Spektakl Ewy Wycichowskiej przypomina, że istnieje stan poza piekłem, stan normalności, stan pozapandemiczny. Stan, którego wszyscy pragniemy.
Jutro w łódzkim teatrze Logos odbędzie się premiera dramatu „Niebo” na podstawie „Boskiej komedii” Dantego w reżyserii Ewy Wycichowskiej. Z wielkim napięciem wyczekuję tego spektaklu, trzeciej części wielkiego tryptyku, jaki pozostawił potomności włoski poeta i dramaturg, mistrz metafory i mistyk. Jak poradzi sobie z tym tekstem reżyserka i aktorzy oraz dyrektor teatru ks. Waldemar Sondka? Tego nie wiem. Wiem natomiast, jak mistrzowsko poradzili sobie z poprzednią częścią, z „Piekłem”.
Być na premierze „Inferno”, wystawionym w dobie pandemii, to wielkie szczęście. Po pierwsze teatry nie grały zbyt często albo wcale, premier jak na lekarstwo, po drugie – ze względu na pandemiczne obostrzenia wcale niełatwo znaleźć się w gronie wybranych i obejrzeć przedstawienie tego niszowego, nieprzeciętnego teatru. Teatru, który prowokuje.
Pierwsza prowokacja to spacer publiczności przez przedpiekle, gdzie widzimy zastygłe w bezruchu postaci, przykute łańcuchami do bramy, zamarłe niczym żona Lota uciekająca z Gomory: kloszarda śpiącego na wysypisku śmieci czy pracownika sanepidu, zakażonego koronawirusem, ciężko oddychającego pod respiratorem.
„Inferno” pokazuje, że piekło to moment odwrócenia się plecami do świata i skierowania wyłącznie ku egoistycznemu „ja”
Drugą prowokacją, a właściwie ciosem między oczy, jest zawieszony nad wejściem do kościoła (spektakl grany jest w kościele) napis: „Wchodząc, porzućcie wszelkie swe nadzieje”. To samo przesłanie zostaje wygłaszone z ekranu, na którym widzimy wijącą się w bólach twarz aktora (Dymitr Hołówko), recytującego frazę Dantego: „Lasciate ogni speranza, voi che entrate”.
Chciałoby się krzyknąć, że reżyserka przesadziła, że dyrektor teatru ks. Sondka oszalał, że biskup miejsca powinien natychmiast kogoś suspendować, a gorliwi katolicy zgłosić sprawę do prokuratury. Mogło przecież dojść do profanacji i obrazy uczuć religijnych! Kościół jest przestrzenią nadziei, jest szpitalem, a nie przestrzenią dla piekła! Przyznajmy jednak, że niestety ludzie Kościoła sami zbyt często ocierają się o piekło i dobrze wiemy, że nieprzypadkowo Dante w środkowym jego części umieścił kilku papieży, biskupów i rzeszę duchownych, chorujących na żądzę pieniądza i nie tylko. Zresztą sama siostra Faustyna w swoich wizjach widziała gorsze rzeczy.
Właściwie po tej ekspozycji przedsionka piekła kończy się klasyczny teatr, do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni, a zaczyna się inscenizacja, o której można powiedzieć, że to coś na wzór spektaklu hybrydowego. Oto czwórka aktorów staje przy pulpitach, każdy otwiera opasły tom Dantego i po prostu zaczyna czytać rozpisany na role i kwestie poemat. W tle, na wielkim ekranie, przesuwają się kolejne obrazy, etiudy filmowe, krótkie szkice wykonane przez zespół Logosu. Wyboru tekstów Dantego dokonała Jagoda Ignaczak, a obsadzeni zostali Marek Kasprzyk, Jolanta Kowalska, Mariusz Saniternik oraz Karolina Łukaszewicz.
Teksty tak dobrano i rozdano, że w spektaklu Wycichowskiej nie wiadomo, kto jest kim. Czy Kasprzyk jest Dantem, a Saniternik na pewno Wergiliuszem? Czy filigranowa Łukaszewicz to na pewno Beatrycze, a może jest nią właśnie Jolanta Kowalska bezbłędnie interpretująca Helenę Trojańską? Zresztą, czyż nie był to zamysł samego Dantego, aby gdzieś w czeluściach piekielnych zgubić swojego przewodnika i stanąć sam na sam z okropnością piekielnej samotności?
