Noc zeszła na przygotowaniach. Dzieciom szykowałam „metryczki”. Na płótnie, chemicznym ołówkiem wypisywałam dane personalne, adres, adresy krewnych poza Warszawą. Na końcu: „matka błaga o opiekę”. Wieszałyśmy te metryczki, zaszyte w małe woreczki, na szyjach naszych maleństw, zalewając się łzami. To na wypadek rozłąki.
Trzydziesty września 1944 roku. Rano walenie kolbami w drzwi piwnicy i „raus, raus”. Wyłazimy pod górę. Brat i bratowa [Jan i Halina Brzescy] z małą córeczką Basią, sąsiedzi z dwoma synkami i ja z sześcioletnim synkiem, Andrzejkiem. Prawie wszyscy chorzy na biegunkę, mój synek na anginę, zgorączkowany. Powietrze, słońce, w oczach ciemno, nogi się uginają, wszy dokuczają. Wieści z poprzedniego dnia głosiły, że mężczyzn będą rozstrzeliwać, kobiety brać do obozów. Wyobraźnia podsuwała nam najgorsze obrazy.
Cała noc zeszła na przygotowaniach. Dzieciom szykowałam „metryczki”. Na płótnie, chemicznym ołówkiem wypisywałam dane personalne, adres, adresy krewnych poza Warszawą. Na końcu: „matka błaga o opiekę”. Wieszałyśmy te metryczki, zaszyte w małe woreczki, na szyjach naszych maleństw, zalewając się łzami. To na wypadek rozłąki, zagubienia. Metryczka mojego syna zachowała się do dziś. Dałam synowi na pamiątkę razem z albumem zdjęć z dzieciństwa.
Wypędzeni z piwnicy stajemy w szeregach i kiedy już powyłazili (dosłownie) mieszkańcy wszystkich domków z ul. Fortecznej, popędzono nas z całym tłumem wygnańców ulicą Śmiałą, przez Zajączka, tory kolejowe, do obecnej ulicy Starzyńskiego, koło gimnazjum Księcia Józefa Poniatowskiego, pod wiadukt Dworca Gdańskiego. Tam przeczekaliśmy nalot.
Rozeszła się pogłoska, że Kałmucy rabują zegarki, pierścionki i inną biżuterię. Ściągnęłam obrączkę, pierścionek i zegarek, wepchnęłam do pudełka od zapałek i tę zabawkę włożyłam do kieszonki paltka mego synka. Po drodze, na działkach, udało się niektórym znaleźć pomidora lub cebulę – to były cenne witaminy. Po krótkim postoju popędzono nas dalej w kierunku ulicy Okopowej, Wolskiej i znów postój w kościele Św. Wojciecha. Straszna to była droga. Widok ruin, pustych oczodołów wypalonych kamienic, rozdzierał serca.
W kościele dłuższy postój. Kościół i dziedziniec zapełnione. Myślimy o posiłku dla dzieci. Mamy kaszkę mannę, ale nie ma w czym jej ugotować. Żadnego garnuszka ani puszki od konserw. Wreszcie bratowej udaje się znaleźć jakiś stary obtłuczony czajnik i w tym gotuje trochę ciepłej strawy dla swojej chorej córeczki i mego synka.
Wkrótce ruszamy dalej. Ludzie niosą tłumoki, walizki, niektórzy pchają wózki dziecinne. Starzy i chorzy ledwo się wloką. Jesteśmy fotografowani.
Kompletnie wyczerpani, głodni i spragnieni, z poobcieranymi nogami dowlekliśmy się na Dworzec Zachodni. Czekaliśmy na podstawienie pociągu. Ludzie porozwiązywali tłumoczki z jedzeniem, niektórzy proponowali handel wymienny, na przykład kawałek słoniny za cebulę lub pomidora, znalezione na działkach.
Dzieci chyba najlepiej zniosły ten męczący marsz. Może wyjście z piwnic na powietrze dobrze na nie wpłynęło. Załadowano nas wreszcie do odkrytych wagonów towarowych i opuściliśmy Warszawę. Jadąc przez podmiejskie miejscowości obserwowaliśmy niezniszczone domy, drzewa obsypane owocami, normalne życie.
Podmiejska ludność rzucała nam do wagonów jabłka, pomidory, chleb. Współczuli nam, chcieli pomóc. W Pruszkowie kazano nam wysiąść i popędzono do hal. Robiło się już ciemno.
Nasza gromadka szukała jakiegoś możliwego kąta, gdzie można by było zrobić legowisko dla dzieci. Wszystkie były chore. Rozłożyliśmy jakiś kocyk na wilgotnym betonie, ja położyłam sobie pod plecy mały neseser – cały mój dobytek wyniesiony z Warszawy – i na sobie ułożyłam synka. Nie chciałam go kłaść bezpośrednio na betonie. Bratowa tuliła w ramionach chorą na biegunkę, kwilącą córeczkę i tak przetrwaliśmy noc.
Rano bratowa poszła prać pod kranem brudne pieluchy i wróciła – o dziwo! – z moim młodszym bratem, Witoldem Brzeskim, który był w białym fartuchu z opaską PCK na ramieniu. Radość ze spotkania była ogromna, płakaliśmy w swych objęciach. Bratu – wówczas farmaceucie – udało się dostać w szeregi służby PCK i w tej funkcji pomóc wielu ludziom. Od niego dowiedziałam się, że nasza matka żyje – przetrwała, ewakuowana z Koła na Bemowo, że mój mąż przechodził przez obóz (brat go nie widział, ale słyszał od kolegów), został uznany za chorego na płuca i odesłany gdzieś z transportem.
Teraz najważniejsze dla nas było, jak uratować od obozu drugiego brata, Jana, który przyszedł z nami z Warszawy. I na to znalazł się sposób. Dostał opaskę PCK i tak chodził po obozie. A kiedy już nas posegregowano i stanęliśmy w szeregach przeznaczonych do transportu na wieś, brat wziął na ręce chorą córeczkę i tak szczęśliwie przeszliśmy na perony. Załadowano nas do odkrytych wagonów i ruszyliśmy w niewiadomym kierunku.
Fragment wspomnień Zofii Gawrysiowej pt. „Mój exodus z Warszawy 1944”, spisanych w roku 1984, zawartych w książce Andrzeja i Cezarego Gawrysiów „Powrót do Szklanego Domu”, Warszawa 2006
Przeczytaj też: Nienawidzę totalizmu za to, że nauczył mnie nienawiści