Jesień 2024, nr 3

Zamów

Banda Rakowskiego. Początki tygodnika „Polityka”

Mieczysław Rakowski, wówczas jako wicemarszałek Sejmu PRL, podczas Kongresu Intelektualistów w Obronie Pokojowej Przyszłości Świata w Hotelu Victoria w Warszawie 16 stycznia 1986. Fot. Archiwum Fotograficzne Włodzimierza Barchacza / NAC

Bez Mieczysława Rakowskiego taka konstelacja personalna, jaka uformowała się w „Polityce”, nie byłaby możliwa – kierownictwo partii nikomu innemu by na to nie pozwoliło.

Fragment książki „Mieczysław F. Rakowski. Biografia polityczna”, która ukazała się właśnie nakładem Instytutu Pamięci Narodowej

Redakcję tygodnika „Polityka” z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych nazywano w Warszawie „bandą Rakowskiego”. Była w tym określeniu mieszanina zazdrości i pogardy. W końcu banda działa chaotycznie, na nie do końca jasnych zasadach i w niezupełnie czystych zamiarach. Sam Mieczysław Rakowski w tym zestawieniu też prezentuje się ambiwalentnie, obsadzony w roli herszta. 

Gdy na początku 1958 r. Rakowski pisał pełen żalu i frustracji list do Jerzego Morawskiego (sekretarza Komitetu Centralnego PZPR), domagał się większej swobody dla lojalnych funkcjonariuszy „frontu ideologicznego”. Pragnął przecież robić dobre pismo: takie, które nie tylko będzie dobrze widziane w Biurze Prasy – bo to było oczywiste – ale również zaspokoi jego ambicje. Miał w redakcji kilku perspektywicznych współpracowników: Michała Radgowskiego, Zygmunta Kałużyńskiego, Józefa Śmietańskiego czy Szymona Kobylińskiego. Ale to było zbyt mało, żeby ruszyć z posad bryłę świata.

Legenda narosła przez lata wokół „Polityki” Rakowskiego zdaje się sugerować, że naczelny z miejsca stał się autorytetem, który w redakcji miał ostatnie zdanie

Michał Przeperski

Udostępnij tekst

Tymczasem rekrutowanie współpracowników nie szło dobrze: redakcję „Polityki” trudno było rozreklamować. Nie dość, że tygodnik miał na sumieniu udział w uśmierceniu „Po Prostu” [legendarnego pisma młodej inteligencji, symbolu odwilży 1956 r.], to jeszcze Rakowski nie był nawet w części tak rozpoznawalny – i szanowany – jak Stefan Żółkiewski [redaktor naczelny w latach 1957–1958]. 

Imponujące wpływy

Przełom przyniosło spotkanie. Na przełomie 1957 i 1958 r. na którejś z warszawskich ulic spotkali się Rakowski i Marian Turski, niedawni koledzy z jednego gabinetu w Komitecie Centralnym. „Słuchaj, ty masz kłopoty, wiem o tym, a ja lada chwila powinienem zostać naczelnym i chciałbym zmienić gazetę. Potrzebuję ludzi, przyjdziesz?” – miał zapytać Rakowski. Wiedział, co mówi, bo nad „Sztandarem Młodych”, w którym pracował Turski, gromadziły się czarne chmury. Sęk w tym, że w kręgach lewicowej inteligencji warszawskiej współpraca z „Polityką” – mówiąc oględnie – nie była dobrze widziana. 

Turski poprosił o czas do namysłu. O radę zwrócił się do swojego najbliższego przyjaciela Romana Zimanda, którego po Październiku cała partyjna prasa odsądzała od czci i wiary jako zapiekłego rewizjonistę. Zimand oraz grono towarzyskie związane z dopiero co zlikwidowanym „Po Prostu” sugerowali, by spróbować. Zachętą było to, że „Żółkiewski to był człowiek niesłychanie otwarty, a nadto w »Polityce« był już człowiek kryształowy, Michał Radgowski” – opowiadał Turski.

Zdecydował się na nawiązanie współpracy z „Polityką”. Kompromis pomiędzy nim a Rakowskim zakrawał na triumf niełatwego, popaździernikowego realizmu. Wymagało to przejścia do porządku nad urazami, i to z obu stron. Z perspektywy kilkunastu miesięcy Rakowski zapisywał w dzienniku: „Marian napadał na mnie, uważając mnie za wstrętnego kadarowca. Zrobił wówczas na Wandzie [Wiłkomirskiej, żonie] (potępiając mnie) fatalne wrażenie. Dzisiaj są to już odległe czasy”.

