Zima 2024, nr 4

Zamów

Gwiazda komandorii zalśniła w słońcu. Olga Krzyżanowska

Aleksander Krzyżanowski z córką na Nowym Świecie w Warszawie, 1943 r. Fot. archiwum rodzinne

Kiedy powstało hasło „żołnierze wyklęci” i zaczęto je rozpowszechniać, nie przyjęła go do swego słownika. Była czuła na wykorzystywanie słów do wszelkich manipulacji.

Poznałyśmy się w klubie narciarskim Kaczka. Powstał niedługo po odwilży 1956 roku i istnieje do dziś, jeżdżą w nim dzieci i wnuki weteranów takich jak ja. To klub dziennikarski, ale otwarty dla przyjaciół. Olga i jej mąż Jerzy byli w nim zawsze oczekiwani. Świetni, zawzięci narciarze, mieli przecież z Wybrzeża o paręset kilometrów dalej do gór, niż my z centrali, ale zawsze się jakoś urywali na te zimowiska. Byli koleżeńscy, zabawowi, dowcipni, z fantazją, a przy tym świetnie zorganizowani, jak to się mówi – zebrani w sobie i pociągający innych za sobą. Jerzy wysoki, przystojny, męski, znany profesor nauk technicznych, a Olga delikatna, kobieca, ze ślicznym promiennym uśmiechem.

Olga i jej mama wspominają pewną formułę wypowiadaną przez kobiety w rodzinie. Kiedy coś wymagało szczególnego poświęcenia, szeptały: Dla Ciebie Polsko i dla twej chwały. Ale szeptały tak do siebie, i pewnie do losu, nie do publiczności

Udostępnij tekst

Bardzo lubiłam za nimi jeździć. Jerzy prowadził z godnością, szerokimi łukami, za nim Olga kręcąc pętelki, aby przypadkiem go nie wyprzedzić, ja na końcu, z ambicją, żeby nadążyć. Zawsze zdążyłam, bo zatrzymywali się przy drogowskazach żeby się trochę poprzekomarzać. Na lewo, czy na prawo. W te muldy, czy na nartostradę? Miałam wrażenie, że bardzo lubią się trochę posprzeczać, a potem godzić. Jurek nazywał Olgę Ptaszkiem starszym. Bo Ptaszkiem młodszym była córka Magda.

Ciężar doświadczeń

Wtedy jeszcze nie miałam pojęcia, kim naprawdę jest Olga.

Pod koniec lat osiemdziesiątych, jeszcze za komuny, zaczęłam pracować nad książką o potajemnych pochówkach więźniów politycznych straconych i zamęczonych w więzieniu mokotowskim w pierwszej dekadzie po wojnie. Szukałam miejsc, gdzie ich pogrzebano. To było wtedy tabu. Bardzo trudno było o informacje. Ktoś z naszego klubu, kto znał Olgę lepiej niż ja, doradził, żeby z nią porozmawiać.
– Dlaczego z nią?
– To córka Wilka.

Wiedziałam naturalnie, kim był Wilk – pułkownik Aleksander Krzyżanowski (po latach, w 1994 roku awansowany pośmiertnie na generała), komendant okręgu wileńskiego Armii Krajowej. Wiedziałam też o tym, że kiedy umarł w 1951 r. po trzech latach od aresztowania, jego zwłok nie wydano rodzinie, i właśnie zamierzałam szukać z nią kontaktu. Ale nie łączyłam go z Olgą, Krzyżanowską po mężu. Okazało się, że jest Krzyżanowska z Krzyżanowskich. (Kiedy się pobierali jakiś dowcipniś ułożył wierszyk gratulacyjny: To najgorsza kara boska z Krzyżanowskich Krzyżanowska).

Poprosiłam więc Olgę o rozmowę o ojcu. Spotkałyśmy się w Warszawie. Opowiedziała mi o listach i grypsach od Wilka, o tym, jak rodzina walczyła o prawo do pogrzebania zwłok, gdzie je znaleziono – dopiero w marcu 1957 r., kto w tym pomagał, jak odbyła się ekshumacja, jak rozpoznano szczątki. To były bardzo ważne informacje dla mojej książki „Śród żywych duchów”. Znalazły się w jej pierwszym wydaniu w Londynie, a po latach w oficjalnym już polskim wznowieniu.

