowego. Owszem, w „Weselu” początkowo mieszanie czasów i swobodne przedostawanie się między nimi bohaterów może robić wrażenie oraz nadawać narracji nieco niezwykłości. Ale i ten zabieg przecież nie może trwać bez końca, poza tym nie wszystkie elementy tej filmowej układanki są dobrze umotywowane lub potrzebne.
No i wspomniana już ekranowa przesada. Wydaje się, jakby Smarzowski próbował zmieścić w swoim filmie wszystko. Wciąż żywy antysemityzm i rasizm? Jest! Przedwojenny ONR i współcześni pseudokibice nacjonaliści? Są! Antyukraińskie resentymenty i wyzysk nielegalnych pracowników? Oczywiście! Kazanie o „tęczowej zarazie” i furgonetka „anty-LGBT”? No pewnie! Dodajmy do tego kilka makabrycznych scen (rozgrywanych współcześnie i w wojennej przeszłości), wszechobecny alkohol, seksizm, patriarchat oraz zdrady bohaterów, a znajdziemy się w świecie „Wesela”. Niczym nie jestem tu zaskoczony. Wy też nie?
Druga kwestia: może wszystko sprowadza się do tego – choć to problem ciągnący się za reżyserem od dawna – że nie lubi on swoich bohaterów? Oglądając na przykład „Cichą noc” Piotra Domalewskiego, wiem, że zna on świat, o którym opowiada, dobrze rozumie postacie, które tworzy. Podobnie było u Kieślowskiego. U Smarzowskiego tego nie ma, zamiast czułości i zrozumienia jest pokazywanie kolejnych wad, przejaskrawianie, szydzenie.
Nie znaczy to, że „Wesele” jest – jak nazwał je Sławomir Sierakowski – „«Smoleńskiem» opozycji” (choć rozumiem powód takiego zestawienia). To prawda, Smarzowski niepotrzebnie rozwleka narrację, opowiada chaotycznie, nadużywa swoich firmowych metod (kamera z ręki itd.), epatuje turpizmem, ale zdarza mu się pogłębiać portrety pojedynczych bohaterów (podobnie było w „Klerze”). Ba, w filmie są momenty autentycznie poruszające. Szkoda tylko, że specyficzne, chochole tempo opowieści nie pozwala im wybrzmieć do końca.
Smarzowski – w przeciwieństwie choćby Patryka Vegi czy, wspomnianego już, katastrofalnego „Smoleńska” – dysponuje świetnymi aktorami, to trzeba mu oddać. Znakomicie wypada Robert Więckiewicz (choć to przecież żadna nowość), który znajduje się przez cały film w centrum cyklonu. Pięknie żegna się z ekranem Ryszard Ronczewski, który zdążył stworzyć najważniejszą postać opowieści, zanim zmarł w połowie zdjęć („Wesele” to również ostatni kinowy, zaledwie kilkusekundowy występ Krzysztofa Kowalewskiego). Bardzo dobrze grają ponadto Michalina Łabacz i Mateusz Więcławek.
Nie wiem, czy – jak sugerowała dziennikarka Karolina Korwin Piotrowska – „tacy jesteśmy” [jak bohaterowie tego filmu], czy faktycznie jako Polacy nigdy czegoś takiego nie widzieliśmy, a po seansie „będzie nas boleć”. Nie wiem też, czy – jak uważa sam reżyser – „Wesele” może zostać zakazane w Polsce, na Smarzowskiego „wyleją się pomyje” i „prawdopodobnie na lata” stanie się on „nadwornym Żydem polskiej kinematografii”.
Cóż, prosty ze mnie kinofil. Wiem tylko tyle, że twórca „Róży” tym razem po prostu nie nakręcił wybitnego kina; że „Wesele” to średnio udany film próbujący dotknąć zbiorowych ran i obudzić pamięć, ale gubiący się we własnym labiryncie. Sztuka nie lubi doraźności i zbytnich uproszczeń, nawet „w słusznej sprawie”. Wojciech Smarzowski niestety o tym zapomina.
Przeczytaj też: Amatorzy zła. Polskie kino przemocy
Panie Redaktorze, bardzo subiektywny jest ten opis. Dla mnie Smarzowski przewyzsza wrazliwoscia i Wajde i Munka. No i oprocz „Domu zlego” i „Rozy” nakrecil Smarzowski „Kler”. Polecam!
