Jesień 2024, nr 3

Zamów

„Student numer jeden”. Janusz Szuber z Sanoka

Janusz Szuber. Fot. Władysław Szulc

Nie opuścił nigdy rodzinnego miasta, pozostał w nim na dobre i na złe. Wszystko wokół zmieniło się nie do poznania, on sam zmienił się nie do poznania. Tylko w głowie szemrały mu ciągle te same głosy przeszłości, tylko w wyobraźni wszystko było tak, jak było.

Posłowie (pt. „Janusz Szuber z Sanoka”) do wyboru wierszy Janusza Szubera „Próbuję być”, który ukazał się właśnie nakładem Państwowego Instytutu Wydawniczego

Moja znajomość z Januszem była zupełnie wyjątkowa.

Poznałem go na pierwszym roku warszawskiej polonistyki w pamiętnym „marcowym” roku akademickim 1967/68. Znaleźliśmy się w jednej grupie na zajęciach z poetyki, prowadzonych przez Zdzisława Łapińskiego, wybitnego humanistę i krytyka, znawcę Norwida, Gombrowicza i Miłosza. Chodziliśmy na te same wykłady w latach 1967–1969.

Pamiętam Janusza z tego okresu jako kogoś, kto wszystko już przeczytał, ma niebywałą pamięć, a na pytania odpowiada pełnymi zdaniami, mającymi charakter definicji. Bywało, a nawet stało się to pewnego rodzaju rytuałem, że profesor Łapiński, zadawszy jakieś pytanie i nie mogąc doczekać się odpowiedzi lub słysząc same błędne, zwracał się wreszcie z rezygnacją do niego jako jedynego partnera w tym towarzystwie:

– No więc jak to z tym jest, panie Januszu?

Panie Antoni, co pan wyprawia! – powiedział mi Zbigniew Herbert po lekturze wierszy Szubera . – Przecież wie pan, w jakim ja jestem stanie, a naraża mnie pan na takie sensacje! Mnie lekarze zabraniają tego rodzaju wzruszeń! To, co pan mi przyniósł, jest wyjątkowe, a mnie takie rzeczy kosztują

Antoni Libera

Udostępnij tekst

A wtedy on, jakby zawstydzony, z przepraszającym wobec nas uśmiechem, udzielał poprawnej odpowiedzi.

– No tak – kiwał głową profesor Łapiński i patrzył na nas z wyrazem politowania. A czasem dodawał jeszcze: – Jak widać, można coś wiedzieć.

Zastanawiałem się wtedy, co Janusz właściwie robi w tej szkółce. Kiedy więc zniknął z wydziału, byłem przekonany, że przerwał studia, bo uznał, że nic mu nie dają. Przyczyna była inna, ale dowiedziałem się o tym dużo później. Na razie na wiele lat straciłem go z oczu.

Objawił się znowu dopiero w połowie lat 90. (dokładnie w styczniu 1996). Okoliczności tego powrotu były jak z tajemniczo-sensacyjnej noweli Nabokova. Któregoś dnia zadzwoniła do mnie jakaś starsza pani (jak się później okazało, jego ciotka) i upewniwszy się, że rozmawia ze mną, zadała zaskakujące pytanie:

– Pamięta pan ze studiów kolegę, który nazywał się Janusz Szuber?

Oczywiście natychmiast przypomniałem sobie jego postać, choć minęło, bagatela, ponad 25 lat, i pomyślałem jednocześnie (prawdopodobnie przez użyty w pytaniu czas przeszły), że pewnie stało się coś złego i potrzebna jest jakaś pomoc. No bo w jakim innym celu osobliwy posłaniec odzywałby się po ćwierć wieku w imieniu jakiegoś cienia z przeszłości? Zaintrygowany, ale i nie spodziewając się niczego dobrego, odpowiedziałem, że oczywiście pamiętam, i mimowolnie dodałem wyświechtaną formułkę: „W czym mógłbym pomóc?”.

– Nie, nie, w niczym – odpowiedział uspokajająco kobiecy głos. – Janusz chce po prostu napisać do pana list i pyta, czy może. A jeśli tak, to prosi o aktualny adres.

Zrobiło mi się głupio, a jednocześnie temperatura mojej ciekawości znacznie wzrosła. Dlatego też podając adres, spytałem niby mimochodem: „A co u niego? Przez lata nie mieliśmy kontaktu…”.