Ta pierwsza rozmowa z Olgą o ojcu rozwinęła się o opowieść o okupacyjnej przeszłości rodziny i jej powojennych losach. Poznawałam Olgę inną niż ta z przyjemnych wypraw narciarskich. Trudno mi nawet było wyobrazić sobie ciężar jej doświadczeń. A jednocześnie była to ta sama Olga, o niezachwianej pogodzie ducha. Używająca zwykłego języka. Była wtedy, jeszcze pośrednio, przez ojca, uczestniczką historii, ale całkowicie pomijała słowa z podręczników, broszur, czy przemówień, takie jak: patriotyzm, martyrologia, oprawcy, niezłomność. Wtedy nie ukuto jeszcze hasła „żołnierze wyklęci”. Ale kiedy powstało i zaczęto je rozpowszechniać, nie przyjęła go do swego słownika. Była bardzo czuła na wykorzystywanie słów do wszelkich manipulacji.

Nie znosiła kombatanctwa w służbie propagandy i polityki. Ala szanowała ludzi, dla których ważne były wspomnienia walki i konspiracji i jeśli zapraszali ją na spotkania jako córkę Wilka, brała w nich udział z serdeczną uwagą.

Jeśli znając ją parę lat nie wiedziałam o jej pochodzeniu, to nie dlatego, że je ukrywała; w tamtych latach nie mogło być już mowy o żadnych szykanach z tego powodu. Wynikało to jedynie z jej skromności i dyskrecji.

„Normalne życie wydawało się grzechem”

Zastanawiałam się jednak, jak to jest, że nie widać na niej żadnych śladów traumy, że nigdy nie narzeka, jest jedną z najpogodniejszych, najżyczliwszych i najbardziej czynnych osób jakie znam. A przecież los ojca nie był jedynym ciężkim doświadczeniem jej dzieciństwa i młodości, które – jak wiadomo – potrafią się odciskać na całym życiu.

Podczas okupacji cała jej rodzina konspiruje, jest w ciągłym zagrożeniu, przenosi się z miejsca na miejsce, na fałszywych papierach, nawet Ola zostaje Jolą Białowicką. Podobieństwo imion jest sprytne, chodzi o to, żeby dziewczynka się odwróciła, gdy ktoś ją zawoła nowym imieniem. Matka, lekarka, kurierka rządu londyńskiego na Wschód, trafia na Pawiak, babka sprzedaje na łapówkę ziemię pod Warszawą; cała rodzina godzi sie zgodnie na utratę swej testamentowej części. Łapówka skutkuje, dramatyczny opis uwolnienia Matki pominę, jest w świeżo wydanej książce „Olga córka Wilka”.

Podczas powstania matka kieruje szpitalem powstańczym przy Chmielnej, a po kapitulacji trafia do szpitala jenieckiego pod Dreznem. W tym czasie Oleńka bieduje z babcią w Świdrze, jest zima, brakuje opału, las już wycięty, Olga wyrywa z ziemi i dźwiga do domu żywiczne karpy. W drugiej połowie stycznia 1945 roku idzie z kuzynką nad brzeg Wisły i przechodzą boso po lodzie do lewobrzeżnej Warszawy. Ma piętnaście lat. Buty zawiesiła na sznurowadłach na ramieniu, żeby zachować je na trudniejszą drogę po gruzach, potykają się o trupy przysypane śniegiem. Chce szukać wiadomości o domu, o bliskich.

Mają szczęście, spotkany na gruzach żołnierz berlingowiec pomaga im w drodze i ochrania. Wiosną w Warszawie odmarzają zwłoki powstańców i cywili, Olga, w grupie harcerek podnosi te szczątki i pomaga w pochówkach. Wkrótce młodzież z jej kręgu zostaje nazwana przez propagandę komunistyczną zaplutym karłem reakcji. Jan Rodowicz – Anoda, dowódca kompanii Rudy w Batalionie „Zośka”, w którym Olga się podkochuje, ginie podczas śledztwa UB. Jej brat cioteczny Kazik Kalandyk, też były żołnierz „Zośki”, jest aresztowany i wysłany nie wiadomo dokąd. Olga odnajduje go w więzieniu w Strzelcach Opolskich i po spotkaniu w rozmównicy wraca do domu z wyrzutami sumienia, że prowadzi życie dwoiste – że odczuwa dramat swego pokolenia, ale nie traci chęci do zabawy, flirtów, sportu. – Normalne życie wydawało się we własnym pojęciu grzechem – wspomina po latach. – Miałam sobie za złe, a nie trzeba było. Trzeba żyć.

