Barbara Sadowska podeszła do otwartej trumny, uśmiechnęła się do syna i zaczęła wkładać drobiazgi do środka. Wyprawiała go jak na długą wycieczkę w nieznane.
Fragment książki „Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka”, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Czarne (pierwsze wydanie 2016), obecnie zekranizowanej przez Jana P. Matuszyńskiego
17 maja [1983], wtorek
Rano Barbara przeciera oczy ze zdumienia, czytając „Życie Warszawy”. O sprawie, którą od dwóch dni żyje świat i cała Polska, jest tylko niewielka notka u dołu strony. To pierwszy oficjalny, milicyjny komunikat dotyczący jej syna.
„Funkcjonariusze Milicji Obywatelskiej zatrzymali na placu Zamkowym dwóch nietrzeźwych, awanturujących się mężczyzn: Cezarego F., lat 23, i Grzegorza P., lat 19. Ze względu na nienaturalnie agresywne zachowanie się Grzegorza P. oraz posiadane przez niego obrażenia funkcjonariusze wezwali do zatrzymanego karetkę pogotowia. Grzegorz P. został przewieziony do siedziby pogotowia przy ul. Hożej. W czasie jazdy awanturował się w karetce i załoga zmuszona była do zastosowania siły dla jego uspokojenia”.
Kłamstwo na kłamstwie. Jakich awanturujących się mężczyzn? Jakiej agresji? Na placu Zamkowym? W karetce? I dlaczego milicyjny komunikat pomija zupełnie pobyt chłopca w komisariacie przy Jezuickiej?
To pierwszy ważny sygnał, że władza idzie w zaparte. Może szykuje grunt, by uchronić milicjantów przed odpowiedzialnością?
Tego samego dnia mundurowi pojawiają się w liceum Przemyka przy ulicy Elektoralnej i zdzierają wielką czarną flagę, którą po śmierci chłopca jego koledzy zawiesili na maszcie. Wzburzonej dyrektorce szkoły wyjaśniają, że w ten sposób chcą zapobiec ewentualnym próbom wywołania niepokojów społecznych.
***
Dziś dwa ważne wydarzenia związane z Grzegorzem. W Zakładzie Medycyny Sądowej przy ulicy Oczki w Warszawie odbywa się jego sekcja zwłok (śmierć następstwem urazów tępym narzędziem, które spowodowały masywne wylewy krwawe krezki, prowadzące do dalszych powikłań), a w mieszkaniu przy Hibnera – jego dziewiętnaste urodziny.
Już po śmierci mama kupiła mu urodzinowy prezent, amerykańską metalową zapalniczkę Ronsona, o której od dawna marzył. Teraz podziwiają ją jego koledzy, których większość sam zdążył jeszcze zaprosić na swoją dziewiętnastkę. Za dwa dni, tuż przed pogrzebem, matka wsunie mu ten prezent do trumny razem z paczką gauloise’ów.
Na pół godziny przed północą mieszkanie pustoszeje. Zostaje garstka najwierniejszych przyjaciół. Wtedy ktoś dobija się do drzwi.
„Otworzyłam – zanotowała Sadowska [Notatka Barbary Sadowskiej sporządzona po złożeniu zeznań w sądzie 7 czerwca 1984 roku. Zbiory Ośrodka Karta w Warszawie]. – Stało przede mną trzech cywilnych funkcjonariuszy Komendy Stołecznej Milicji Obywatelskiej, a za ich plecami na całym moim piętrze było niebiesko od milicyjnych mundurów. Odpowiedziałam, że rozmawiam tylko z prokuratorem, i zatrzasnęłam im drzwi. Pozostali na miejscu i spisywali dane personalne wszystkich gości opuszczających mieszkanie. Na moją uwagę, żeby się wynosili, jeden z cywilnych funkcjonariuszy zwrócił się do mnie ze słowami, że dadzą mi spokój, kiedy wydam im Cezarego F.”.
Cezary F. to od dwóch dni najbardziej poszukiwany człowiek w Polsce. Szuka go cała warszawska i radomska milicja oraz Służba Bezpieczeństwa. Komunikaty o poszukiwanym ważnym świadku drukuje lokalna prasa.
