Jesień 2024, nr 3

Zamów

Żeby nie zatarł się ślad

Dom i krzyż w miejscowości Dasze. Fot. Michał Gawryś

Porządkując nieużywaną od 15 lat posesję, Michał natrafił na resztki rozpadłego ze starości prawosławnego krzyża. Postanowił go odtworzyć. Doprowadziło to do integracji przybysza z Warszawy z lokalną społecznością.

Mój bratanek Michał, rok urodzenia 1968, z wykształcenia informatyk, wzorowy ojciec rodziny (córka i syn już na studiach), po 27 latach pełnej oddania pracy w renomowanej międzynarodowej korporacji – niespodziewanie dostaje wymówienie. Nie on pierwszy. Jednak podczas gdy inni podobną sytuację przeżywają jako dramat, cios losu, niewdzięczność ze strony „korpo”, i zaczynają nerwowo szukać nowej pracy (jaka firma zatrudni pięćdziesięciolatka?), Michał przyjął to wydarzenie ze spokojem.

Kiedy jako zatroskany wujek dyskretnie dopytywałem się, co słychać, mówiono mi, że bratanek na razie „nie szuka pracy”. Wreszcie po paru miesiącach doszło do mnie, że Michał kupuje opuszczone gospodarstwo z drewnianą chałupą we wsi Dasze, gdzieś daleko na Podlasiu. I nie w jakimś malowniczym miejscu, pod lasem, żeby mieć „daczę”, lecz w samym środku wsi ulicówki. O co chodzi?

Z czasem dochodzi do mnie kolejna intrygująca wiadomość. Otóż, porządkując swoją posesję, nieużywaną od 15 lat (dawni gospodarze zmarli, ich dorosłe dzieci wyjechały do miasta – dziś we wsi liczącej 150 numerów praktycznie żyją sami emeryci, a połowa domostw stoi pusta), Michał natrafił pod płotem na resztki rozpadłego ze starości drewnianego krzyża. Był to krzyż prawosławny. Postanowił go odtworzyć. Okazało się to nie lada przedsięwzięciem, prowadzącym – jak zaraz zobaczymy – do integracji przybysza z Warszawy z lokalną społecznością.

Michała, zwanego popularnie „Miszą”, mieszkańcy coraz bardziej traktują jak swojego. Ilekroć przyjedzie z Warszawy i zauważą jego samochód, zjawia się ktoś przechodzący drogą, staje przy płocie – i rozmowa toczy się nieśpiesznie, co najmniej przez godzinę

Cezary Gawryś

Udostępnij tekst

Dasze przez wieki, jeszcze w czasach Wielkiego Księstwa Litewskiego, zamieszkiwali ludzie „tutejsi”, prawosławni, mówiący językiem zbliżonym słownictwem do białoruskiego. Właśnie ten język (nieco różny zależnie od wsi) i prawosławie określały ich tożsamość. Dziś uznawani są oficjalnie za Białorusinów. Modlą się w murowanej cerkiewce w Kośnej, a ich batiuszka, bardzo szanowany, mieszka na miejscu, uprawiając, jak wszyscy, małe gospodarstwo, z którego się utrzymuje.

Ostatnie stulecie było dla mieszkańców wsi bardzo burzliwe. W 1914 roku, na skutek rosyjskiej propagandy, straszącej, że Niemcy mężczyzn mordują, a kobietom obcinają piersi, spakowali swój dobytek na wozy i ruszyli w głąb Rosji, uciekając przed frontem. Nieliczni wrócili do swojej wsi już po roku, zaznawszy poniewierki i głodu, reszta – dopiero po wojnie, uchodząc przed rewolucją bolszewicką i chaosem.

W niepodległej Polsce nie było im chyba zbyt dobrze, skoro wkraczającą na te ziemie w roku 1939 armię sowiecką powitali serdecznie. Nowy porządek przyniósł pewne pozytywne zmiany, na przykład dzieci zaczęły chodzić do szkoły. Po dwóch latach wkroczyli jednak Niemcy, którzy polowali na „komunistów” i ich współpracowników. Maruderzy z armii czerwonej utworzyli komunistyczną partyzantkę, wspieraną przez mieszkańców.

Z pobliskiego miasteczka Milejczyce Niemcy pewnego dnia wygonili wszystkich Żydów i wymordowali.