Kiedy wspominamy Olgę z przyjaciółmi, używamy różnych przymiotników – mądra, koleżeńska, lojalna, odważna.

Odważna w czasie wojny, kiedy ratuje podczas rewizji u sąsiadów papiery konspiracyjne i zostaje – czternastolatka – odznaczona Krzyżem Walecznych. Odważna, kiedy w 1980 roku przyłącza się do strajku w Stoczni Gdańskiej, i współorganizuje Solidarność na Wybrzeżu. Odważna, kiedy podejmuje się misji wicemarszałka wolnego polskiego Sejmu, nie mając po temu formalnego przygotowania.

Jak zaszło, tak wzejdzie

Jak się kształtuje taka osobowość?

Z czasem, kiedy poznawałam bliżej Olgę, jej bliskich, opowieści rodzinne, znajdowałam różne odpowiedzi na to pytanie.

Matka Olgi, Janina rozstała się z Aleksandrem Krzyżanowskim, jeszcze przed wojną, bo pokochała innego mężczyznę. Ale żadna ze stron nie zachowała do drugiej pretensji. Szukali przyczyny w sobie samych, pozostali sobie bliscy jako ludzie. Dla dziecka wzór lojalności, wyrozumiałości, poszanowania.

W najtrudniejszych warunkach dbali o tych, których kochali, i nie dręczyli ich morałami. Wystarczyło powiedzieć, jak ojciec: Oleńko nie kłam, tego się nie robi. To zdanie, dzisiaj nie używane, nie wymagało już komentarzy.

Wilk pisze do Olgi przed śmiercią: „Na ten mój list patrz Kochanie jak na testament, który niestety nie będzie zawierał w sobie nic konkretnego, nic materialnego. Jak będziesz miała własne dziecko, to wtedy dobrze zrozumiesz, że ta miłość do własnego dziecka nigdy nie wygasa i towarzyszy człowiekowi do zgonu. Bo wszystko inne przemija z wiatrem”.

Rodzina Olgi przystąpiła do walki otwartej albo konspiracyjnej w sposób oczywisty i naturalny, bez patriotycznych deklaracji i samobójczych zamiarów. Owszem, Olga i jej mama wspominają pewną formułę wypowiadaną przez kobiety w rodzinie. Kiedy coś wymagało szczególnego poświęcenia, szeptały: Dla Ciebie Polsko i dla twej chwały. Ale szeptały tak do siebie, i pewnie do losu, nie do publiczności.

Ta rodzina była gotowa do wielkich ofiar, ale starała się nie wyzywać losu. Ratowała się wzajemnie z wszelkich opresji.

Walcząc z wrogiem dopuszczała myśl, że to także człowiek, że czasem można podjąć z nim grę zamiast walki i osiągnąć więcej. Dzięki temu Janina, która na Pawiaku dostała się do kolumny sanitarnej, pomogła wielu więźniarkom. Pewną role odegrał w tym jej chytry pomysł, by stawiać kabałę Niemcom przerażonym perspektywą frontu wschodniego. Ludzie, którzy się boją, wierzą przepowiedniom. Dobra przepowiednia jest mile widziana.

Ta rodzina nie zadręczała się mniejszymi czy większymi klęskami czasu wojny i powojnia. Otrzepywała się i robiła swoje, z nadzieją, że słońce jak zaszło, tak wzejdzie. Wilk pisał z więzienia: „I samego siebie trzeba znaleźć nie w pozycji leżąco-stękającej, lecz tylko zawsze wyprostowanej i zdolnej do powstania nawet po największym upadku”.

Ta rodzina posiadała zdolność do kompromisu, jeśli naturalnie nie naruszał on zasady tego się nie robi.

