Wszystkie „wartości”, których depozytariuszem jakoby ma być Kościół, i które konieczne trzeba „zakonserwować”, to jest swoista nadbudowa wobec tej podstawy, którą jest drugi człowiek. I Chrystus w tym człowieku dostrzeżony – mówi Ewa Kiedio.
Fragment rozmowy z książki „To my wychowamy Kościół. Rozmawia Magdalena Kędzierska-Zaporowska”, Wydawnictwo eSPe, Kraków 2021
Magdalena Kędzierska-Zaporowska: Wychowana w oazie, na pismach ks. Franciszka Blachnickiego, myślałam, że tą przestrzenią w Kościele, w której możemy się spotkać, jest liturgia, ale ostatnio nawet i w tej kwestii nie można mieć pewności. Okazuje się, że nikt nie potrafi się kłócić bardziej soczyście niż katolicy spierający się o sposób przyjmowania Eucharystii…
Myślę, że wielu ludzi niezaangażowanych w życie Kościoła nie ma pojęcia, o co ludzie wierzący toczą boje. Ta granica podziału nie przebiega tylko na linii konserwatyści – liberałowie. Czy wobec tego poszatkowania Kościoła coś nas jeszcze w Kościele łączy?
Ewa Kiedio: Na pewno Eucharystia w sensie wiary w ten sakrament. Chciałabym powiedzieć, że łączy nas msza, ale to nie jest prawda, przede wszystkim ze względu na kazania. Na pewno jednak łączą nas sformułowania zapisane w mszale, głęboko przemyślane przez gremia mądrych ludzi, piękne językowo, jednoczące wiernych na liturgii. Łączy nas też oczywiście sama wiara w Chrystusa, problem jednak w tym, że niestety bardzo różnimy się w sposobie Jego postrzegania. Te różnice potrafią być tak duże, że już stosunek do Chrystusa zamiast nas jednoczyć, bardzo poważnie nas dzieli. Tak samo rozumienie Jego przesłania.
Ktoś, kto nie ma relacji z Jezusem i z drugim człowiekiem, nie jest w stanie wypełnić wytycznych moralnych stawianych przez Kościół. Moralność przychodzi sama, o relację trzeba zawalczyć
Dla mnie to przesłanie to przede wszystkim: budujcie żywe, autentyczne więzi z Bogiem i ludźmi, których macie obok siebie. Dlatego zupełnie nie odnajduję się w rytualnym, mechanicznym stosowaniu pewnych gestów czy modlitw. Nie rozumiem traktowania Boga jak dżina z lampy, który spełnia nasze życzenia, jeśli powiemy jakąś ustaloną formułkę. Potem ludzie czują się rozczarowani: powiedzieli tyle „zdrowasiek”, a i tak nie zdali egzaminu albo chory i tak nie odzyskał zdrowia. Takie formalistyczne podejście to oczywiście pokłosie pewnego typu edukacji religijnej, ale po to mamy rozum i wrażliwość, by umieć podchodzić krytycznie i wyciągać wnioski.
Niestety dla niektórych wniosek jest taki, że skoro Bóg nie zadziałał, to nie istnieje. Tymczasem On nie jest punktem usługowym, w chrześcijaństwie chodzi o coś innego.
Nie ma żadnej nadziei na jedność?
– Pewną nadzieję widzę w tym, że mimo tych różnic gdzieś głęboko wszyscy przeżywamy pewne rzeczy tak samo. Tak samo cieszymy się z narodzin dziecka. Tak samo przeżywamy zakochanie, przechodzimy takie same etapy rozwoju naszych uczuć. Wszystkich nas boli zdrada, wszyscy cierpimy z powodu żałoby. To są doświadczenia egzystencjalne, które podzielamy – i smutki, i radości. W tym bym szukała płaszczyzny porozumienia.
W gruncie rzeczy jako ludzie jesteśmy do siebie podobni, choć na pierwszy rzut oka możemy się bardzo różnić nawet w tak podstawowej kwestii, jaką jest wiara czy niewiara w Boga. Wierzę w to, że możemy się spotkać po prostu jako ludzie. Taka jest moja obserwacja.