– Wkrótce się pan dowie – odpowiedział zagadkowo głos. – On wszystko panu opowie.

„On wszystko panu opowie”. To proste zdanie dla mojej wyobraźni skłonnej do mitologizacji i dopatrywania się znaczeń nawet tam, gdzie ich nie ma, zabrzmiało elektryzująco.

Rzeczywiście, po paru dniach nadeszła przesyłka – spory pakiet, który zawierał długi, sześciostronicowy, odręcznie napisany list oraz dwa tomiki wierszy, wydane w Sanoku własnym sumptem. Zanim jeszcze zacząłem czytać list, doświadczyłem działania „Proustowskiej” pamięci mimowolnej, a to za sprawą niezwykle charakterystycznego gotycko-kaligraficznego kroju pisma nadawcy.

Próbuję być
Janusz Szuber, „Próbuję być. Wybór wierszy z lat 1969-2020”, PIW, Warszawa 2021

Nie zdawałem sobie sprawy, że moja pamięć – właśnie mimowolnie, jak nazwał to Proust – zarejestrowała swego czasu na zajęciach z poetyki profesora Łapińskiego ów absolutnie jedyny w swoim rodzaju charakter pisma Janusza i oto teraz, ponownie nim „dotknięta”, przeniosła mnie natychmiast w odległą przeszłość, gdy siedząc obok niego w ławce, obserwuję ukradkiem, jak pisze do kogoś list, zaczynający się od staroświeckiej formuły „Łaskawa Pani”. Przypuszczam, że gdyby nie to nowe spotkanie z jego pismem, nigdy bym sobie tamtej sceny nie przypomniał – umarłaby wraz ze mną, dożywotnio zamknięta w lochach podświadomości.

Cóż jednak było napisane tym niecodziennym, jakby z innej epoki pismem? Otóż, rzeczywiście, ta długa epistoła – zgodnie z telefoniczną zapowiedzią – opowiadała „wszystko”: wszystko, co z Januszem działo się przez te ponad 25 lat. A więc o jego okropnej chorobie, która zmusiła go do przerwania studiów i dożywotnio unieruchomiła, przykuwając do wózka inwalidzkiego; o jego ciężkim zmaganiu się z prozą życia i o gorzkim smaku przymusowej izolacji na dalekiej prowincji, choćby miał do niej sentyment i doceniał jej historyczno-kulturowe walory; a wreszcie o poezji, którą przez te wszystkie lata uprawiał, lecz której nie publikował, uważając ją wciąż za „niedostateczną” i niegodną druku. Uprawianą jednak na przekór własnym wątpliwościom, ponieważ była to jedyna dostępna sfera wolności. I którą postanowił w końcu ujawnić, to znaczy pokazać paru osobom, a wśród nich mnie, bo chociaż nie byliśmy ze sobą blisko, żywił do mnie jakąś odruchową sympatię i zaufanie i chciałby, abym poznał te jego „produkcje”.

Choć list napisany był świetnym stylem, a fragmenty dotyczące własnych prób literackich uderzały skromnością i samokrytycznym podejściem, nie rozwiewało to jednak obaw co do wartości załączonych wierszy, zwłaszcza że były one wydane własnym sumptem. – Skoro nie opublikował tego w żadnym oficjalnym, choćby drugorzędnym wydawnictwie – myślałem z niepokojem – to może jednak, jak sam zresztą podkreśla, nie jest to wystarczająco dobre? Co wtedy? No cóż, będzie przykro: trzeba będzie pisać jakiś nieszczery list, pocieszać, klepać po ramieniu. Niemiła perspektywa.

Te wszystkie obawy – nieomal od pierwszej stronicy – okazały się płonne. Powiedzieć, że to, co czytałem, było wysokiej próby, to wciąż za mało. Była to rewelacja. Pamiętam, jak zamykając kolejno „Paradne ubranko” oraz „Apokryfy i epitafia sanockie” (bo tak brzmiały tytuły nadesłanych tomików), myślałem podekscytowany: Czyżby przydarzył mi się oto los Maksa Broda, któremu zawdzięczamy ocalenie dzieła Franza Kafki? Bo było oczywiste, że trzymam w ręku rzeczy, które godne są panteonu i już należą do historii literatury polskiej, tyle że trzeba je upowszechnić i odpowiednio utrwalić. Być może to jest prawdziwy cel tej przesyłki? – myślałem dalej, całkowicie wybity z toku jakichś aktualnych zajęć. – On instynktownie przysłał mi to właśnie po to! Na tym pewnie ma polegać owa mimowolnie założona przeze mnie pomoc, o którą zresztą wcale nie prosił.