Dzięki jego relacji zachodni korespondenci wiedzą, co dokładnie wydarzyło się w komisariacie przy Jezuickiej. Już w niedzielę rano złożył obszerne zeznania w kancelarii zaprzyjaźnionego z Sadowską mecenasa Macieja Bednarkiewicza, obrońcy w procesach politycznych. Tylko on może pogrążyć milicjantów. Więc musi zniknąć.
– Dla własnego bezpieczeństwa – tłumaczy mu Barbara. „Żeby jako niepożądany świadek nie mieć »nieszczęśliwego wypadku«” – notuje w swoim dzienniku [Wiktor] Woroszylski.
Przez następny tydzień akcją ukrywania Cezarego F. kieruje z parafii na Żoliborzu ksiądz Jerzy Popiełuszko. To on decyduje, w którym mieszkaniu F. będzie nocował, jak długo i gdzie go przerzucić.
– Czarek był bardzo przestraszony, nie wiedział, co z nim będzie. Jasne było, że to nie przelewki, skoro szuka go cała bezpieka – opowiada [Elżbieta] Ficowska, pomagająca ukrywać F. – Nie jest prawdą, że wszyscy nas wtedy chętnie wspierali.
Pamiętam, że Jurek zaprosił mnie na plebanię, przedstawił Czarka i powiedział: „Musisz znaleźć mu jakieś bezpieczne miejsce” oraz wskazał klasztor Dominikanów w Dolinie Służewieckiej. Zawiozłam go tam. Przez całą drogę leżał na tylnym siedzeniu, by go nikt nie zauważył. Mówię zakonnikowi, że chłopaka trzeba szybko ukryć, bo grozi mu niebezpieczeństwo, a on wysłuchał i pyta: „A w zasadzie kim on jest dla pani? Ktoś z rodziny? Brat?”.
– Byłam wściekła, bo go w końcu nie przyjęli. Ze łzami w oczach relacjonowałam całe zajście Jerzemu. Jeszcze w kilku takich uduchowionych miejscach szukałam bezskutecznie pomocy.
18 maja [1983], środa
Ministerstwo Spraw Wewnętrznych (MSW) przygotowuje dla dziesięciu najważniejszych ludzi w państwie codzienne raporty o sprawie Grzegorza Przemyka. Lądują one na biurkach generała Wojciecha Jaruzelskiego, wicepremiera Mieczysława Rakowskiego, szefa Ministerstwa Obrony Narodowej (MON) Floriana Siwickiego oraz innych ważnych działaczy. Przypominają frontowe komunikaty:
„W związku ze śmiercią G. Przemyka działające w Warszawie struktury podziemne b. »Solidarności« podjęły aktywne przygotowania do zorganizowania manifestacji w dniu jego pogrzebu. O fakcie zgonu G. Przemyka podziemie planuje poinformować szkoły średnie, uczelnie i większe zakłady pracy” – ostrzega MSW.
Służba Bezpieczeństwa donosi o dwudziestu tysiącach ulotek, które mają być rozrzucone w Warszawie, i o liście napisanym przez kolegów Przemyka z liceum Modrzewskiego, krążącym wśród uczniów warszawskich szkół:
„Bestialstwo i wyrafinowanie, jakim wykazali się funkcjonariusze MO, budzi zgrozę. Istnieje obawa, że taka metoda walki politycznej może stać się powszechna. Wzywamy uczniów szkół warszawskich do symbolicznego protestu i licznego uczestnictwa w pogrzebie”.
Służba Bezpieczeństwa alarmuje, że niemal we wszystkich szkołach średnich panuje przekonanie, że Przemyka zabiła milicja. Wielu uczniów i nauczycieli naciska na dyrektorów, by skrócili jutro lekcje, bo chcą wziąć udział w pogrzebie.
Resort szczególnie naganną sytuację odnotowuje w Zespole Szkół Samochodowych przy Hożej, gdzie wicedyrektorka Zofia Siekierzyna z nauczycielem Jankowskim (spokrewnionym z Tadeuszem Mazowieckim) zachęcają uczniów do masowego uczestnictwa w pogrzebie.