Kiedy udaje nam się zejść na ten głęboki poziom człowieczeństwa, ta cała walka ideologiczna i spory nie wiadomo o co przestają mieć znaczenie. Ostatecznie i tak wspólnie doświadczamy tego samego. Chrystus w przypowieściach odnosi się właśnie do takich najprostszych ludzkich doświadczeń, przez co może dotrzeć ze swoim nauczaniem do każdego człowieka. To jest dla nas bardzo istotna wskazówka.
Niestety Kościół nie jest dziś kojarzony z miejscem, w którym spotykamy się na tym poziomie i budujemy relacje. Kościół to w powszechnym odczuciu opresyjna instytucja, która jest depozytariuszem i dyspozytorem wartości, często utożsamianych z konserwatyzmem, a nawet wstecznictwem. Co zresztą jest zabawne, bo historycznie rzecz biorąc, chrześcijaństwo to jednak pewna innowacja społeczna…
– Takie ujęcie jest mi bardzo bliskie. Przecież w pierwszych wiekach w kulturze greckiej i rzymskiej, a także w obrębie judaizmu wobec chrześcijaństwa powstał ogromny opór właśnie dlatego, że przyniosło coś, co można by nazwać rewolucją. Pan Jezus nie przyszedł, żeby zakonserwować status quo, lecz żeby „czynić wszystko nowe”.
Mimo to zdaniem wielu osób głównym celem Kościoła jest konserwowanie wartości. Jeśli to są dobre wartości, to właściwie czemu nie? Gdybyśmy mieli coś „zakonserwować”, to co by to mogło być?
– Przychodzą mi pewne wartości do głowy, ale rękami i nogami będę bronić się przed retoryką konserwowania i wznoszenia dla nich warowni. Zresztą czym jest wartość? To jest coś abstrakcyjnego, słowo wytrych, którym nazywamy całe spektrum zjawisk, także tych, które dzieją się między ludźmi. Chociażby umiejętność spotkania, patrzenia sobie w twarz to jest jakaś wartość.
W drugim człowieku spotykamy Boga, więc na tym bym się skupiła jako czymś podstawowym dla chrześcijaństwa, bo jeśli nie widzę Chrystusa w innym człowieku, to w ogóle nie mam z Nim relacji. Te wszystkie wartości, o których zapewne myślisz, to jest swoista nadbudowa wobec tej podstawy.
Zamiast skupić się na rozwijaniu relacji – co nie jest łatwe, bo przecież nie z każdym człowiekiem nam po drodze – oddajemy się bronieniu jakichś haseł. Żeby móc coś obronić, trzeba mieć wroga, więc sobie go znajdujemy.
Jeśli chcemy kogoś zaprosić do spotkania z Bogiem, nie możemy zaczynać od abstrakcji. Zwraca na to zresztą uwagę papież Franciszek w adhortacji „Amoris laetitia”, w której wychodzi od konkretnej sytuacji, a nie od jakiegoś z góry określonego wzorca, jak ma wyglądać idealne ludzkie życie. I w tej ułomnej sytuacji ludzkiego życia próbuje znaleźć sposób na spotkanie Boga, nie w ideale.
Bardzo podoba mi się w podejściu Franciszka to jego wezwanie, by nie zaczynać od moralności, lecz od zbudowania relacji z Bogiem. Ktoś, kto nie ma właściwej relacji z Jezusem i z drugim człowiekiem, nie jest w stanie wypełnić wytycznych moralnych stawianych przez Kościół. Moralność przychodzi sama, o relację trzeba zawalczyć (…).
Przede wszystkim [Kościół] powinien głosić miłość, ale nie tę rozumianą jako emocja, sentyment czy pozytywne odczucie, lecz jako postawa, którą się dobrowolnie przyjmuje. Człowiek, który kocha, pragnie dobra drugiej osoby i jest gotów nieść jej ciężary, czyli mówiąc wprost – jest w stanie się dla niej poświęcić. (…)
Pewnie co do faktów moraliści mają rację: jest wielu ludzi, którzy miłości wcale nie łączą z odpowiedzialnością, nie są przygotowani do brania na siebie żadnych zobowiązań i dlatego nie potrafią podjąć decyzji nie tylko o sakramencie małżeństwa, ale w ogóle o jakimkolwiek stałym związku. Tylko co nam da grzmienie nad tym? Ludzie nie zmieniają się, dlatego że usłyszą, jak są podli. Jeśli coś ich może pociągnąć, to pokazanie, że możliwe jest coś lepszego. Myślę, że tak naprawdę tęsknią za czymś więcej. (…)
Skoro my jako chrześcijanie mamy wziąć na siebie odpowiedzialność, to do tej grupy odpowiedzialnych należą też kobiety. Co prawda, nie jesteśmy wprost odpowiedzialne za zachowania księży i wielu wiernych, ale za ewangelizację czy dzieła miłosierdzia już tak… Jak ty widzisz tę naszą kobiecą odpowiedzialność za Kościół?