Z czasem w lesie pojawili się jeszcze inni partyzanci, z AK i Narodowych Sił Zbrojnych, o których mieszkańcy Dasz mówią do dziś ”bandyci”.  Po zakończeniu wojny, kiedy w lasach wciąż trwały walki z udziałem wojska i funkcjonariuszy UB, ogłoszono „wymianę ludności” z ZSRR. Była dobrowolna. Nieliczni wyjechali na Białoruś. Kiedy dwa lata później funkcjonariusze NKWD chodzili po ich domach i pytali, czy ktoś chciałby może wrócić do Polski, ci, którzy wyrazili naiwnie taką wolę, zostali wywiezieni… na Syberię. Słuch o nich zaginął.

Na szczęście akcja „Wisła” w 1947 roku mieszkańcom Dasz nie zagroziła – w przeciwieństwie do podkarpackich Łemków nie zostali zaliczeni do Ukraińców (których raczej nie lubią).

Z lat PRL-u starsi mieszkańcy wsi najlepiej wspominają rządy Gierka, wtedy zakupili sprzęt rolniczy używany do dziś, dobrze im się powodziło. Pobudowano wiele nowych domów. Stare pokrył eternit zamiast powodującej pożary słomy. Po transformacji uznali, że majątek narodowy został rozkradziony: najpierw głosowali na SLD, teraz na PiS, co może wydawać się dziwne, choćby ze względu na lansowany przez politykę historyczną obecnych władz kult „żołnierzy wyklętych”, nie cieszących się tutaj, jak wiadomo, dobrą sławą.

Ludzie żyjący w Daszach między sobą posługują się językiem „tutejszym”, przy obcych – polskim. Jedni do drugich zwracają się po prostu po imieniu. Michała, zwanego popularnie „Miszą”, coraz bardziej traktują jak swojego. Ilekroć przyjedzie z Warszawy i zauważą jego samochód, zjawia się ktoś przechodzący drogą, staje przy płocie – i rozmowa toczy się nieśpiesznie, co najmniej przez godzinę.

Życie towarzyskie w Daszach odbywa się właśnie na drodze. Wiadomości rozchodzą się po wsi błyskawicznie, bez Facebooka i komórek. Tak też było z wiadomością, że Michał zamówił u miejscowego cieśli nowy dębowy krzyż. A taki krzyż, choć stoi na czyimś polu czy prywatnej posesji, jest zawsze własnością całej wspólnoty.

Podobne krzyże (duże) stawiane są z reguły na skrzyżowaniach dróg. Pełnią dwie funkcje: są znakiem Bożego błogosławieństwa i znakiem drogowym, ułatwiającym orientację w terenie, zwłaszcza w zimie, gdy obfite śniegi zasypują wszystko. Krzyż na posesji Michałowej został postawiony w latach 20. ubiegłego wieku jako wotum dziękczynne za uratowanie wsi przed groźną zarazą bydła. Zachowano się wtedy racjonalnie: gospodarze zgromadzili wszystkie swoje krowy na jednym, oddalonym od wsi, ogrodzonym pastwisku, do którego nikt obcy nie miał dostępu. I zaraza wieś ominęła.

Nowy krzyż jest wysoki i ciężki, waży ponad 150 kg. Michał z synem wykopali głęboki dół, zacementowali fundament, pal u nasady został przykręcony do metalowych prowadnic. Krzyż jest prawosławny. Oprócz poprzecznej belki ma poniżej ukośną poprzeczkę z dwoma ramionami – to po prawej stronie, zwrócone do góry, oznacza Dobrego Łotra idącego do nieba, to po lewej stronie, zwrócone ku dołowi, oznacza złoczyńcę, który nie okazał współczucia i dlatego ominęło go zbawienie.

Kiedy już nowy krzyż, w naturalnym jasnym odcieniu dębowego drewna, które jest tak trwałe, że nie wymaga żadnych zabezpieczeń, stanął na posesji Michała, w oczekiwaniu na zapowiedziane uroczyste poświęcenie przez batiuszkę, stało się coś dziwnego. Pod nieobecność Michała (furtka nie jest zamykana) krzyż został przez miejscowe kobiety przyozdobiony, zgodnie z prawosławnym zwyczajem, wyszywaną „sukienką”,  wstążkami i ręcznikami.