Usiadłem do biurka i napisałem od ręki długi list, wyrażający mój entuzjazm i radość wynikającą z odkrycia, że oto mam tak wybitnie utalentowanego „kolegę ze studiów”, którego w dodatku nie muszę szukać, bo sam się do mnie zgłosił. I poprosiłem, by przysłał mi jeszcze kilka egzemplarzy tych tomików.

Wkrótce odezwał się przez telefon. Znów zadziałała pamięć mimowolna, tym razem za sprawą jego charakterystycznego, głębokiego głosu i wyrazistej dykcji. A więc znów przeniosłem się w czasie do salki numer bodaj 102 na parterze warszawskiej polonistyki i słyszałem, jak siedzący w pierwszej ławce „student numer jeden”, jak zwał Janusza żartobliwie profesor Łapiński, odpowiada bezbłędnie na jakieś postawione mu pytanie.

Rozmawialiśmy długo i intensywnie, rozpamiętując dawne czasy i streszczając sobie nawzajem owe eony, jakie nas od nich dzieliły. Miałem nareszcie pełny obraz jego życia i aktualnej sytuacji. A poza tym – i to było zadziwiające – rozmawialiśmy ze sobą tak, jakby nie było tej ogromnej przerwy w kontaktach, a nade wszystko, jakbyśmy byli niegdyś w zażyłych, przyjacielskich stosunkach, a nie zaledwie w koleżeńskich, jak było w rzeczywistości.

Janusz Szuber to pisarz metafizyczny tkwiący mocno w „fizyce”: w domenie pięciu zmysłów

Antoni Libera

Udostępnij tekst

Moim odkryciem podzieliłem się najpierw z kilkoma kolegami po piórze: ze Stanisławem Barańczakiem, mieszkającym od lat w Bostonie, i Wilhelmem Dichterem, starszym ode mnie przyjacielem jeszcze z dzieciństwa i bliskim sąsiadem tego pierwszego (poznałem ich swego czasu ze sobą podczas mojego pobytu w USA), oraz z Pawłem Huelle z Gdańska i Bronisławem Majem z Krakowa.

Następnie udałem się z wizytą do Zbigniewa Herberta, szczególnie wyróżnianego przez Janusza poetę, i przekazałem mu kunsztownie zadedykowane dwa wiadome tomiki. Herbert nie był w owym czasie w dobrej formie fizycznej. Zmagał się z astmą, rzadko przyjmował gości, większość dnia leżał.

Tym większe więc było moje zdumienie, gdy już następnego dnia zadzwonił do mnie i w charakterystyczny dla niego, przekorny sposób przemówił do mnie swym jakby zdyszanym głosem:

– Panie Antoni, co pan wyprawia! Przecież wie pan, w jakim ja jestem stanie, a naraża mnie pan na takie sensacje! Mnie lekarze zabraniają tego rodzaju wzruszeń! To, co pan mi przyniósł, jest wyjątkowe, a mnie takie rzeczy kosztują. Proszę się teraz u mnie niezwłocznie stawić, bo trzeba się naradzić i podjąć stosowne działania. Musi pan ponieść konsekwencje swojej dezynwoltury!

Cóż było robić! Jeśli Pułkownik Huzarów Śmierci (jakim to tytułem się mienił i jaki widniał na jego pieczątce) wzywa podkomendnego, należy bez zwłoki przyjść i się zameldować. Tym razem wizyta była krótka, ale treściwa. Herbert najpierw czytał na głos kilka wyróżnionych przez siebie wierszy (prawie tak, jakby czytał własne), po czym powiedział:

– Ja mu napiszę w tych dniach stosowną opinię i instrukcję, a pan niech się zajmie resztą.

– To znaczy czym… pułkowniku?

– No jak to czym! – odparł zniecierpliwiony. – Tym, żeby mu to jakoś przyzwoicie wydali. No a on sam, żeby się wziął do roboty i przestał leniuchować. Poezja wymaga ogromnej pracy!

– Ależ panie Zbigniewie, on ma tego znacznie więcej. Co najmniej jeszcze z trzy tomiki.

– Tym lepiej. Zredagować i wydać. I dalej pisać. Nie skąpić. Myśleć o bliźnich. To wszystko.