Gdy między dawnymi kolegami z KC pojawiła się nić porozumienia, trzeba było jeszcze zdobyć zgodę politycznych dysponentów prasy. Turski – wraz z Mirosławem Kluźniakiem – 31 grudnia 1957 r. został z hukiem wyrzucony z redakcji „Sztandaru Młodych”, gdzie od jesieni 1956 r. sprawował funkcję zastępcy redaktora naczelnego. Biuro Prasy KC motywowało decyzję tym, że „większość kolegium wykazywała tendencje pojednawcze wobec rewizjonizmu”. Ta groźnie brzmiąca diagnoza mogła oznaczać wilczy bilet dla wszystkich zwolnionych. Wpływy Rakowskiego okazały się jednak imponujące, „biały dom” bowiem nie wniósł sprzeciwu wobec zatrudnienia Turskiego w „Polityce”.

Personalny zrąb 

Okazał się on bardzo udanym nabytkiem. Michał Radgowski podkreślał po latach, że w „Polityce” panował koleżeńsko-towarzyski mechanizm rekomendacji i przyjęć nowych dziennikarzy. Wypada dodać, że opierał się właśnie na rozgałęzionych znajomościach Turskiego. „Turski był liderem naszego kręgu towarzyskiego” – wspominał Daniel Passent okres wspólnej pracy w „Sztandarze Młodych”.

Michał Przeperski, „Mieczysław F. Rakowski. Biografia polityczna”
Michał Przeperski, „Mieczysław F. Rakowski. Biografia polityczna”, Instytut Pamięci Narodowej, Warszawa 2021

Jak bardzo to prawdziwe stwierdzenie, niech świadczy fakt, że na znak solidarności z kolegami usuniętymi z pracy w „Sztandarze” na początku 1958 r. z tego pisma odeszła liczna grupa dziennikarzy, a wśród nich m.in. Dariusz Fikus, Andrzej Krzysztof Wróblewski, Daniel Passent. Wszyscy trafili później do redakcji „Polityki”. Radgowski podkreślał, że grupa ta stanowiła dla pisma prawdziwe błogosławieństwo, bo była „ambitna i nieźle zorientowana w pracy dziennikarskiej”.

Passent pojawił się jesienią 1958 r., a Fikus we wrześniu 1958 r., po epizodzie w „Expressie Wieczornym”. Objął stanowisko sekretarza redakcji, po Leonie Cieśliku, gdy unieważniono zakaz pracy w prasie wydany Fikusowi wiosną 1958 r. Na Andrzeja Krzysztofa Wróblewskiego przyszło poczekać chwilę dłużej – pojawił się w końcu kwietnia 1959 r., już w nowym lokalu „Polityki”, ulokowanym w kamienicy w Alejach Jerozolimskich 37.

Siedziba została odziedziczona po zlikwidowanym tygodniku „Świat i Polska”, do tego wraz z jego dziennikarzami Tadeuszem Pasierbińskim i Witoldem Dubickim, którzy przeszli do „Polityki”. Ponadto w skład redakcji weszli m.in. Zygmunt Szeliga (ex-„Sztandar Młodych”), Jerzy Kleer (absolwent Instytutu Nauk Społecznych), Henryk Zdanowski (niedawny pracownik MSZ) oraz Tadeusz Drewnowski (literaturoznawca, wcześniej m.in. redaktor „Kuźnicy” i „Nowej Kultury”).

Wreszcie na początku lat sześćdziesiątych w redakcji pojawił się Jerzy Urban, jedno z najbardziej rewolwerowych piór październikowego „Po Prostu”, przez kilka lat obłożony zakazem publikacji. W ten sposób uformował się personalny zrąb redakcji „Polityki”, funkcjonujący aż do grudnia 1981 r.

Kłopoty w redakcji

„Ze wszystkich stron zbieram pochwały na temat gazety. Ale jeszcze stale nie jestem zadowolony” – zanotował Rakowski we wrześniu 1958 r. To zapewne świadectwo jego ambicji, ale też i większość pochwał była czysto rytualna.

Celem nowego redaktora naczelnego było stworzenie pisma zjednującego do polityki PZPR wszystkie grupy, które ona tak skutecznie do siebie zraziła. Wymagało to pewnej przestrzeni, a na to niezbędna była przychylność kierownictwa. Trzeba ją było uzyskać od Wiesława Gomułki – przy poparciu Artura Starewicza.