– „Kobieca odpowiedzialność”… Nie lubię takiego ujęcia. Nie sądzę, żeby odpowiedzialność mężczyzn była inna niż odpowiedzialność kobiet. Przede wszystkim jesteśmy osobami, wszyscy mamy tę samą godność, te same zadania i tę samą odpowiedzialność za nie.
Od razu zaznaczam, że nie neguję różnic biologicznych. To oczywiste, że dzieci może rodzić kobieta, a nie mężczyzna, że płcie różnią się budową ciała czy przeciętną siłą fizyczną. W kontekście odpowiedzialności za Kościół – i nie tylko – nie absolutyzuję jednak tych różnic. One są ważne, ale nie najważniejsze.
Zżymam się, gdy słyszę od księży czy różnych „katolickich specjalistów od małżeństw”, że kobieta jest delikatna i czuła, dlatego ma większą zdolność do poświęcenia się, a nawet rezygnacji z własnych potrzeb na rzecz drugiego człowieka. Mężczyzna zaś, ich zdaniem, jest odważny, przedsiębiorczy, intelektualnie bardziej sprawny, skupiony na świecie rzeczy…
I uwielbia się brudzić…
– …I uwielbia się brudzić, jasne, to wiemy z tych słynnych książek Eldredge’ów, które stanowią od lat niemal podstawę nauczania o rodzinie i związkach w polskich kościołach. Słuchając tych wywodów, nieustannie się zastanawiam, gdzie my się mamy jako małżonkowie spotykać, skoro kobieta ma siedzieć w domu i pachnieć, a facet biegać po lasach i polować…
Tak się różnimy od tych naszych mężów, że właściwie to nie mamy o czym z nimi rozmawiać? Jeśli tak rzeczywiście jest, to łączy nas chyba tylko pociąg fizyczny. Jak mamy razem żyć, skoro mamy inne zainteresowania, inne potrzeby? Cały dzień każdy sobie coś tam robi na swoim odcinku, a wieczorem spotykamy się w łóżku? Naprawdę tak ma wyglądać idealne katolickie małżeństwo?
To przekonanie o przepastnych różnicach między płciami niestety zaszczepił wśród katolików Jan Paweł II. Weźmy na przykład encyklikę „Redemptoris Mater”. Jak się tam poczyta, jaka jest Maryja i jaka w związku z tym ma być kobieta, można się złapać za głowę. Maryja była delikatna, łagodna, czuła, ale nie ma tam nic o tym, że była odważna czy samodzielna w decyzjach. A przecież swoje „tak”, fiat podczas Zwiastowania, wypowiedziała bez konsultacji z żadnym mężczyzną i mogło ją ono wiele kosztować. Mogła nie tylko zostać opuszczona przez Józefa, ale także ukamienowana przez sąsiadów.
Dla mnie etykietki, które przypinamy do mężczyzn i kobiet, są absurdalne. Cały ten stereotypowy spis cech i ról społecznych nijak ma się do mojego małżeństwa i naszego podziału zadań w domu. Mój mąż jest bardzo wrażliwy, delikatny i empatyczny, poza tym po prostu ma taką pracę, że może wypełnić część funkcji, które przypisywane są kobiecie. (…)
W naszym małżeństwie podział na czynności damskie i męskie jest zatarty, tak jest nam dobrze, więc także w Kościele nie widzimy potrzeby takich zróżnicowań. Każde z nas jest osobą o specyficznych umiejętnościach i ograniczeniach oraz o określonej fizyczności, która pewne rzeczy determinuje, ale większości jednak nie. To wymaga nieustannej rozmowy, by w tej naszej małżeńskiej wspólnocie odpowiednio podzielić się obowiązkami.
Wydaje mi się, że tak musi działać też Kościół, żeby to wszystko było efektywne. Nie mam chyba określonych obowiązków jako kobieta. Raczej mam pewną odpowiedzialność jako Ewa Kiedio, osoba będąca w określonej sytuacji życiowej, mająca określone kompetencje.