Odtąd wypadki potoczyły się już błyskawicznie. Pierwsza antologia wydana w Znaku („O chłopcu mieszającym powidła”), druga antologia wydana w Znaku („Pianie kogutów”) z rekomendacją tytułowego wiersza jako arcydzieła, skreśloną ręką samego Miłosza. Nagroda im. Iłłakowiczówny, Nagroda Fundacji Kultury, Orfeusz im. Gałczyńskiego, nie licząc pomniejszych laurów, a po drodze kolejne tomiki, m.in. „Biedronka na śniegu”, „Okrągłe oko pogody”, „Czerteż”, T”ym razem wyraźnie” i „Wpis do ksiąg wieczystych”. Aż wreszcie wybór najlepszych wierszy po angielsku u Alfreda Knopfa – w jednym z najbardziej prestiżowych wydawnictw amerykańskich.

No ale to wszystko było po prostu realizacją „planu Herberta”, by Janusz jak najszybciej został rozpoznany i dołączył do wąskiej konfraterni najwybitniejszych polskich poetów. Równolegle do tych działań i zdarzeń toczyła się inna akcja – duktem samego życia, w żywiole spotkań, biesiad, niezliczonych rozmów telefonicznych i wizyt w Sanoku. Nie miejsce tu, aby to wszystko opisać (to temat na osobną książkę). Teraz niech wystarczy, jeśli wspomnę, że przez te kolejne 25 lat przetoczyły się przez dom Janusza w Sanoku dziesiątki osób, a on sam odwiedził kilkakrotnie Warszawę, Kraków i Rzeszów, brał udział w sympozjach i panelach poetyckich, nagrał kilka audycji radiowych, a nade wszystko był niezrównanym gospodarzem bodaj dziesięciu tak zwanych Szuberiad, które na ogół odbywały się na Zamku w Sanoku, czyli spotkań o oficjalnym tytule „Goście Janusza Szubera”.

Przewinęło się przez nie wielu autorów i znanych postaci, takich jak (podaję w porządku alfabetycznym): Tomasz Burek, Andrzej Busza, Iza Natasza Czapska, Wilhelm Dichter, Krzysztof Dorosz, Adam Ferency, Paweł Huelle, Małgorzata Juda-Mieloch, Agnieszka Kołakowska, Wojciech Ligęza, Krzysztof Lisowski, Wasyl Machno, Bronisław Maj, Piotr Moss, Małgorzata i Ryszard Nyczowie, Kazimierz Orłoś, Marian Pankowski, Leszek Puchała, Janusz Pyda OP, Jerzy Sadecki, Małgorzata Sienkiewicz, Andrzej Sulikowski, Joanna Szczepkowska, Bogdan Tosza i Adam Zagajewski. Różne były tematy i klimaty tych spotkań, zawsze jednak podczas nich unosił się tajemniczy duch Galicji, pełen melancholii i cierpkiego humoru – owej ironicznej postawy wobec braku złudzeń i świadomości, jak kruche i przemijające jest wszystko.

Ale jedną historię muszę przytoczyć, bo jest niesamowita i do pewnego stopnia potwierdza, co napisałem wyżej.

Było to stosunkowo niedługo po odnowieniu naszych kontaktów – w lecie 1996 roku. Przebywałem wówczas w Dublinie, gdzie reżyserowałem „Końcówkę” Becketta na festiwal w Nowym Jorku, zorganizowany z okazji 90. rocznicy urodzin pisarza. I mieszkałem tam bardzo wygodnie, w trzypokojowym apartamencie hotelu Berkeley, w którym, jak głosiła informacja oprawiona w złotą ramkę, mieszkała niegdyś (w okresie swojej świetności) Faye Dunaway, amerykańska aktorka, pamiętna Bonnie z filmu „Bonnie and Clyde”.

Swoiście podekscytowany tą okolicznością, zadzwoniłem do Gdańska, do Pawła Huelle, autora opowiadania „In Dublin fair city…”, które jako redaktor „Pulsu” swego czasu adjustowałem, i zaproponowałem mu, aby przyjechał do mnie na kilka dni, abyśmy wspólnie połazili literackimi szlakami, których jest tam niemało.

– Brzmi zachęcająco, ale chyba nie dam rady. Tak nagle! – westchnął.

– Pokażę ci również dom rodzinny Becketta, a także miejsce, gdzie doznał słynnego objawienia pewnej marcowej nocy – nie ustępowałem, zarzucając dalsze przynęty.