Zamysł staje się jasny, gdy zagubieni w trudnym do zrozumienia tekście, zbłąkani w etiudach lejących się nieprzerwanym strumieniem z ekranu, zobaczymy na ekranie twarze ludzi w maseczkach chroniących się przed koronawirusem i gdy aktorzy wręczą nam do odczytania krótkie fragmenty poematu.
Wtedy zrozumiemy dojmujące przesłanie aktorów Logosu. Piekło to my! Piekło to otaczający nas świat, w którym zostaliśmy zamknięci w przeklętej covidowej kwarantannie. Piekło to śmierdząca, brudna winda zabierająca nas w głąb kolejnych dziewięciu poziomów czeluści, gdzie dobro na naszych oczach zostaje zbrukane. Piekło to niemoc otwarcia upragnionych drzwi, do których docieramy po mozolnej wspinaczce szarą klatką schodową, które to drzwi na dodatek są lustrzanym odbiciem siebie. Piekło to dewotka, z różańcem na palcu, świadoma, że swoimi dłońmi nie uczyniła żadnego dobra. Piekło to sponiewierane piękno, ukryte pod kwiatami zatopionymi w błocku. Piekło to ciało kobiety i mężczyzny, epatujące nieuporządkowanym seksualizmem. Piekło to noga artysty, na którą spada nagle bolesna choroba skóry, deformująca ciało.
W piekle ludzie zamknięci są w swoich malutkich pokoikach, łazienkach, kuchniach i brudnych klatkach schodowych, skazani na życie wyzbyte nadziei. Piekło wreszcie to moment odwrócenia się plecami do świata i skierowania wyłącznie ku egoistycznemu „ja”.
Czy zasłużyliśmy na piekło? Pomysł spektaklu zrodził się w czasie lockdownu spowodowanego pandemią koronawirusa, kiedy to zespół zmuszony był pracować zdalnie i ta właśnie okoliczność wymusiła ową hybrydową formę. Powoduje to z kolei na widzu pewną niemoc skomentowania tego, co zobaczył i co usłyszał. Może więc, żeby zrozumieć wszystkie wymiary piekła Dantego w interpretacji Ewy Wycichowskiej trzeba ten spektakl zobaczyć jeszcze raz?
„Inferno” nie kończy się jednak rozpaczą, zespół chce wlać w nasze serca odrobinę nadziei. Ze świata rozpadu i pustki zostajemy przeniesieni w świat zatopiony w półmroku dzięki kantacie Jana Sebastiana Bacha w wykonaniu Michała Jana Barańskiego i Heleny Saciuk. Mężczyzna śpiewa po niemiecku, zaś kobieta po polsku: „O błogi spokoju, o duszy radości!”. Osobiście widzę w tym odniesienie do św. Augustyna, który wyznaje niepokój serca, dopóki nie spocznie ono w Bogu. Zaraz, zaraz! To w piekle jest radość? Nie! Istnieje jednak przecież stan poza piekłem, stan normalności, stan pozapandemiczny. Stan chciany przez świętych. Stan spokoju duszy, stan radości. Stan, którego wszyscy pragniemy. Piekło nie jest przecież chciane.
Panna Saciuk śpiewa absolutnie genialnie (obserwujcie pilnie ten szlifowany brylant) i równie genialnie tańczy na tle wyświetlonego obrazu Sądu Ostatecznego autorstwa Hansa Memlinga, przechowywanego w Muzeum Narodowym w Gdańsku. Na tle tego samego obrazu tańczą nagle oboje, spleceni węzłem czułości i miłości. Ich taniec nie jest jednak jakimś zmysłowym, erotycznym, rozwiązłym baletem. To taniec dwojga czystych młodych ludzi, sugerujących odniesienie do stworzenia świata. Postacie trwają w półmroku, ale nie są mroczne. Niosą w sobie czystą miłość, która jedyna jest w stanie stworzyć świat od początku. Takim, jakim chciał go Bóg.
Zachęcam wszystkich do zobaczenia „Piekła”. Jeśli Paryż wart jest mszy, to na „Inferno” w Logosie naprawdę warto wydać parę złotych, by dojechać do Łodzi.
Tę samą nadzieję żywię, chcąc zobaczyć „Niebo”. To na scenie Logosu i to prawdziwe, ku któremu coraz częściej wyglądam.
Przeczytaj też: Nie przepędzicie Boga ze sceny! Manifest teologii teatru
Premiera „Nieba” a właściwie „Raju” już za mną. Jeszcze lepsze niż „Inferno”.