Drugim komponentem sukcesu była jakość dziennikarzy, chemia między nimi i energia w dążeniu do celu. Te dwa elementy trudno było pomieścić w ramach jednego projektu. Tym bardziej jeszcze że po kontrrewolucji zaprowadzonej wśród dziennikarzy przez Starewicza najbardziej krnąbrne zespoły planowano rozpraszać i skłonić ich członków do szukania zatrudnienia na własną rękę.

Jednak choć skład redakcji „Polityki” latach 1958–1960 mógł budzić wątpliwości kierownictwa, to Rakowski cieszył się daleko idącym zaufaniem Starewicza i Morawskiego. Obaj przymknęli oko na to, że w „Polityce” zagnieździli się ludzie wykazujący nie tak dawno „tendencje pojednawcze wobec rewizjonizmu”. Bez Rakowskiego taka konstelacja personalna, jaka uformowała się w „Polityce”, nie byłaby możliwa – kierownictwo nikomu innemu by na to nie pozwoliło.

Legenda narosła przez lata wokół „Polityki” Rakowskiego zdaje się sugerować, że naczelny z miejsca stał się autorytetem, który w redakcji miał ostatnie zdanie. Owszem, jak wspominał Daniel Passent, „Starewicz rozmawiał tylko z Rakowskim”, ale od uznania administracyjnej władzy redaktora naczelnego do powstania zgranego zespołu droga była daleka. Budowanie wzajemnego zrozumienia, wspólnego oglądu spraw politycznych i społecznych nie wykształca się ot tak.

W lutym 1959 r. Rakowski notował: „Kłopoty w redakcji. Ciągle jeszcze nie można mówić o istnieniu kolektywu. Każdy ma inne poglądy”. Być może wtedy dotarło do niego, że współpraca z niedawnymi rewizjonistami nie będzie łatwa? Jeżeli mieli stworzyć prawdziwy zespół, trudno było przecież oczekiwać, że wszyscy przyjmą za pewnik poglądy głoszone przez naczelnego. Członkowie redakcji też musieli uzyskać pewien wpływ na swojego szefa.

Mąż swojej żony

Z Rakowskim można było w tym czasie dyskutować wprost, choć Wanda Wiłkomirska wypominała mu, że w kontaktach osobistych potrafi być nieprzyjemny, protekcjonalny, wręcz impertynencki. Sam zainteresowany komentował – ze szczerością godną intymnego dziennika – że wynika to z kompleksu niższości.

Jednak po opuszczeniu budynku KC Rakowski zaczął funkcjonować na innych zasadach, co najlepiej ilustrowały przemiany w jego życiu towarzyskim. Przykładem niech będzie sylwester 1957/1958 zorganizowany przez Studencki Teatr Satyryków. „Pokazano mi przy barze Mieczysława Rakowskiego, bardzo młodego i pełnego uroku blondyna z grzywką nad czołem. Miał wielkie powodzenie u pań, a swoją bezpośredniością i prostotą zdobył sobie naszą sympatię” – wspominał Jarosław Abramow-Newerly.

Może Rakowski rzeczywiście ujmował bezpośredniością, ale niepozbawiony znaczenia był fakt, że miał za żonę Wiłkomirską. Ona to, „znakomita skrzypaczka […], niektórych z nas – jak Witka [Witolda Dąbrowskiego – M.P.] czy Markusza [Jerzego Markuszewskiego – M.P.] – od dawna znała” – dodawał Abramow-Newerly. 

Na balu STS-owskim krzyżowało się więcej dróg towarzyskich Warszawy. Obecny na tej samej imprezie był Marian Turski, którego od połowy lat pięćdziesiątych również na niwie towarzyskiej coraz więcej łączyło z kręgami STS. Oprócz tego jako niedawny aparatczyk miał znajomości wśród sporej grupy działaczy partyjnych, a nadto przyjaźnił się z gronem partyjnych intelektualistów (poza już wymienionymi m.in. z Feliksem Tychem).

Te towarzyskie konstelacje zachodziły na siebie, tworzyły szerszy światek towarzyski ówczesnej stolicy, do którego Rakowski – zrazu nieśmiało – zaczął aspirować. Formujące się z wolna środowisko „Polityki” miało jak najlepsze relacje ze stołeczną bohemą, z tym, co moglibyśmy nazwać salonem ówczesnej Warszawy. „Moim zdaniem najbardziej przypominaliśmy STS” – oceniał po latach atmosferę w „Polityce” Passent. 

