Trzeba było dopiero ceremonii finałowej, by znalazł się ktoś, kto jednym gestem przypomniał, że uczestniczyliśmy w święcie kina. Tym kimś okazał się Paolo Sorrentino, który odbierając Srebrnego Lwa za autobiograficzny film „To była ręka Boga”, zapomniał o pozie ironisty i zwyczajnie rozpłakał się na scenie.
Festiwal w Wenecji nigdy nie był imprezą dla ludzi o słabych nerwach. Nawet jeśli jego zaprawieni w bojach uczestnicy zdążyli przyzwyczaić się do wadliwie funkcjonującego transportu publicznego i mnożonych na potęgę kontroli bezpieczeństwa, pandemiczny rok przygotował dla nich nowe niespodzianki.
Najbardziej dotkliwą z nich okazał się – wprowadzony rzekomo dla rozładowania kłębiących się przed salami kolejek – internetowy system rezerwacji. Kapryśność technologii, która zarówno pod względem estetyki, jak i funkcjonalności, przypominała bardziej produkt epoki GG niż TikToka, czyniła z codziennego planowania seansów aktywność równie stresującą, nieprzeniknioną i ryzykowną, co gra w rosyjską ruletkę. Z tego powodu miało się wrażenie, że w rozmowach prowadzonych w sąsiedztwie Pałacu Festiwalowego głosy zachwytu bądź rozczarowania filmami zostały zagłuszone przez żale nieszczęśników, którym nie udało się dostać na seanse hollywoodzkich hitów – „Diuny” Denisa Villeneuve’a czy „Spencer” Pabla Larraina.
Trzeba było chyba dopiero sobotniej ceremonii finałowej, by znalazł się ktoś, kto jednym gestem przywrócił sytuacji właściwe proporcje, zamknął usta malkontentom i przypomniał, że – niezależnie od organizacyjnych uchybień – uczestniczyliśmy w wielkim święcie kina. Tym kimś okazał się Paolo Sorrentino, który odbierając Srebrnego Lwa za autobiograficzny film „To była ręka Boga”, zapomniał o pielęgnowanej przez lata pozie nonszalanckiego ironisty i zwyczajnie … rozpłakał się na scenie.
Demaskowanie hipokryzji fałszywych autorytetów, którzy dawno przestali nadążać za zmieniającym się światem, to jedna z wielu płaszczyzn, na jakich zwycięskie „Zdarzenie” demonstruje swą upiorną uniwersalność
Łzy twórcy „Wielkiego piękna” były jednocześnie łzami radości, pokory i ulgi, jaką odczuł artysta na wieść, że podjęte przez niego wielkie ryzyko nie poszło na marne. Jego najnowsze dokonanie to filmowy bruderszaft, dzięki któremu Sorrentino pragnie zmienić charakter swoich relacji z publicznością. Jeśli do tej pory byliśmy dla niego przygodnymi znajomymi, jakich można zaczarować błyskotliwie opowiedzianą anegdotą, teraz staliśmy się bliskimi przyjaciółmi, powiernikami tajemnic, wzruszeń i traum.
Nagroda w Wenecji i towarzyszący jej aplauz publiczności wydawały się dla Sorrentino widomym znakiem tego, że jego deklaracja przyjaźni została odwzajemniona.
Kino, które boli
„To była ręka Boga” – opowieść o młodym Neapolitańczyku, który musi na nowo ułożyć sobie życie po doświadczeniu rodzinnej tragedii – wpisuje się w logikę tegorocznego festiwalu zdominowanego przez filmy o bohaterach próbujących zdefiniować własną tożsamość.
Podobny motyw przewija się także w – nagrodzonym przez jury pod przewodnictwem Bonga Joon-ho Złotym Lwem – „Zdarzeniu” Audrey Divan. Film będący adaptacją autobiograficznej powieści Annie Ernaux opowiada historię zdolnej studentki zachodzącej w przypadkową ciążę. Annie nie chce, by jedna pechowa noc zaważyła na przebiegu reszty jej życia, ale zewnętrzne okoliczności trudno uznać za sprzyjające. Mamy wczesne lata sześćdziesiąte, gaullistowski konserwatyzm wciąż jeszcze trzyma się mocno, a wyklęte słowo na „a” jest wymawiane szeptem nawet w poufnych rozmowach między koleżankami. Zdeterminowana Annie postanawia jednak zawalczyć o możliwość decydowania o swoim życiu i znaleźć możliwość nielegalnego przerwania ciąży.
Opisując gehennę swojej bohaterki, Divan na pierwszy rzut oka stąpa ścieżkami wytyczonymi przez znakomitych poprzedników – Cristiana Mungiu („4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni”) i Elizę Hittman („Nigdy, rzadko, czasami, zawsze”). W rzeczywistości Francuzka potrafi wprowadzić do często eksponowanego we współczesnym kinie tematu także świeżą, oryginalną perspektywę.
W „Zdarzeniu” uderzająca wydaje się przede wszystkim samotność głównej bohaterki, która przekonuje się, że pojęcie „kobiecej solidarności” bywa wyłącznie pustym frazesem. Annie nie może liczyć na wsparcie nie tylko ze strony matki, lecz również najbliższych przyjaciółek z uczelni. Także aborterka, która decyduje się w końcu na dokonanie pokątnego zabiegu, nie okazuje bohaterce minimum empatii i traktuje ją po prostu jak kolejną klientkę dającą okazję do podreperowania budżetu.