Ewa Kiedio – absolwentka filologii polskiej Uniwersytetu Warszawskiego, redaktorka w Wydawnictwie Więź, członkini redakcji kwartalnika „Więź” i Zespołu Laboratorium „Więzi”. Autorka książek „Osobliwe skutki małżeństwa”, „Zostały mi słowa miłości. Maria Hiszpańska-Neumann: życie i twórczość” oraz wywiadu rzeki z bp. Michałem Janochą „A piękno świeci w ciemności”. Publikowała m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Kontakcie”, „Przewodniku Katolickim”, „W Drodze” i „Życiu Duchowym”
Przeczytaj także: Co z Kościołem po pandemii? Trzy priorytety duszpasterskie
Dziekuje i duzo sil zycze!
„Jeżeli Mnie miłujecie będziecie zachowywali moje przykazania” – no właśnie!
wyganiać przekupów ze świątyni, gardzić klerem i nie zachowywać szabatu 🙂
„Kobieca odpowiedzialność” za Kościół to kategoria myślenia, której nie lubi…feministka, bo…? To kategoria męska? Kategoria nosząc cechy dyskryminacji płciowej? Jak wiadomo, Jan Paweł II wprowadził pojęcie „nowego feminizmu” do Kościoła, a więc takiego, takiego który powinien kojarzyć się pozytywnie. Przyznają to kobiety, które zajmują się historią feminizmu. Ale dla Pani Kiedo ważne jest to, co ma za złe papieżowi, czyli to że nie myślał jak papież Franciszek , panujący szczęśliwie prawie 4 dekady później. To pani Kiedo czuła już w piaskownicy ciężar starego, dyskryminującego paradygmatu nie odrzucającego tradycyjnych założeń antropologii np. o „naturze kobiecej”?
To całkiem możliwe, że już w piaskownicy. Najnowsze badania wskazują, że traumy są przekazywane kolejnym pokoleniom: prababka-babka-matka-córka. Itd. Na dodatek droga do stanięcia w Prawdzie: uświadomienia sobie traum z przeszłości, lepszego życia, jest długa. Z własnego podwórka wyjaśniam: takie odrodzenie w prawdzie coraz częściej oznacza dla kobiety definitywne pożegnanie się z mizoginistycznym patriarchalnym zacofanym administracyjnym KRK w Polsce, którego książęta na ogół nie wierzą na dodatek w Boga i Zbawiciela, tylko w pieniądze. Życie jest za krótkie, a stworzony przez Boga świat zbyt piękny na taplanie się w cuchnącym błocie, zaś zadań stojących przed człowiekiem wiele. Przede wszystkim zaś: Ga 3,28 ! Zalecam więcej lektury Pisma Świętego. Ziemskie autorytety niech sobie poleżą z dekadę czy dwie i dojrzeją: jak wino. Zobaczymy jaki będzie efekt. A Pani Kiedo proszę na kolanach dziękować, że w ogóle jeszcze jest katoliczką i ma siłę walczyć z wiatrakami, obrażana przez mizoginistów tylko dlatego, że zabiera głos. P.S. Tak z ciekawości, może Pan zdradzi mi, z jakimi kobietami JPII konsultował kwestię wprowadzenia pojęcia „nowego feminizmu”, jego zakresu, potrzeby zmian w tym zakresie, itd. ?
Z Maryją 😉
karol z Matylda, to właściwa dobrana para komentarzy i sytuacji ich autorów
Nie wiem co Pana obraża: sugestia, że JP2 modlił się do Maryi rozważając „nowy feminizm” czy fakt, że Maryja była (tzn. jest) kobietą? Katolicy są tacy wrażliwi. Składam pocałunek pokoju.
karol, nie odpowiem, bo się bardzo obraziłem, che,che…
Bardzo ciekawy ten wątek o miejscach wspólnych. Tyle podziałów, ale łączy msza, liturgia, komunia. Nieźle. Zastanawia mnie, czy czułaby Pani taką liturgiczną wspólnotę z prof. Czarnkiem. Z ONRem „broniącym świątyń”? Z tymi śmiesznymi księżmi krzyczącymi na Twitterze, że homoseksualizm to choroba? Naprawdę da się wspólnie uklęknąć przy jednym ołtarzu? Życzę dobrego dnia w tym kraju znienawidzonym przez Boga.