Jerzy Urban wspominał obrazowo, że „Rakowski w światku warszawskim pojawił się jako mąż Wandy Wiłkomirskiej […]. Jako mąż swojej żony został wprowadzony do środowiska artystycznego, intelektualnego”. Taka opinia ugruntowała się wśród ludzi „Polityki”. Rakowski był wówczas „postacią cokolwiek drętwą, nieoszlifowaną, pozbawioną znajomości szerszego świata i poczucia humoru” – twierdził Michał Radgowski. Jest w tej opinii sporo poczucia wyższości, choć z pewnością nie tyle, ile w sławetnym pamflecie Leopolda Tyrmanda, portretującym Rakowskiego jako bezwzględnego plebejskiego nuworysza i karierowicza.

Przewartościowanie

Miał już na koncie studia w INS, kilka wyjazdów zagranicznych (także na Zachód), sprawnie posługiwał się niemieckim i rosyjskim, niewiele gorzej angielskim. Autentycznie pasjonował się polityką. Potrafił sobą zainteresować, był dobrze zorientowany w polityczno-towarzyskich układach, których końce splatały się w Komitecie Centralnym. Był autentycznym dzieckiem awansu społecznego, co w kręgach lewicowej inteligencji mogło raczej przysparzać mu życzliwości.

Powojenna rzeczywistość dała mu szanse, a on potrafił je wykorzystać; nie udałoby się to bez pierwiastka konformizmu. Ale na pewno mógł Rakowski imponować ambicją i pracowitością. Od początku miał zatem coś do zaproponowania współpracownikom, nawet jeżeli towarzysko był nieociosany. 

I więzy zaczęły się zacieśniać. Stopniowo powstawała grupa towarzysko-przyjacielska, będąca dla redaktora naczelnego nowym, niezmiernie ważnym układem odniesienia. Gdy na początku grudnia 1959 r. Dariusz Fikus brał ślub z Magdaleną Żemajtis, Rakowski pełnił funkcję świadka. Gdy wraz z Wiłkomirską wyjeżdżali na parę dni do Wiednia, Passent opiekował się ich dziećmi.

Wzrastające zaufanie w codziennych sytuacjach, już samo w sobie trudne do przecenienia, niepostrzeżenie przekładało się na życie zawodowe. Rakowski zaczął intensywniej pracować nad swoimi tekstami – wśród dziennikarzy nie sposób przecież zaistnieć inaczej, aniżeli pisząc dobre teksty. Pragnął być nie tylko szefem dysponującym władzą nadaną mu przez Biuro Prasy, ale też szanowanym za własne osiągnięcia zawodowe.

Nie było to konieczne dla jego kariery politycznej, wszak już we wrześniu 1959 r. Starewicz na posiedzeniu Komisji Prasowej KC stwierdzał, że „»Polityka« jest najlepszym tygodnikiem w kraju”. Ale ocena Starewicza – choć ciągle fundamentalnie ważna – przestała już być dla Rakowskiego jedynym wyznacznikiem sukcesu. 

Wraz z tworzeniem się „bandy Rakowskiego” również w nim samym zaszła zmiana. Do swojej codziennej działalności zaczął przykładać inną miarę niż jedynie polityczna. „Chciał imponować, także poziomem, kulturą” – wspominał w rozmowie ze mną Bronisław Bednarz, ówczesny wiceszef Głównego Zarządu Politycznego Wojska Polskiego.

Wesprzyj Więź

Oficjalny Rakowski sprzed przejęcia szefostwa w „Polityce” był bowiem niewątpliwie funkcjonariuszem skupionym na wypełnianiu partyjnych poleceń. To w partii ulokowana była cała jego lojalność – taki był efekt złożonych procesów socjalizacji w warunkach powojennej rzeczywistości. Październik przyniósł przewartościowanie.

Więzi zawodowe i utrzymywanie etosu środowiskowego ogromnie pomagały w opieraniu się praktykom totalitaryzacyjnym – zwraca uwagę Timothy Snyder. Tego rodzaju więzi (toutes proportions gardées) zaczęły odgrywać coraz ważniejszą rolę w życiu Rakowskiego.

Przeczytaj także: Nadmiar energii rozsadzał go. Jak Jacek Kuroń przyjął komunistyczną wiarę

Podziel się

1
Wiadomość

Szanowny Panie Stanislawie, nie warto czytac takiej, najlepsza ksiazka jest obraz polskiej gospodarki, zacofania technologicznego, bieda narodu polskiego, co mialbym w tej ksiazce wyczytac nowego, kiedy mialem 10 lat wiedzialem juz ze z tego nic nie bedzie, pieniadz wydany na taka ksiazke wolalbym dac pijakowi, czy alkoholikowi,bo przynajmnie bylby jeden pozytek z tego, nie musial by ukrasc innemu. Komunizmu mi nikt nie wytlumaczy, to byla zbrodnia na narodzie polskim, tak uwazam.