Wesprzyj Więź

Wreszcie po kilku miesiącach plakat z zaproszeniem na uroczystość, wyrysowany przez córkę Michała, studentkę Akademii Sztuk Pięknych, zawisł na płocie. W niedzielę 3 października przybył batiuszka, a wraz z nim kilkadziesiąt osób, mieszkańców wsi. Chór cerkiewny zaintonował modlitwy w języku starocerkiewno-słowiańskim (miejscowi nie wszystko rozumieją, jak my katolicy dawniej po łacinie), potem batiuszka wygłosił krótkie piękne przemówienie i obficie pokropił krzyż wodą święconą. Po uroczystości zebrani częstowali się pysznym ciastem upieczonym przez Anię, żonę Miszy-Michała. Długo trwały rozmowy.

W przemówieniu batiuszki szczególnie poruszyły mnie słowa, że „dla nas każdy krzyż jest święty, czy to łaciński, czy prawosławny”, i jeszcze refleksja, że Michał – znalazłszy szczątki starego krzyża – „nie dopuścił, by zatarł się ślad”.

Przeczytaj też: Przy świetle sumienia. Życie i twórczość Mariny Cwietajewej (1892-1941)

Podziel się

24
2
Wiadomość

Postscriptum. We wsi Dasze jest lokalny wieszcz, przepowiadający rychły koniec świata. Kolejne podawane terminy są przekładane… Obserwując jednak proces odpływu młodych do miast i starzenia się tych, którzy zostają, trudno nie myśleć z troską o przyszłości. Dlatego ważna jest pamięć i godne trwanie przy własnej tradycji. Michał to rozumie i szanuje, dlatego budzi zaufanie i akceptację lokalnej społeczności.

Muszę się pochwalić sam, bo nie mam za wujka P. Cezarego. W mojej rodzinnej wsi (centrum kraju) stał, a właściwie leżał drewniany krzyż, nawet mój pradziadek nie pamiętał kiedy został postawiony. Kiedy kupiłem kawałek ziemi, jednym z pierwszych pomysłów była rekonstrukcja krzyża i ustawienie go na naszym placu. Udało się. Miejscowy cieśla oprawił krzyż w dębowe „ubranie”, dobry człowiek zamontował stalowy stelaż, ksiądz odprawił Mszę św. za zmarłych mieszkańców wioski, a potem wszyscy podeszli do krzyża i nastąpiło jego poświęcenie. Ksiądz pięknie zauważył, że mieszkańcy mają teraz relikwię. Żartuję z tym pochwaleniem się, może ktoś przeczyta artykuł P. Cezarego i mój komentarz i też przywróci do życia zniszczony krzyż czy kapliczkę. Wrośnięte tak bardzo w nasz ojczysty krajobraz krzyże i kapliczki są też świadectwem, jakże pięknym i poruszającym, naszej wiary i miłości do Ojczyzny.

Moje dzieciństwo było związane z życiem obok drewnianego spróchniałego krzyża, ustawionego jako wotum przez powstańców styczniowych w puszczy, głębokiej puszczy, daleko od miast i wiosek Zakochałam się w nim od pierwszego razu. Od najmłodszych lat tęskniłam za nim, biegłam do niego tak często, jak było to możliwe. Za każdym razem trzeba go było szukać wśród drobnych leśnych ścieżek i bagien, mokradeł. Gdy go już znalazłam lubiłam wpatrywać się w niego w milczeniu. Myślę, że to była taka leśna adoracja. Ja rosłam, krzyż próchniał. Gdy przyjeżdżałam do tej miejscowości obowiązkowo biegłam do krzyża, za każdym razem trudniej go było odnaleźć w dzikiej puszczy. Był coraz słabszy. Pewnego razu przyszłam i zobaczyłam odnowiony krzyż, obudowany i wzmocniony nowym drewnem. Ten w środku, stary jest mój.

Język „zbliżony słownictwem do białoruskiego” jest w rzeczywistości gwarą ukraińską. Przykrym paradoksem jest to, że mieszkańcy Dasz Ukraińców „raczej nie lubią”. Wpajano im, że są Białorusinami. Wyniki nowego spisu powszechnego pokażą, na jakim etapie jest dojrzewająca na Podlasiu nowoczesna świadomość przynależności do ukraińskiego etosu.

oni byli ukraińcami w XVI wieku. a właściwie byli wtedy małorusinami. po osiedleniu w tej wiosce nigdzie się już nie ruszali (poza bierzeństwem) i dlatego oni są teraz bardziej „tutejsi” niż polscy, ukraińscy czy białoruscy. ale jak im każesz wybierać to większość powie, że są białorusinami, niewielu, że ukrainćami a prawie żaden ze polakami.