Zima 2024, nr 4

Zamów

I lalki mają swoje losy

Katarzyna Meloch. Warszawa, listopad 2001. Fot. Maciej Zienkiewicz / Agencja Gazeta

Kiedy wpatrywałam się w niemieckie lalki, oddaliły się obrazy wojny, bombardowanej Warszawy we wrześniu 1939 roku i długie miesiące spędzone w dwóch gettach. Jakbym znalazła się z powrotem na przedwojennych warszawskich ulicach.

Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź”, zima 2015

Judycie, mojej wnuczce, dedykuję

Wiosną 1998 roku w okolicach Schwarzwaldu oglądałam z zapartym tchem wystawy sklepowe pełne… lalek. Były to lalki-dziewczynki w bawełnianych albo aksamitnych sukienkach, zdobionych koronkami. Ich ubranka nie odsłaniały ani kawałeczka lalczynego ciała. Miały na nogach solidne buty na niskich obcasach, niektóre z nich ubrane były w pantalony, takie same, jakie noszą bohaterowie komedii dell’arte. Nie miały kuszących kobiecych kształtów. Ich porcelanowe buzie zdobił dziecięcy uśmiech. Pełno ich było w tym niemieckim lalkowym zagłębiu. Jedną z nich przywiozłam do Warszawy dla mojej wnuczki Judyty. W latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku jej lalki, kupowane w warszawskich sklepach z zabawkami, były inne. Niemal wszystkie w stylu Barbie – miały figury modelek, lansowały najmodniejsze fryzury. 

Podczas tego jedynego pobytu w Niemczech otaczały mnie lalki z lat mojego wczesnego warszawskiego dzieciństwa. Jakby cofnął się czas. Jako dojrzała kobieta, już babcia, z dziecięcym zachwytem wpatrywałam się w niemieckie lalki. Ich fantazyjne, ale i całkiem zwyczajne ubranka uszyły kobiety być może parające się chałupnictwem. Główki i rączki prawdopodobnie wykonała ręka rzemieślnika – nie było dwóch lalek jednakowych ani identycznie ubranych. Było mi wśród nich cudownie swojsko. A przecież bardzo bałam się tej podróży do Niemiec, dźwięku niemieckiego języka – wciąż pamiętałam tamte: Hände hoch, verfluchte Jude

Kiedy wpatrywałam się w niemieckie lalki, oddaliły się obrazy wojny, bombardowanej Warszawy we wrześniu 1939 roku i długie miesiące spędzone w dwóch gettach. Jakbym znalazła się z powrotem na przedwojennych warszawskich ulicach – zapamiętałam stamtąd sklepy z zabawkami i kliniki lalek. Przedwojenna pamięć kilkuletniej dziewczynki wskrzesiła jeszcze jedno. Na krótko przed wrześniem 1939 roku brat mojej mamy, pracownik polskiego przedstawicielstwa niemieckich aparatów fotograficznych firmy Leica, przywiózł mi z Berlina odlaną z żaroodpornego materiału kuchnię dla lalek. Do gotowania służyć mi miały miedziane, błyszczące garnki. Nie zdążyłam w nich niczego ugotować. Teraz w kawiarniach Schwarzwaldu patrzyłam na ekspresy do parzenia kawy wykonane także z miedzianego kruszcu. 

Tamten pobyt w Niemczech sprawił, że odzyskałam drobną cząstkę mego zabitego świata. Czas sprzed wybuchu wojny pozostawał w niepamięci, dopóki nie spotkałam lalek z mego dzieciństwa. One sprawiły, że na dobrą chwilę czas cofnął się do przedwojnia. Było to przeżycie wręcz proustowskie. Zaczęłam pytać moje koleżanki ze Stowarzyszenia Dzieci Holocaustu w Polsce o… ich lalki. Te ocalone, utracone i te wymarzone, których nigdy nie miały. 

Habent sua fata libelli – mówi łacińskie przysłowie, co znaczy: „Książki mają swoje losy”. Nie one jedne – i lalki mają swoje losy. Wiedzą o tym dobrze kobiety, które były dziećmi Holokaustu: dawne dzieci gett i obozów koncentracyjnych, dzieci ukrywane po aryjskiej stronie Warszawy, Krakowa i wielu polskich miast, miasteczek i wiosek. 