„Mimo tych nacisków zajęcia przebiegać będą normalnie” – zapewnia resort.
W noc poprzedzającą pogrzeb Barbara wyślizguje się niepostrzeżenie z własnego mieszkania pełnego żałobników.
Ligia Urniaż-Grabowska: – Grzesiu był dla Baśki całym życiem. Jak go zabili, to baliśmy się, że tego nie przeżyje, coś sobie zrobi. Nagle zorientowaliśmy się, że nie ma jej w domu. Zaczęliśmy jej szukać. Spodziewaliśmy się najgorszego.
Urniaż-Grabowska pojechała swoim maluchem na Ochotę pod Zakład Medycyny Sądowej, gdzie wcześniej odbyła się sekcja zwłok. Znalazła Barbarę zmokniętą. Siedziała skulona pod zatrzaśniętymi drzwiami prosektorium.
– Powiedziała mi, że chciałaby być przez chwilę z nim sama, zanim pojawią się tłumy – opowiada Urniaż-Grabowska. – Chcieliśmy jej tego widoku oszczędzić, bo on po sekcji był cały obrzęknięty. Naprawdę strasznie wyglądał.
Udało mi się ją wtedy namówić do powrotu do domu i dopiero rano tam pojechała. Zobaczyła Grześka, gdy był już ubrany.
Miał na sobie ulubione brązowe sztruksy, szarą koszulę i trapery, w których zamierzał wyruszyć w podróż swojego życia.
Podeszła do otwartej trumny, uśmiechnęła się do syna i zaczęła wkładać drobiazgi do środka. Wyprawiała go jak na długą wycieczkę w nieznane. Na koniec wsadziła mu chlebak Edwarda Stachury, który podarowała Grzesiowi Marta Kucharska, dziewczyna Steda.
19 maja [1983], czwartek
(…) zaczynają bić dzwony, przed kościołem robi się biało. Około piętnastej koledzy Grześka na ramionach wynoszą trumnę z kościoła. Ksiądz Popiełuszko prosi o całkowite milczenie i nieśpiewanie nawet pieśni religijnych. Milczący kondukt rusza ulicą Krasińskiego: najpierw drewniany krzyż niesiony przez księdza, za nim trumna i krocząca tuż za nią Barbara Sadowska, a potem tłumy, tłumy, tłumy.
Brakuje tylko Czarka. Nie przyszedł, bo grozi mu aresztowanie.
Jest gorąco. Pocą się chłopcy niosący trumnę i zmieniają co kilkaset metrów.
Woroszylski [pisze w dzienniku]: „Nie mogłem uwierzyć oczom, bo naokoło stał tłum ogromniejszy, niż kiedykolwiek widziałem w życiu, wypełniał nie tylko, jak na wieczornych nabożeństwach w ostatnią niedzielę miesiąca, obszar wewnątrz ogrodzenia i plac przed kościołem, ale wszędzie, jak okiem sięgnąć, stali ludzie, a potem, kiedy kondukt ruszył, wśród majestatycznego bicia dzwonów, tłum wypełnił całą ulicę Krasińskiego, daleko z przodu i daleko z tyłu, na całą szerokość, i zrozumiałem, że to nie po prostu tysiące, lecz dziesiątki tysięcy ludzi”.
„Cała ta ogromna procesja budziła mój podziw nie tylko przez samo swoje istnienie – jaki instynkt społeczny, jaki obieg informacji zgromadził tę największą od lat manifestację Warszawy, większą też od ostatniego pierwszego i trzeciego maja? – ale przez swoje opanowanie, zdyscyplinowanie; zgodnie z apelem księdza na trasie nie padł ani jeden okrzyk, nie zaintonowano żadnej pieśni, poruszano się w spokoju, w milczeniu, wymowniejszym niż jakakolwiek manifestacja słowna” – pisze Woroszylski.
„Gdy sześćdziesiąt tysięcy ludzi wspólnie milczy na jeden temat, to jest to głośniejsze niż krzyk z tysięcy gardeł. Głos tego milczenia wzmacnia nasze serca, a może w innych obudzi drzemiące sumienia” – relacjonuje podziemny tygodnik „KOS”.
Tytuł i nawiasy kwadratowe od redakcji