– Kusisz, dręczysz – na to Paweł – ale mówię ci, nie zbiorę się tak szybko.

– Zarezerwuję ci bilet – nie dawałem za wygraną – mam tutaj możliwości.

– Przestań, bo mnie wykończysz – jęczał Paweł.

– Żebyś wiedział! Rzucam na szalę ostatnią monetę: nie chcesz przespać się w łóżku, w którym spała Faye Dunaway?

To okazało się skuteczne.

 – Dobra – powiedział krótko – spróbuję. Zobaczę, co da się zrobić.

Po dwóch dniach zadzwonił jednak z negatywną odpowiedzią:

– Sorry, nie mogę. Wiem, że zabrzmi to idiotycznie, ale muszę teraz wyjechać do Tarnowa. W rodzinnych sprawach, niecierpiących zwłoki.

– Do Tarnowa, powiadasz – uczepiłem się nazwy własnej. – To nie tak daleko od Sanoka. W takim razie pojedź przynajmniej do Janusza. Poznasz go wreszcie osobiście. Jak się umówicie, zadzwonię tego dnia. Spotkamy się przynajmniej telefonicznie.

Na tym stanęło. Ale żadnego telefonu już nie było. Nie zadzwonił ani Paweł, ani Janusz, ani ja. Wyleciałem niebawem do Ameryki, a stamtąd kontakty były już znacznie trudniejsze. Minęło kilka miesięcy, zanim wróciłem do kraju, zapomniawszy o tym ulotnym projekcie.

Rzecz wróciła dopiero jesienią. Zadzwoniłem najpierw do Pawła, zresztą z jakąś bieżącą sprawą i bez intencji nawiązywania do tamtych międzynarodowych rozmówek. Omówiliśmy temat i już miałem odkładać słuchawkę, gdy jednak coś mnie tknęło i zapytałem:

– I co, pojechałeś w końcu do Sanoka? Spotkaliście się z Januszem?

Na co on, mocno zdziwionym tonem: – To ty nic nie wiesz?

Zgłupiałem. – Nie, nie wiem – odrzekłem po chwili – a co niby miałbym wiedzieć?

– Myślałem, że Janusz już ci mówił.

– Nie rozmawiałem z nim jeszcze. Opowiadaj.

– Taka historia mogła przydarzyć się tylko mnie! Znasz moje teksty, zwłaszcza „Wuja Henryka”, więc chyba wiesz.

– No dobrze, lecz co się stało?

– Tak, umówiliśmy się i pojechałem do niego. A tam była jakaś drobna uroczystość rodzinna: przyjęcie, wino, herbatka. I był na niej ojciec Janusza, emerytowany lotnik, świetny facet, gawędziarz, z rozkoszą słuchałem jego opowiastek. I coś mnie naraz wzięło, że zacząłem robić zdjęcia, choć nie mam tego w zwyczaju. Może dlatego, że miałem nowy aparat i chciałem się nim pobawić? No i wyobraź sobie: po tygodniu dzwoni Janusz i mówi, że ojciec zmarł nagle na zawał serca. Oczywiście szok. Ale po chwili jeszcze większy dreszcz mnie przeszedł: przecież ja się tam zjawiłem w istocie tylko po to, aby zrobić mu ostatnie zdjęcie. Oczywiście wysłałem je już Januszowi.

Rzeczywiście, było to niesamowite. I jakby żywcem wzięte z opowiadań Pawła (który zresztą po latach wplótł postać ojca Janusza w narrację swojego „Mercedesa Benza”). Ale ostatecznie powalił mnie sam Janusz, który – gdy niezwłocznie do niego zadzwoniłem i oczywiście rozmowę zacząłem od tej sprawy – wszedł mi od razu w słowo i zapytał:

– Jak wpadłeś na to, by aż z Dublina przysłać mi tego „żałobnego fotografa”?

– Nie przysyłałem ci go – odparłem skonfundowany – przeciwnie, raczej go odciągałem, zachęcając, aby przyjechał do Irlandii. Nie ma w tym mojej zasługi.

– A jednak przyjechał przez ciebie.