Jestem reporterką ocalonych z Holokaustu. Reporterką przeszłości. Świadectwo ocalonej, moje świadectwo, to za mało. Szukam świadków przeszłości, by stali się autorami autobiograficznych opowieści. 

Laleczka po przejściach

W krótkim okresie późnej przyjaźni z Marysią Leszczyńską-Ejzen – przerwała ją śmierć Marysi w 1995 roku – nieraz pokazywała mi ona swoją, jak ją czule nazywała, laleczkę. Dostała ją w warszawskim getcie od ojca. I odtąd nie rozstawała się z nią niemal nigdy. Kiedy opuszczała getto, wyniosła ją w dziecinnej torebeczce. Wiele wskazuje na to, że to jedyna lalka, jaka ocalała z warszawskiego getta. Potem dziewięcio-dziesięcioletnia dziewczynka, skazana najpierw na ukrywanie się po aryjskiej stronie, a następnie na żebraczą poniewierkę, hołubiła swoją laleczkę. A już jako dorosła kobieta, młoda matka, wreszcie babcia, strzegła jej i przechowywała niemal jak relikwię. Dla niej wciąż była tą dawną, wyniesioną z getta, towarzyszką życia; Marysia powtarzała: „Ona zawsze była ze mną”.

„Laleczka była z trocin i gliny. Z ramion wystawał gruby, krzywo obcięty drut. Człowiek, który ją ulepił […], buzię pomalował olejnymi farbami, włosy na blond, oczy na niebiesko” – tak, posługując się „szkiełkiem i okiem”, opisała Marysiną lalkę Hanna Krall w tomie opowiadań Tam już nie ma żadnej rzeki. Ja sama wolałam nie zauważać fizycznej niedoskonałości ulubienicy Marysi, bo widziałam w niej lalkę, której nie miałam ani w białostockim, ani w warszawskim getcie. Ani w kolejnych domach dziecka. 

Kiedy Marysia zabrała laleczkę w podróż do Izraela, ta już nie miała obu nóg i jednej dłoni. „Ale w niebieskich oczach zachowała nieco zakłopotany uśmiech” – zauważyła Hanna Krall i dodała: „Żaden szmalcownik by nie poznał, że lalka urodziła się w getcie”.

Nigdy nie pytałam Marysi, jakie lalki miała przed wojną w swoim zasobnym konińskim domu. Ta z getta i tak musiała przesłonić swoje poprzedniczki. A jednak Marysia zdecydowała się tę najcenniejszą rodzinną pamiątkę podarować muzeum Yad Vashem w Jerozolimie, które – w dowód wdzięczności – sfinansowało jej podróż do Izraela. 

W Yad Vashem są nie tylko fotografie wymordowanych żydowskich dzieci, ale zdają się tam być obecne również ich cienie. W nieustającym apelu czytane są ich imiona – przywoływane niczym z kosmicznej dali. Myślałam: to dobrze, że zawiezie ją tam.

Myliłam się. Niedługo po powrocie z Izraela Marysia zachorowała. Tak bardzo wyrzucała sobie, że oddała swoją laleczkę, którą ojciec jej dał w warszawskim getcie, aby zawsze była przy niej i ją ochraniała, że nasz rabin Michael Schudrich zaczął się starać o odzyskanie zabawki z Yad Vashem. Nie zdążył. 

Nie przyszło mi na myśl, że Marysia bez swojej towarzyszki żyć nie zdoła, że zmieniając jej warszawski adres na jerozolimski, starci swą tarczę i ochronę – pożegna się z życiem. A przecież powinnam była to wiedzieć!

Szyrlejka w płomieniach

Lenka Zylberblat, moja przedwojenna dziecięca przyjaciółka, sąsiadka z Królewskiej 49, miała zabawki nie byle jakie. Wystarczyło przejść przez korytarz na naszym czwartym piętrze, by znaleźć się w dziecinnym pokoju Lenki. Białe meble, miękki dywan na podłodze i szczególny klimat dostatku zachęcały do wspólnej zabawy. Jedna z lalek Lenki nazywała się Szyrlejka, jak ówczesna dziecięca gwiazda filmowa – Shirley Temple. Była małą elegantką. Nosiła białą sukienkę z organdyny. Miała skórzaną torebkę i pantofle ze skóry. Sprawiała wrażenie, jakby dosłownie przed chwilą zeszła z kinowego ekranu. Wydawało się, że pochodzi z krainy filmu, a nie realnego życia. Jej elegancja mnie nie onieśmielała. Nie pamiętam jednak, abyśmy się nią często bawiły.