Potrafiła czerpać satysfakcję i radość z pracy. Wilk pisał do córki: „Nie chcę, żebyś patrzyła na świat przez pryzmat mojego nieszczęścia. Chyba sama wiesz dobrze, że dzisiejsze życie zawiera w sobie bardzo dużo rzeczy pozytywnych, no może i twórczych, a szczególnie w twoim przyszłym zawodzie lekarza, a szczególniej, gdy będziesz unikać polityki. Tego musisz dopiąć nawet li tylko dlatego, że masz przed sobą więcej niż życiowy przykład Mamusi. A przecież w tej fachowości jest również i wielka ideja”.

Podpisał się: „Twój zawsze wierny Tobie Tatek-Krawatek i dozgonny przyjaciel”.

W świecie niebezpiecznym lub trudnym ta rodzina, w której wielką rolę odgrywały kobiety – babka, matka i ciotki Olgi – zbudowała wokół siebie ochronną barierę wzajemnego zaufania i miłości. Ale się w niej nie zamykała. Uważała (słusznie czy niesłusznie), że więcej jest ludzi godnych niż niegodnych zaufania i jeśli tylko mogła – pomagała innym.

W tej rodzinie chęć życia i czerpanie z niego radości nie wymagały usprawiedliwienia.

Gdyby Wilk to widział

W 2014 roku prezydent Bolesław Komorowski odznaczył Olgę Krzyżanowską Krzyżem Komandorskim z gwiazdą. Towarzyszyłam jej na tej uroczystości, a potem poszliśmy piechotą na Nowogrodzką i usiedli z córką Olgi, jej zięciem i wnukami w kawiarnianym ogródku. Była piękna pogoda, Olga wyciągnęła z torebki gwiazdę komandorii i przypięła ją sobie na piersi. Gwiazda zalśniła w słońcu, przechodnie przystawali, pstrykali z komórek i pomachiwali. Wszyscy się cieszyli. Było wesoło i bardzo przyjemnie, jak na imieninach. Gdyby Wilk to widział!

Potem Olga coraz rzadziej przyjeżdżała do Warszawy, bo zaczęły się choroby – najpierw Jerzego, po ciężkim urazie głowy na nartach, bo za nic nie chciał się upokorzyć noszeniem kasku. Pielęgnowała go z wielkim oddaniem, a potem zaczęła chorować sama. Dopóki mogła wychodzić z domu, uczestniczyła w marszach protestacyjnych przeciwko naruszaniu porządku prawnego. Źle znosiła wiadomości z Sejmu, pośpieszne ustawy, przyzwolenie laski marszałkowskiej na język agresji i pogardy. Powiedziała: – Tego się nie robi! Ja bym stuknęła laską z całej siły!

Ciągle chciała wiedzieć, co u naszych wspólnych przyjaciół. Uważała nasz klub Kaczka za część rodziny. W zimie ubiegłego roku napisałam do niej długi, staroświecki, na papierze, list ze Świeradowa, z naszego narciarskiego obozu. Kto się tam spotkał, kto jeszcze jeździ, a kto tylko spogląda z leżaka na stok. Kto wygrał w seniorach, a kto w juniorach. Że mieliśmy i slalom, i bieg. Że jedna para naszych weteranów, dobrze Oldze znana, wzięła nagle ślub w gminnym urzędzie w Świeradowie i panna młoda, nie taka już młoda, przyszła na kolację w naszej jadalni z diademem we włosach, kupionym w sklepiku ze świecidełkami.

Przeczytała jej to wszystko wnuczka Natalka, bo Oldze było już trudno, i zamejlowała do mnie, że babcia bardzo ucieszyła się listem.

Wesprzyj Więź

To było ostatnie już nasze spotkanie – i tak jak pierwsze – narciarskie, więc zatoczyłyśmy koło.

Tekst wygłoszony na wernisażu wystawy „Olga Krzyżanowska. Trzy portrety” w Muzeum Gdańska – Ratuszu Głównomiejskim 6 czerwca 2019 r., opublikowany w zbiorze „Olga. Książka wspomnień” pod redakcją Magdaleny Mierzewskiej, Gdańsk 2019. Śródtytuły od redakcji

Przeczytaj także: Nikt by się do Niej nie ośmielił powiedzieć „trzeba anulować, bo przegramy”

Podziel się

1
Wiadomość