*

Poezja Janusza Szubera jest komunikatywna, a przy tym tajemnicza. Komunikatywna prostotą wyrazu, a tajemnicza – problematyką. Podejmuje tematy filozoficzne, nie mówi jednak o nich w sposób abstrakcyjny, lecz zmysłowo, przez konkret. Poprzez studium przedmiotu. Okruchy rzeczy, okruchy dni, historia czyjegoś życia, ślad odciśnięty w pamięci. Oto nośniki sensu – względnego sensu istnienia. Bo Janusz Szuber nie ma pewności, czy sens ostateczny w ogóle istnieje. Istnieją tylko zjawiska – zagadkowe fantomy. Co kryje się za nimi, czym jest ów dziwny spektakl zwany jawą lub snem, prawdą albo ułudą, tego wiedzieć nie można. Szuber pisze o ludziach, o przedmiotach, o czasie – jakby chciał je przeniknąć i dotrzeć „na drugą stronę”. To pisarz metafizyczny tkwiący mocno w „fizyce”: w domenie pięciu zmysłów.

Niniejszy wybór – najobszerniejszy ze wszystkich, które się dotychczas ukazały – jest próbą podsumowania.

Zbiegają się tu wątki z całego dorobku autora. Mamy tu więc i typowe dla niego wiersze-mininowele, i oniryczne obrazy w stylu Chagalla lub Schulza, i pastisz barokowych rytmicznych rymowanek o galicyjskich klimatach, i „kartezjańskie” namysły nad sensem tożsamości, i wreszcie przedsięwzięcia archeologii pamięci. A składa się to wszystko na autoportret człowieka, który niby tkwi tu i teraz, pomiędzy przedmiotami pospolitego użytku, w marnym czasie przełomu wieków i tysiącleci, w istocie zaś przebywa w zupełnie innym świecie, „gdzieś-kiedyś”, „dawno temu”, w czasoprzestrzeni mitu. Ten mit jest i prywatny, wyrosły z własnych przeżyć, i ponadosobisty – tworzony przez pokolenia od niepamiętnych czasów.

Ten rodzaj doświadczenia idzie na ogół w parze z oddaleniem w przestrzeni, szczególnie nieodwracalnym, jak wygnanie, banicja. Bo taka perspektywa wyostrza widzenie rzeczy i czyni z nich prawzory. Świetnie pokazał to Herbert w wierszu o Panu Cogito, który po całym życiu rozmyśla o powrocie do rodzinnego miasta. Otóż jego bohater z całej epoki dzieciństwa – wtajemniczenia w los – pamięta tylko jedno: jak stoi na jednej nodze w końcowej fazie gry w klasy przed skokiem w koło „Nieba”. I obraz ten urasta do rangi archetypu. „Nie mogę urosnąć” – powiada – „chociaż mijają lata, a w górze huczą planety i wojny. Stoję w środku, nieruchomy jak pomnik, na jednej nodze, przed skokiem w nieskończoność”.

Janusz Szuber fenomenalnie odwrócił ten koncept. Bohater jego wierszy – on sam – nie opuścił nigdy rodzinnego miasta, pozostał w nim na dobre i na złe, i siedział w nim do końca – przez ponad siedemdziesiąt lat. Wszystko wokół zmieniło się nie do poznania, on sam zmienił się nie do poznania. Tylko w głowie szemrały mu ciągle te same głosy przeszłości, tylko w wyobraźni wszystko było tak, jak było. I tak to trwało, aż dokonał się skok w nieskończoność.

Śniąc siebie w obcym domu
Nigdy teraz
Krótka wieczność
Niech się to dalej
Będąc ciągle tym samym
Pędzący na oślep
Który minąłem
Jakby temu tego było mało
Ktoś do kogoś, jakby sam do siebie
Są obietnicą w kłębach dymu
Ten ktoś tu, coś tak jakby jednak
Uczepić się, odczepić
O co w tym wszystkim chodzi?
Próbuję być, niekiedy to się nawet udaje

Oto emblematyczne tytuły wierszy Janusza Szubera, które układają się jakby w samodzielny wiersz.

*

Ostatni raz rozmawiałem z Januszem dokładnie na tydzień przed jego śmiercią, która przyszła rano 1 listopada 2020 roku. Miał krótki oddech, ale brzmiał dobrze, a nawet pogodnie.

Wesprzyj Więź

– Obawiam się, że znów mnie wezmą do szpitala. Biorę ze sobą komórkę, ale raczej nie będę jej używał. Odezwę się po powrocie. A ty tu czuwaj nad wszystkim.

„Będę się starał, mój dziekanie”.

Przeczytaj też: O chłopcu biegnącym w dół ulicy. Janusz Szuber (1947-2020)

Podziel się

3
Wiadomość