Bliższe nam były inne lalki. Wyglądały jak dziewczynki z mojego przedszkola w Warszawie. Miały porcelanowe główki, rączki i nóżki z masy plastycznej. Były więc narażone na rozmaite niebezpieczeństwa. Każdy ich upadek na podłogę mógł się skończyć potłuczeniem. Poturbowane trafiały do kliniki lalek. W okolicach Królewskiej było ich do czasu wybuchu wojny niemało. 

Latem 1939 roku rodzice wraz ze mną, jedynaczką, opuścili mieszkanie przy Królewskiej, znajdujące się niedaleko Prudentialu – najwyższego budynku w ówczesnej Warszawie. To samo zrobiła rodzina Lenki. We wrześniu bomba zmiotła nasz dom, stary budynek zbudowany podobno jeszcze w czasach Sejmu Czteroletniego. Przepadł dorobek kilkunastu lat wspólnego życia moich rodziców, spłonęły książki mego ojca, historyka, Maksymiliana Melocha. Ogień spalił również moje zabawki. 

Jeszcze nie zdążyliśmy się dobrze rozlokować w tymczasowym mieszkaniu przy ulicy Hortensji, gdy zniszczył je pocisk. Nikomu z nas nie wyrządził fizycznej szkody, ale rozpłatał mojego misia – została po nim tylko kupka trocin. Na nic się zdały przygotowane dla niego na ciężkie czasy wiktuały. Wszyscy gromadzili zapasy żywności, więc i ja z dorosłymi piekłam maleńkie bochenki chleba dla mego misia. Oprócz niego miałam szmacianą lalkę. Zrobiono ją przed wojną z solidnego materiału, nie obawiałam się, że może się potłuc czy połamać. Siostra mojego ojca, Ziuta, uszyła dla niej wspaniałą wyprawkę – tak zasobnej w stroje lalki nie miałam nigdy przed wojną. Mogłam ją ubierać stosownie do pogody. Z jej garderoby do dziś pamiętam szafirowe palto z brązowym, karakułowym kołnierzem i karakułowy beret. Ledwo zdążyłam tę lalkę polubić, a już przyszło mi ją stracić. Przepadła w czasie wielogodzinnej ucieczki na wschód – z okupowanej Warszawy do Białegostoku. Zresztą nie znajdowałam już czasu na dziecinne zabawy. Zaczęło się życie wedle stachanowskiego modelu. Wypełniać je miała nauka i praca. Nawet siedmiolatka podlegała tym rygorom. 

W białostockim getcie, przy ulicy Częstochowskiej, niespodziewanie spotkałam Lenkę. Jej rodzice najprawdopodobniej już nie żyli, moi także zginęli, tylko jeszcze o tym nie wiedziałam. Z białostockiego getta przy Częstochowskiej Lenka przedostała się do Częstochowy, gdzie ona i jej przybrani rodzice, doktor Trejwisz i jego żona, doczekali końca wojny. Po wojnie wyjechali do Australii. Ja wróciłam do Warszawy, ale już nie na Królewską. 

Puszysta Misia 

Joasia Berens-Tomczyńska w przeciwieństwie do mnie obojętnie mijała wystawy schwarzwaldzkich sklepów z lalkami. Jej szara lala z czasów wojny, uszyta z kawałków pluszu i futerka, nie mogłaby znaleźć się na żadnej takiej wystawie.

Joasia urodziła się w 1939 roku, już po wybuchu wojny. I bardzo wcześnie znalazła się w warszawskim getcie. Kiedy skończyła trzy lata, już była po aryjskiej stronie, pod opieką młodzieńczej miłości swego ojca – aktorki słynnego kabaretu Qui Pro Quo.

– To było w 1943 roku – opowiadała mi w Schwarzwaldzie. – Moja wojenna mama, Żydówka, piękna kobieta, udawała białą Rosjankę. Pod jej troskliwą opieką doszłam do siebie po opuszczeniu getta. Pozbyłam się wrzodów na głowie, odrosły mi włosy. Nie opuszczałam domu, a podczas niespodziewanych wizyt uciekałam na antresolę i siedziałam tam cichutko jak myszka. Pierwszą lalkę w życiu dostałam właśnie od wojennej mamy. Była puszysta i milutka w dotyku – dlatego nazywała się Misia.