Panie Konradzie, Wajda po „Człowieku z marmuru” i „Bez znieczulenia” zrobił „Panny z Wilka”, nie wyobrażam sobie, by Smarzowski potrafił tak udanie zmieniać estetykę, a jego wrażliwość naprawdę może się przejeść. „Kler” to dobry film, pisałem pochwalną recenzję w „Więzi”, choć wydaje mi się, że źle się starzeje, tzn. to, co zachwycało mnie w nim w 2018, dziś już nie zachwyca. Pozdrawiam
~ Damian Jankowski: Dziekuje Panu za odpowiedz. Musze ja przemyslec. Nielatwo rozmawia sie o sztuce, bo w tle w tle wciaz jest obecna nasza historia zycia i nasza wrazliwosc.
Pisze Pan, cyt. „Wciąż żywy antysemityzm i rasizm? Jest! Przedwojenny ONR i współcześni pseudokibice nacjonaliści? Są! Antyukraińskie resentymenty i wyzysk nielegalnych pracowników? Oczywiście! Kazanie o „tęczowej zarazie” i furgonetka „anty-LGBT”? No pewnie!” I z tego robi Pan zarzut z tego co jest w tak brutalny sposób obecne w naszym życiu codziennym?
„Sztuka nie lubi zbytniej doraźności i uproszczeń” – to prawda, ale sztuka u nas, właściwie od zawsze, jest nie tylko wyrazem głębokich przeżyć intelektualnych i moralnych twórcy. Tak jakoś głupio się składało, że niemal zawsze musiała pełnić funkcje, które autor recenzji krytykuje. Być może odbija się to na jakości dzieła, choć zapewne statystyczny widz tego nie zauważy, być może reżyser wiedział o tym i świadomie zrobił ten film tak a nie inaczej. Ze mnie jeszcze bardziej prosty kinofil niż z P. Jankowskiego, ale odbieram ten film jako krzyk. Kiedyś na rekolekcjach prowadzonych przez subtelnego i wyrafinowanego, w najlepszym tego słowa znaczeniu, zakonnika potrafił on tak podnieść głos, że właściwie był to krzyk. Potem wyjaśnił, że on nie krzyczy na ludzi, ale do ludzi. Większość ludzi, których spotykam w życiu codziennym, mówi takie zaprawione niechęcią (to łagodne określenie) brednie na temat Żydów, że nie wiadomo czy się śmiać czy płakać. Może ten krzyk Smarzowskiego choć do części z nich dotrze.
Panie Rafale, problem ze Smarzowskim polega na tym, że potrafi on tylko krzyczeć. A czy ten krzyk dotrze do tych, do których powinien? Wątpię, nikt nie lubi od progu być uderzany pałką po głowie… Pozdrawiam.
Problem ma Pan, typ uparty, bezkompromisowy. Tak, dotrze, choćby jednemu twardogłowemu dał do myślenia to już sukces.
Ja jestem sceptyczny. Mam wrażenie, że to takie „preaching to the choir”, osoby przekonane podzielą się na te, którym spodoba się estetyka filmu i które (jak ja) uważają ją za artystycznie dość toporną (o ile fragmenty historyczne mogły poruszyć, to cała reszta, wraz z przenikaniem się planów czasowych kojarzy mi się z estetyką tv lat 80-tych i 90-tych, zaprawioną Vegą, a osobiście bardzo lubię nielinearną narrację). Z kolei osoby, jak to Pan określił, twardogłowe, w najlepszym razie na film nie pójdą, w nieco gorszym publicznie się oburzą, że to niby takie antypolskie (vide p. minister), w najgorszym będą rechotać i mówić popijając „ty, ale z wieprzem to kurna jazda była, nie?”.
Być może jestem tu specyficznym odbiorcą, bo w ogóle mam wrażenie, że niektóre poważne tematy nie wymagają, albo wręcz nie tolerują dosłowności, nie zdecydowałem się na oglądanie „Pasji”, ominąłem „Wołyń”, na „Wesele” trafiłem nieco przypadkiem, nie lubię też filmów, w których np. holocaust jest wykorzystywany jako element popkultury. Być może dla młodszego odbiorcy tego typu przekaz jest jedynym możliwym i może to tu trzeba szukać aspektów edukacyjnych, a nie w uświadamianiu twardogłowych. Jednak na seansie niedaleko siedziała kobieta z ok. 18-letnią córką i ta co chwila zadawała pytania, bo nie rozumiała o co chodzi (spytała np. „Ale co to za kości są?”). Bardziej więc upatrywałbym właściwej drogi w rzetelnej edukacji historycznej, na którą jednak chyba nie możemy mieć w najbliższej przyszłości nadziei.
Jeśli wg pana „Smoleńsk” to film katastroficzny, to tyle w temacie.
Autor napisał, że to film katastrofalny, a nie katastroficzny.
