Najnowszy film Piotra Domalewskiego jest „ważny”, „potrzebny” i najpewniej „wywoła dyskusje”, ale przede wszystkim naprawdę świetnie się go ogląda.
Brakuje w polskim kinie opowieści o naszym tu i teraz – ten przygnębiający wniosek pamiętam z rozmowy z Wojciechem Marczewskim sprzed dwóch lat dla „Więzi”. Wtedy trudno było się z tym nie zgodzić. Teraz, po seansach dwóch bodaj najważniejszych filmów tegorocznego festiwalu w Gdyni – „Żeby nie było śladów” Jana P. Matuszyńskiego i „Hiacyncie” Piotra Domalewskiego – mogę chyba powiedzieć, że polskie kino zaczęło udanie opowiadać o współczesności. Dodatkowo robi to w ciekawy sposób: poprzez historyczne analogie i gatunkowe konwencje.
Reżyserzy obu wymienionych filmów, choć dopiero niedawno pojawili się na arenie, zdążyli już zdobyć najważniejsze laury, i to za debiuty: Matuszyński triumfował w Gdyni w 2016 roku „Ostatnią rodziną”, Domalewski rok później „Cichą nocą”. W tym roku zaprezentowali historie rozgrywające się w identycznych realiach historycznych (połowa lat 80.), powierzyli dodatkowo główne role temu samemu aktorowi – znakomitemu Tomaszowi Ziętkowi. Efekt w obu przypadkach bez wątpienia będzie silnie rezonować w widzach, choć został osiągnięty nieco innymi środkami.
Domalewski potrafi harmonijnie połączyć gatunkowe składniki z wielowymiarowymi postaciami, świetnie skonstruowanym scenariuszem i niebanalną wymową całości
O ile „Żeby nie było śladów” to druzgocący dramat rozpisany na niemal trzy godziny seansu, o tyle „Hiacynt” w pierwszej kolejności pozostaje filmem policyjnym, kryminałem, rozgrywanym w bardzo przemyślanym świecie – kostiumy (Aleksandra Staszko), scenografia (Jagna Janicka) i nocno-zimowe zdjęcia (jak zawsze wyśmienity Piotr Sobociński jr.) doskonale oddają mrok i klimat tej opowieści.
Domalewski nie wraca tym razem do swoich ulubionych motywów – rodziny i emigracji – albo inaczej: nie robi tego wprost (wątek rodzinny pozostaje istotny i ciekawie rozegrany także tutaj). Udowadnia, że jest nie tylko artystą od kameralnych historii, ale filmowcem z wirtuozerią operującym kinową materią. Opowiada według najlepszych prawideł gatunku – mamy młodego policjanta, którego lojalność wobec „firmy” zostaje wystawiona na próbę, odkrywającego, że jego przełożeni niezbyt różnią się od przestępców, których deklarował ścigać. Mamy jego partnera (świetny Tomasz Schuchardt), bezwzględnego dla podejrzanych, w którym ostatecznie tli się niewyraźny promyk przyzwoitości. A także mroczną zagadkę, której rozwiązanie coraz głębiej wciąga bohaterów i burzy ich życie. Do tego jest w tym wszystkim „coś więcej”, jakiś naddatek. Sidney Lumet, William Friedkin i David Fincher byliby bardzo zadowoleni!
Powie ktoś, że to nic nowego, że polscy twórcy w ostatnich latach coraz chętniej sięgają po szafarz kina gatunków – z mniej („Sęp” Eugeniusza Korina, „Ziarno prawdy” Borysa Lankosza) lub bardziej („Córki dancingu” Agnieszki Smoczyńskiej, „Wilkołak” Adriana Panka) udanym efektem. W samej Gdyni można w tym roku obejrzeć „Najmro”, opowieść w amerykańskim stylu o Zdzisławie Najmrodzkim, królu złodziei epoki PRL. O ile jednak reżyser tego filmu, Mateusz Rakowicz, bawi się konwencjami, bezustannie puszcza oko do widza i przerysowuje, Domalewski potrafi harmonijnie połączyć gatunkowe składniki z wielowymiarowymi postaciami, świetnie skonstruowanym scenariuszem i niebanalną wymową całości.
Co do samego scenariusza – po raz pierwszy twórca „Jak najdalej stąd” nie jest jego autorem. To dzieło Marcina Ciastonia, napisane już kilka lat temu. Teraz, w określonym kontekście społeczno-politycznym, nabiera nowych znaczeń, pulsuje w rytm współczesności. Akcja „Hiacynt” służyła w latach 1985-1987 kompromitowaniu i prześladowaniu osób LGBT. Czy dzisiejszy kontekst pozwala na traktowanie filmu tylko jako obrazu historycznego? Czy słowa, które padają na ekranie: „Polacy nie potrafią znieść, gdy inni Polacy czują się szczęśliwi”, są jedynie czystą fikcją? To oczywiście pytania retoryczne.
Jeśliby silić się na porównania, które i tak w Gdyni wybrzmiewają, to wspomniany już Jan Matuszyński ze swoją historią o Grzegorzu Przemyku wchodzi nieco w buty, jakie przez długie lata nosił Andrzej Wajda, przekłuwając balony polskich mitów. Kim w takim razie byłby Domalewski? Tym razem najbliżej mu – co pewnie paradoksalne i prowokacyjne, zważywszy na odmienną wrażliwość i podejście do kina obu twórców – do Władysława Pasikowskiego, który niemal równo 30 lat temu idealnie odczytał społeczne nastroje i za pomocą filmu policyjnego opowiedział o niepokojach transformacji. Czas pokaże, czy „Hiacynt” powtórzy sukces „Psów” i wywoła podobne poruszenie. Ma wszystko, by to osiągnąć.
„Gdybym dorastał w świecie, w którym ten film byłby łatwo i szeroko dostępny, moje życie wyglądałoby zapewne inaczej. Inaczej wyglądałoby życie każdej osoby nieheteroseksualnej, która mogłaby w tej opowieści odnaleźć okruch cierpienia i odwagi, pozwalającej przemówić własnym głosem” – napisał miesiąc temu, po premierze filmu na festiwalu Nowe Horyzonty, Michał Oleszczyk na swoim Facebooku. Bo też i „Hiacynt” to wciąż boleśnie aktualna opowieść o prześladowaniu określonej grupy społecznej, ale również historia o odkrywaniu swojej własnej drogi, o tym, że najważniejsze, by nie oszukiwać samego siebie.
Co niezwykle istotne, twórcy ani przez chwile nie posługują się publicystycznymi uproszczeniami i kliszami, temat nie góruje nad dramatem postaci i akcją. „Hiacynt” jest „ważny”, „potrzebny” i najpewniej „wywoła dyskusje”, ale przede wszystkim na najbardziej podstawowym poziomie – powtórzmy – pozostaje filmem, który po prostu naprawdę świetnie się ogląda (a to być może jedyny sensowny wyznacznik dobrego kina).
O tym zresztą mówił sam reżyser podczas festiwalowej konferencji prasowej. Tłumaczył, że nie chciał nakręcić politycznego manifestu czy orędzia, a „kryminał, który będzie się dobrze oglądało każdemu; film, który może pomóc oswajać to, czego ludzie się boją”. To zdecydowanie najlepsza droga. Za takim kinem tęskniłem.
A jak tam superprodukcja o superprymasie? Warto oddać się refleksji w kinie?
Nie mam pojęcia. 😉
Myślałem że wszystkie szkoły na to idą.