Kiedy po Powstaniu Warszawskim Joasia tułała się po kraju ze swoją wojenną mamą, nie rozstawała się z Misią. Po wojnie odnalazł się w Warszawie ocalały z Zagłady wujek dziewczynki. Postanowił wraz z żoną zaadoptować siostrzenicę. Swoją wojenną matkę Joasia zawsze nazywała „mamą”. – Miałam potrzebę mówienia „mamo” – tłumaczyła. Kiedy żona wujka przyszła ją zabrać od wojennej mamy, powiedziała dziewczynce: „Ona wcale nie jest twoją mamą. Teraz ja nią będę”. Pięcioletnia wówczas Joasia rozpłakała się. – Dlaczego mnie okłamałaś? – zawołała do wojennej mamy i objęła ją za kolana. Żony wuja intuicyjnie się bała, chociaż jeszcze nie została potraktowana przez nią pejczem. Zamieszkała z wujostwem, a zniszczona już mocno wojenną tułaczką Misia stała się odtąd jedyną bliską jej istotą. Tuliła ją, zwłaszcza podczas zasypiania i snu – miała własny pokój, więc lala nie rzucała się w oczy. Jednak i tak jej matce z sądowego nadania lalka przeszkadzała. Dziewczynka starała się ukrywać lalkę w tapczanie albo pod nim. Aż któregoś dnia nie zdążyła jej schować. – Nie przypilnowałam jej – powtarzała ze smutkiem, pełna winy, już jako dorosła kobieta. 

Tamtego feralnego dnia przyszywana matka wzięła lalkę w dwa palce, jakby się jej brzydziła, podała gosposi, i kazała ją spalić.

– Ona zrobiła jeszcze jedną rzecz, której nigdy nie mogłam jej wybaczyć – wspomina wzburzona Joanna. – Zawsze bardzo kochałam zwierzęta. Tam, gdzie się ukrywałam, były dwa spaniele. Te psy to była wtedy moja jedyna radość. Nieopodal szkoły, do której chodziłam po wojnie, kręciły się bezpańskie psy. Dzieliłam się z nimi moimi kanapkami. Jeden z tych psów przyszedł za mną któregoś dnia do domu. Bardzo chciałam, żeby u nas został. Nie było mowy – ciotka oddała psa dozorcy. Kuchenne okno wychodziło na podwórze. Widziałam, jak dozorca siekierą zabija zwierzę.

 – Przybrana matka powtarzała, że jestem brzydka, że mam krzywe nogi i jestem zupełnie niezdolna. A mama, która dała mi Misię, wprost przeciwnie, mówiła: jesteś śliczna i zdolna. Nauczyła mnie tego, czego nie umiało wiele żydowskich dzieci po wojnie – nauczyła mnie kochać.

Z lalką w świeckim domu dziecka

– Długo marzyłam o lalce – wspomina Alicja Kowalska podczas jednego z naszych spotkań Dzieci Holocaustu w Polsce. – Wreszcie ją dostałam. Może przyniosła mi ją mama? Nie pamiętam. Była mi skarbem, jedyną rzeczą, którą miałam na własność. Wprawdzie nie umiała stać, jedynie siedzieć – pamiętam jej okrągłe nóżki – ale pokochałam ją natychmiast. Opiekowałam się nią: rozbierałam do snu, usypiałam, ubierałam rano. Uszyłam jej pościel i wykończyłam mereżką. Szyłam modne ubranka, miała własnoręcznie przeze mnie utkane buciki, a nawet strój do jazdy na łyżwach, chociaż nie można przecież na siedząco jeździć po lodowisku. Chciałam, żeby miała to, czego sama pragnęłam, a nie miałam. Kiedy dziergałam jej na drutach skarpetki czy rękawiczki, myślałam: żeby ona do mnie coś powiedziała… Byłam samotna.