Recenzja Pawła Jędrzejewskiego z Forum Żydów Polskich:
https://www.salon24.pl/u/jedrzejewski/1172914,wesele-smarzowskiego-nachalnie-dydaktyczny-gniot
Zgadzam się z Panem Jankowskim, reżyser ciągnie fabułę, jakby od paru innych swoich filmów jej nie skończył i widz bierze udział w przydługim seansie z wieloma powtórzeniami. Sztuka przekonuje prawdą, a ta ukrywa się w słowach, czasem bardzo dosadnych, ale także w liczbach i proporcjach. Z drugiej strony wejście w temat polskiego społeczeństwa, różnych jego warstw, zwłaszcza tych konsekrowanych, przy deficycie kompetencji wielokulturowych, wywołanych celowo brakiem edukacji w tym zakresie, jest doświadczeniem wstrząsającym. Pokazanie tego może odbyć się tylko za pomocą mocnych środków, nie wiem, czy chodzi właśnie o te, zastosowane w filmie Smarzowskiego. Raczej nie, to co zadziałało w „Klerze” nie sprawdzi się w opowieści o polskim antysemityzmie, demonstrowanej przaśności, epatowaniem grubiaństwem ocierającym się o skandal. W tym przypadku mocniejsza okazuje się scena z życia wzięta, gdy w kontekście całej historii chrześcijańsko – żydowskiej i tragicznych stosunków polsko – żydowskich, okrytych milczeniem i nie tylko milczeniem, laur za dialog z Żydami, odbiera osoba, która w zakresie dialogu milczy. Scena na film, zwłaszcza niemy.
Pan Wojtek Smarzowski ma swój autorski styl wyrazu. Jednym kojarzy się z siekierą, innym z uproszczeniem przekazu, jeszcze innym ze zdjęciami z ręki. Komuś się podoba, komuś nie. I dobrze. Ale to jest właśnie jego styl! Dlaczego go za styl krytykować? Wajda miał swój styl, Fellini swój, podobnie muzycy Lady Pank, Metallica czy Hans Zimmer. Czytam kilka kart książki i wiemy, że to Szczygieł, Sienkiewicz, czy Lackberg. Widzimy kilka kadrów, słyszymy kila dźwięków i bezbłędnie rozpoznajemy autora. Czy nie o to właśnie chodzi w artystycznym budowaniu własnego stylu? Jest on odzwierciedleniem pewnej wrażliwości, polaryzacji lub po prostu sposobem radzenia sobie z tematem jaki autor podjął. Szanuję odmienną wrażliwość autora recenzji, ale nie przekonuje mnie negowanie uznanego skądinąd reżysera za jego powtarzalność i styl. Smarzowski przerysowuje, uwypukla, ogniskuje, rąbie siekierą, przelewa kieliszki, dociera do widza na wprost, ale … to jest właśnie Smarzowski. Na takie filmy chodzą ludzi i śmiem twierdzić, że wiedzą na jakie kino idą. Dlaczego Pan Jankowski oczekuje od niego zmiany własnego, wypracowanego latami stylu? Może się nie podobać opowiadana historia, można uznać ją za powtarzalną, personalnie problematyczną, etc., ale z krytyką filmu za formę i styl mam problem się zgodzić. Historia i codzienność, także ta bardzo aktualna pokazują, że do nas statystycznie nie dociera się z przekazam subtelnościami. Do nas trzeba się dobić. Smarzowski rob to po swojemu.
Doskonale rozumiem, że twórca ma swój styl i próbuje nim zdobyć temat, który go wzrusza i porusza. Gdy „styl” reżysera kłóci się z tematem, do którego opowiedzenia reżyser aspiruje, traci temat, albo zafałszowuje prawdę. W rezultacie czego, widz zostaje ze stylem reżysera i pustką po fabule. I właśnie to stało się w „Weselu” Smarzowskiego. Jest niby tzw. styl, ale temat został całkowicie nim zatarty. Przepadł! Jeszcze raz powtórzę, to co sprawdziło się w „Klerze”, przepadło z kretesem w „ Weselu”. Tzw. styl, to za mało na dobry film. A czy Smarzowski go posiada, zdecydują o tym widzowie, pokolenia i lata, tak jak stało się to w przypadku Felliniego i innych. Na razie jest klęska, bez stylu.
To jest Pani subiektywne zdanie, do którego ma Pani prawo, które szanuję, ale z którym się nie zgadzam. Też uzurpuję sobie do tego prawo. Smarzowski to nie Fellini, nie Wajda i nie Munk. Smarzowski to Smarzowski, ktory opowiedział (innym przypomniał) ważną historię naszych rodaków. 140 tys. widzów w weekend premiery uznało, że warto ją zobaczyć. W tym ja i moja żona. Nie pieję z zachwytu, ale na pewno nie żałuję, a fabułę odnalazłem bez problemu.
Strasznie lewacki. Nie tego się spodziewałam.
O to mi właśnie chodziło, dzięki 🙂