Równie przezroczysta Annie staje się na uniwersytecie, gdzie przed zajściem w ciążę cieszy się sławą prymuski. Gdy tylko jednak dziewczyna z powodu stresu opuszcza się w nauce, ci sami profesorowie, którzy wcześniej prześcigali się w komplementach, demonstracyjnie odwracają się od byłej ulubienicy. Przekaz Divan jest jasny: choć sportretowani w „Zdarzeniu” intelektualiści potrafią ze swadą rozprawiać o niuansach poezji Aragona albo różnicach między Sartrem a Camusem, zupełnie gubią się, gdy nauki mistrzów trzeba przełożyć na język rzeczywistości. Demaskowanie hipokryzji fałszywych autorytetów, którzy dawno przestali nadążać za zmieniającym się światem, to jedna z wielu płaszczyzn, na jakich dzieło Divan demonstruje swą upiorną uniwersalność.
Dzięki weneckiemu werdyktowi niewygodny przekaz „Zdarzenia” trudno będzie zbagatelizować, a film trafi zapewne do kin tam, gdzie będzie zdolny wywołać prawdziwą burzę – na przykład w kraju nad Wisłą.
Pominięty wyrzut sumienia
Werdykt jury, które doceniło zarówno mało znaną reżyserkę z Francji, jak i wielkie sławy (oprócz „Ręki Boga”, statuetkami nagrodzono nowe filmy Pedra Almodovara i Jane Campion,) może wydać się salomonowy. Tym większa szkoda, że uznania w oczach gremium pod przewodnictwem Bonga Joon-ho nie znalazło polskie „Żeby nie było śladów”. Film Jana P. Matuszyńskiego może podobać się jako kongenialna adaptacja uhonorowanego Nagrodą Nike reportażu Cezarego Łazarewicza.
Reżyser, do spółki ze scenarzystką Kają Krawczyk-Wnuk, zadbali o to, by opisana w książce historia została przedstawiona na ekranie w postaci skondensowanej, lecz nie spłyconej. Filmowa wersja „Śladów” zrealizowana jest z nerwem i swadą, dzięki której niemal trzy godziny projekcji mijają w mgnieniu oka.
Dzieje się tak również dlatego, że opowieść o zabójstwie dokonanym przez funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej na maturzyście Grzegorzu Przemyku, mimo swego peerelowskiego sztafażu, pozostaje idealnym filmem na nasze czasy. Nie chodzi wyłącznie o to, że fabuła rymuje się z nagłośnionymi w mediach aktami policyjnej przemocy i oburzającej bezkarności przekraczających uprawnienia przedstawicieli aparatu przymusu. W mniej dosłownym sensie film Matuszyńskiego działa jak wyrzut sumienia u widza, który w przypływie konformizmu nie dość głośno kwestionuje nadużycia władzy tępiącej przejawy nieposłuszeństwa i usiłującej zastraszyć obywateli.
Forza Napoli!
Logika festiwali filmowych często opiera się na kontrastach oraz przeciwieństwach. Wstrząs wywołany przez dzieła pokroju „Zdarzenia” czy „Żeby nie było śladów” rodzi potrzebę pokrzepienia. Zgiełk towarzyszący konkursowi głównemu domaga się natomiast wyciszenia zapewnianego przez filmy poukrywane przez organizatorów w pobocznych sekcjach, których program przypomina mapę ukrytych skarbów. Co najpiękniejsze, mapa ta może być odczytana na wiele sposobów i każdego uczestnika poprowadzić w zupełnie inne miejsca.
Mnie – z racji obowiązków wynikających z przydzielonej mi funkcji jurora nagrody Europa Cinemas Label – przywiodła w tym roku do sekcji Giornate degli Autori prezentującej filmy niszowe, autorskie, zrealizowane za niewielkie pieniądze. Wśród co najmniej kilku godnych uwagi tytułów największym olśnieniem okazało się – niepozorne tym bardziej, że zaprezentowane na samym początku festiwalu – włoskie „Californie”.
Dzieło reżyserskiego duetu Alessandro Cassigoli – Casey Kauffman opowiada historię rodziny marokańskich emigrantów osiedlającej się w okolicach Neapolu. Twórców najbardziej interesuje położenie nastoletniej Jamili, która wydaje się zawieszona między marzeniami a rzeczywistością, dzieciństwem a dorosłością, tradycją wyniesioną z rodzinnego domu a nowoczesnością zewnętrznego świata.
Choć opowiadając tę historię, łatwo byłoby uderzyć w sentymentalne tony i eksponować zagubienie bohaterki, reżyserzy wolą nie iść na łatwiznę. Cassigoli i Kauffman widzą w Jamili pojętną uczennicę, która może i tęskni za krajem rodziców, ale szybko przyswaja sobie neapolitańską mentalność. Jej najważniejsze wyznaczniki – hart ducha, apetyt na życie i mające zbawczą moc poczucie humoru – są tymi samymi cechami, jakie w toku dojrzewania nabywa także Fabietto, alter ego Sorrentino z filmu „To była ręka Boga”.
Tak oto – co jest możliwe tylko na wielkich festiwalach i stanowi nieodłączny element ich magii – okazuje się, że wielki mistrz realizujący film dla Netfliksa mówi tym samym językiem, co początkujący autorzy skromnej fabuły. Fakt, że jest nim akurat śpiewny dialekt neapolitański, dodaje całej sytuacji tylko jeszcze więcej uroku.
Przeczytaj też: Sorrentino – metafizyk niespełnienia