Ala, odkąd sięga pamięcią, była wychowanką domów dziecka. Urodziła się przed wojną, w latach 30., czyli zanim jej matka musiała włożyć opaskę z gwiazdą Dawida i zamieszkać w getcie. Była nieślubnym dzieckiem, jej ojciec zostawił ciężarną matkę, a ta nie była w stanie sama utrzymać siebie i córki. Maleńka Alicja trafiła do sierocińca, gdzie mama ją odwiedzała, póki sama nie zginęła w radomskim getcie. – Dziewczynkom z magistrackiego domu dziecka, którego byłam wychowanką, mówiłam, że dostanę żywą lalkę – wspomina Alicja. – Zdawało mi się, że jeżeli będę tego mocno pragnęła, lalka się do mnie odezwie. Gorąco w to wierzyłam i w napięciu czekałam. 

Kiedy Ala skończyła czternaście lat, musiała przejść ze świeckiego sierocińca do placówki zakonnej. Chciała zabrać ze sobą ukochaną lalkę, na co jej wychowawczyni zareagowała prześmiewczym stwierdzeniem: „Czternastoletnia dziewczyna przecież nie może już bawić się lalkami”. I kazała zostawić lalkę w sierocińcu. 

– Jak ona mogła mnie tak upokorzyć!? – zawołała dorosła, niemłoda już Alicja. – Wiedziała, jak lalka jest mi droga, jeszcze niedawno zachwycała się jej wyprawką! – wzburzenie Alicji szybko jednak ustępuje smutkowi. – To rozstanie było dla mnie dużym ciosem. Żadna z wielu dziewcząt z sierocińca nie darzyła zabawki tak silnym uczuciem, jak ja moją lalkę. No, ale jedne z nich miały brata, drugie kochającą siostrę, a ja – poza mamą, którą widywałam rzadko – nikogusieńko. Ta lalka była mi tak bliska! Bałam się, że nikt nie będzie jej kochał jak ja. 

Co mi tam lalka!

– Gdy miałam niespełna trzy lata, było to jeszcze przed wojną, zachorowałam na szkarlatynę – opowiada Halina Białek. W tamtym czasie tych, którzy zapadali na choroby zakaźne, bezpardonowo zabierano do szpitala, dotyczyło to również małych dzieci. Co gorsza, rodzicom nie wolno było ich odwiedzać. Leżałam w sali szpitalnej na parterze. Rodzice mogli kontaktować się ze swoimi dziećmi, jedynie zaglądając do szpitalnej sali przez duże okna. Do dziś mam w pamięci moich rodziców, stojących za szpitalnym oknem na tle ośnieżonego parku. Prawdopodobnie rozpaczałam i rodzice, żeby mnie pocieszyć, podali mi do szpitala lalkę.

Chyba wtedy ją kupili. Była to miniaturowa dziewczynka z blond warkoczami i niebieskimi oczami, które się otwierały i zamykały. Szyłam dla niej sukienki i robiłam sweterki na drutach. Miała do towarzystwa chłopca w wojskowym mundurze, ale on rzadko uczestniczył w zabawie. Nie był dla mnie ważny. 

Wyzdrowiałam. I wtedy zaczął się dramat. Szpital nie oddawał zabawek, ponieważ nie można było ich należycie zdezynfekować. Moja rozpacz nie miała granic. Chciałam, musiałam mieć swoją ukochaną lalkę. I odzyskałam ją! Do dziś nie wiem, jak rodzice przekonali szpital do wydania toksycznej zabawki – przyznaje Halina.

Lalka, cudem ocalona ze szpitala, przepadła dopiero w łódzkim getcie, skąd Halinie i jej matce udało się uciec. – Nie mogłam jej ze sobą zabrać, chociaż była nieduża. A może i mogłam, ale wtedy nawet o tym nie pomyślałam. Chyba już wyrosłam z zabaw lalkami. Miałam dziesięć lat i byłam traktowana jako osoba odpowiedzialna, która rozumie sytuację. Nie pamiętam, abym za nią tęskniła. Tym bardziej że rodzice zostali aresztowani. Mama po jakimś czasie cudem odzyskała wolność. Ojciec niedługo później zmarł w więzieniu. Do końca wojny i jeszcze wiele lat potem roiło mi się, że wrócił cały i zdrowy, i jak zawsze wesoły. Cóż mi tam lalka!

Lalki, których nie było

W Turkowicach, domu mego ocalenia – był to zakład dla osieroconych dzieci prowadzony przez siostry zakonne, służebniczki starowiejskie – marzyłam o lalce. Brakowało mi jej bardziej niż rodziców, niż najbliższej sercu babci Michaliny, niż wuja Jacka, brata mojej mamy, który w warszawskim getcie potrafił mi zastąpić i ojca, i matkę. Instynktownie czułam, że tylko lalce można powiedzieć o sobie to, co najważniejsze. Psycholog powie pewnie: tęsknota za lalką była bardziej bezpieczna niż za ludźmi. Może to i prawda. Tak bardzo tęskniłam za lalką, że jedyną rzeczą, o którą prosiłam w liście moją polską opiekunkę, Jadwigę Denekę, była właśnie lalka. Dla mnie ona wcale nie była rzeczą. „To my, gdy jesteśmy dziećmi, napełniamy lalki życiem. Dajemy im część swojego ja” – słusznie zauważył ktoś znajomy. 

Moją opiekunkę z Warszawy prosiłam na próżno. Kobieta, która czuwała nade mną po moim opuszczeniu getta, uczennica i przyjaciółka mojej mamy, ta sama, która umieściła mnie w pogotowiu opiekuńczym Księdza Boduena i zadbała o to, bym znalazła schronienie w dalekich od Warszawy Turkowicach, nie spełniła mojej prośby. Odpowiedziała mi rzeczowo: „I tak ci jest trudno, z lalką nie dałabyś sobie rady!”. Myliła się, ale wiem, że szło jej o moje ocalenie. Moje wojenne i powojenne dzieciństwo musiało obyć się bez lalki. Samotnie. Po wojnie zaopiekowała się mną wdowa po Jacku Goldmanie, bracie mojej mamy – wujku nad wujkami. Byłam dla niej uciążliwym obowiązkiem, również dlatego że nie potrafiła zajmować się dziećmi. O lalce nie mogło być mowy. Podarowałam ją sobie sama już jako dorosła kobieta – kupiłam w Paryżu. Oczywiście przypominała mi te z warszawskiego przedwojennego dzieciństwa. Wciąż ją mam – siedzi pośród książek, ma więc nieustannie zajęcie, bo trudno mieć przecież tyle książek wokół siebie i ich nie podczytywać.

Pod stołem i w szafie

Estusia Żerykier, podczas wojny Dzidzia Matysek, a dziś Danuta Hawel, miała zaledwie trzy i pół roku, kiedy wyprowadzono ją z getta w Zawierciu. Dobrze pamięta jednak i ludzi, i zdarzenia. A swoją opowieść o Holokauście i ocaleniu zwykle rozpoczyna od skargi: „Nigdy nie miałam lalki”. – Ani małej, ani dużej, ani szmacianki, ani ładnej, ani brzydkiej. Chyba wszyscy zapomnieli, że istnieje coś takiego jak lalka dla małej dziewczynki. O ileż małej Dzidzi byłoby z nią raźniej. Ale to była straszna wojna i straszne czasy. Wszyscy myśleli o sprawach ważnych: o przeżyciu, o śmierci. O lalce dla małej Dzidzi wszyscy zapomnieli – powtarza często Danuta.

Zaraz po opuszczeniu getta Estusia Żerykier została – jak świadczyła jej nowa metryka – Dzidzią Matysek. Nowe nazwisko – użyczone przez ukochaną nianię – dawało gwarancję, że mała nigdy się nie pomyli i nie zdemaskuje. Najpierw trafiła do pani S. w Zawierciu, gdzie miała być ukrywana do końca wojny. Nie wolno jej było zbliżyć się do okna. Nie wolno było kaszleć ani kichać, a jeśli już musiała, to w małą poduszeczkę, czyli w jaśka. Musiała jednak opuścić to schronienie. W następnym też nie było całkiem bezpiecznie – sąsiad nowej opiekunki, szewc Mizera, „węszył i tropił”. Dziewczynka była niezwykle ostrożna, ale w lutym 1944 roku i to miejsce musiała opuścić. Wróciła do mieszkania pani S., gdzie obowiązywały jeszcze ostrzejsze ograniczenia: mówić można było tylko szeptem, pod żadnym pozorem nie wolno było podchodzić do okna. Wolno było siedzieć na podłodze i kręcić się przy piecu w kuchni, który stał daleko od okna. Miejscem dozwolonym w pokoju był obszar w pobliżu łóżka, które również od okna dzielił spory dystans. Najwięcej czasu mała spędzała w kuchni pod stołem. Drugą kryjówką była szafa, która stała w pokoju. Podczas wizyt Niemców umieszczano dziewczynkę w komórce, gdzie – w przeciwieństwie do szafy – mogła przynajmniej swobodnie oddychać.

We wszystkich tych miejscach tuliła swoją małą poduszeczkę. Tuliła i tęskniła za rodzicami, których twarze coraz bardziej zacierały się w jej pamięci. Bała się o życie ich, niani i swoje. Tęsknotę i lęki powierzała małej poduszeczce. – Ona była moją powierniczką. Ona o wszystkim wiedziała. To była moja najbliższa, jedyna koleżanka. Z nią się bawiłam po całych smutnych, samotnych dniach. Czasem była moją mamusią, to znowu ja byłam mamusią, a ona moją córeczką. Bywała pieskiem albo kotkiem – wspomina Danuta.

Wojna się skończyła. Matka Estusi zginęła w Oświęcimiu, ale z obozu wrócił ojciec. I była też blisko niania Marysia. Jednak mała żydowska dziewczynka długo jeszcze zachowywała się tak, jakby wojna nadal trwała. Mówiła szeptem. Na widok obcego człowieka na podwórku czy w pobliżu domu chowała się pod stół albo wchodziła do szafy. 

Wesprzyj Więź

Swoją pierwszą w życiu lalkę dostała od ojca. No i ojciec ożenił się z jej ukochaną Marysią. Żyli we trójkę długo i szczęśliwie. I zdarzyłby się w opowieści z czasów Holokaustu raz jeden happy end, gdyby wcześniej nie wydarzyła się Zagłada.

Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź”, zima 2015

Przeczytaj także: Czy Asyryjczycy muszą zginąć?

Podziel się

1
Wiadomość

Smutna wiadomość: 27 lipca 2021 r. zmarła Katarzyna Meloch (ur. w 1932 r.). Znaliśmy się – i mogę powiedzieć, przyjaźniliśmy – od czterdziestu lat! Poznałem ją w roku 1980, jeszcze przed Sierpniem, kiedy zacząłem zbierać materiały do reportażu o losach zakładu dla sierot w Turkowicach koło Hrubieszowa, prowadzonego przez siostry służebniczki starowiejskie, które w czasie okupacji, współpracując z Żegotą, przyjęły i uratowały kilkadziesiąt dzieci żydowskich. Była wśród nich Kasia Meloch, pod zmienionym nazwiskiem Irena Dąbrowska. Opowiedziała mi swoją historię, podobnie jak kilkoro innych ocalonych. Reportaż został wydrukowany najpierw w miesięczniku „Więź” (1987, nr 4), potem w mojej książce „Ścieżki ocalenia” (Biblioteka „Więzi”, Warszawa 1997). Pani Kasia odszukała wtedy swoją turkowicką wychowawczynię, siostrę Irenę Manaszczuk, którą razem odwiedziliśmy w domu zakonnym pod Bochnią. A potem, 6. X. 2001 r., odbyliśmy wspólnie – samochodem, który prowadził mój syn Filip – dwudniową wyprawę do Turkowic, gdzie tamtejsza szkoła podstawowa uroczyście przyjmowała imię Siostry Stanisławy Polechajłło, dzielnej i roztropnej przełożonej zakładu dla sierot, zlikwidowanego w roku 1951 przez ówczesne władze komunistyczne.
Drukowaliśmy potem w „Więzi” – zawsze napisane z talentem i doskonałym warsztatem dziennikarskim – teksty Katarzyny Meloch, zaangażowanej w działania Stowarzyszenia Dzieci Holokaustu. A ja spotykałem się z nią co jakiś czas na długie rozmowy, w których dzieliliśmy się naszymi nowymi życiowymi doświadczeniami. Pani Kasia bardzo kochała swoje wnuki i w miarę swoich możliwości pomagała im, dumna z ich postępów w nauce i pierwszych sukcesów. Do końca aktywna i pracowita, nigdy się nie skarżyła, promieniowała radością życia, życzliwością dla ludzi. Pamięć o tragicznej, strasznej przeszłości łączyła z otwartością na otaczający ją świat, pogodą ducha i wiarą w ludzką dobroć. Miała rozumiejące, mądre, wrażliwe, kochające serce. Jego ranę zamieniła w perłę.