To jest zaskakujący paradoks: Szczepan Twardoch, publicysta „Gazety Wyborczej”, inspirator środowisk liberalnych, jest w istocie swych poglądów kontynuatorem myśli endeckiej.
Czytam teksty Szczepana Twardocha, nie te literackie, ale publicystyczne, w których kompulsywnie drąży temat polskości i śląskości, bodaj jedyny dziś przejaw emancypowania się tych, którym nie po drodze z konstytucją polskości: romantycznej, szlacheckiej, katolickiej, narodowej.
Twardoch – Ślązak z urodzenia i wyboru – nie chce ulegać śląskiej monomanii, ucieka przed uzależnieniem od niej, deklaruje: „Może więc ze strachu przed tą niewolą moje zainteresowania rozbiegają się na wszystkie strony, od krą pokrytych zatok i czarnych plaż Spitsbergenu, na który jeżdżę od piętnastu lat, po sporty walki, które trenuję z uporem godnym lepszej sprawy i młodszego ciała. Od podglądania przez lornetkę i rozpoznawania ptaków z mojego tarasu (ostatnio widziałem bociana czarnego!) po varsaviana, paleolingwistykę, archeogenetykę, anglosaskie powieści, dynamiczne strzelectwo sportowe i żeglarstwo morskie”.
Jednak nie potrafi się uwolnić od najgłębszych warstw swojej tożsamości, śląskość wraca do niego, szczególnie wtedy, gdy dzieją się rzeczy dla niego bolesne, uderzające w rdzeń jego złożonej świadomości, wywiedzionej z rodzinnej tradycji, jakże różnej od oficjalnej polskiej narracji.
Twardoch buduje modną, celebrycką narrację, w której polskość jest opresją, choć przecież chyba nie pojmuje, co ta polskość, na rozmaitych etapach historii, oznaczała
Śląskość i polskość różnią się, uformowały się w innych okolicznościach, odrębnych od lat siedmiuset. Tak, Górny Śląsk to nie „zabór pruski”, jak Wielkopolska i Pomorze, to ziemie utracone przez Polskę już w wieku XIV. Przetrwała śląska mowa, przecież nie niemiecka, ale słowiańska, odrębny obyczaj, ale nie tożsamość. Ślązacy mówiący na co dzień swą gwarą długo nie byli świadomi, że jest ona tak bliska mowie polskiej, własny język i obyczaj był dla nich swoistym, odrębnym i specyficznym.
Wiek XIX, czas nacjonalizmu, epoka gdy tożsamość narodowa zaczęła być pojmowana jako niezbędne i oczywiste wyposażenie jednostki, przyniósł tzw. przebudzenie narodowe. Litwini, Ukraińcy, Białorusini, Czesi, Słowacy, Słoweńcy, Chorwaci etc. etc., ludy, które utraciły swą tożsamość, zaczęły ją odbudowywać. Naród, pojęcie dotąd związane z państwem, zaczął być utożsamiany z pochodzeniem. Wspólnota krwi zaczęła zastępować wspólnotę obywatelską, państwową.
Niegdyś, w dawnej Rzeczpospolitej, było oczywistym, że można być gente lithuanus (ruthenus, iudeaus), a natione polonus, w Polsce początku XX stulecia, polskość, litewskość, rusińskość, były już tożsamościami, które się wykluczały. Każda z nich zaś pragnęła posiadać własne państwo narodowe, Polskę dla Polaków, Litwę dla Litwinów, Ukrainę dla Ukraińców. Naród, to wspólnota krwi, wspólnota etniczna, a państwo, to instrument tak pojmowanego narodu, jego potęgi i znaczenia – takie myślenie zwyciężyło i trwa, bodaj do dziś.
Nacjonalizm – w swym pierwotnym znaczeniu – nie był jeszcze szowinizmem, rasizmem, nie brzmiał łomotem podkutych butów i chrapliwym skandowaniem: „wielka Polska katolicka”. Był ideą łączącą wspólnotę narodową i polityczną, uznaniem, że państwo jest instrumentem narodu etnicznego, że racja stanu jest tożsama z interesem narodu panującego. Polska to państwo Polaków, nie Ukraińców, Białorusinów, Niemców, Żydów i Ślązaków, nawet jeśli są jego obywatelami.
Wróćmy do Twardocha. Zapewne otrząsnąłby się ze wstrętem, gdyby ktoś próbował go wpisać w nurt narracji nacjonalistycznej. Przecież on staje jej w poprzek, dekonstruuje polski mit Śląska i walki o jego przynależność do „ojczyzny”. Pokazuje, czerpiąc z doświadczeń własnej rodziny, jak jednostronne i uproszczone są opowieści, których nas nauczono, jak bardzo ograniczeni jesteśmy nacjonalistyczną wizją przeszłości.
Czy jednak w swoim dążeniu, aby przeciwstawić się tej naszej legendzie, walki o „polski Śląsk”, nie ulega on, nieświadomie, nacjonalistycznej pokusie, czy nie buduje wątpliwych, acz spektakularnych, historycznych skojarzeń?
Tak pisze w swym tekście opublikowanym na łamach „Gazety Wyborczej” 9 maja br.: „Otóż sto lat temu na Górnym Śląsku Polacy wywołali hybrydową wojnę domową, kiedy przegrali demokratyczny plebiscyt. Po obu stronach walczyli w tej wojnie zarówno Ślązacy, jak i przyjezdni Niemcy i Polacy, wszyscy jako żywo przypominając dzisiejsze rosyjskie „zielone ludziki” w Donbasie”.
Jakże łatwo budować wątpliwe analogie historyczne, jak skutecznym jest konstruować takie chwytliwe porównania. Powstańcy śląscy jako „zielone ludziki”, ileż portali to zacytuje, iluż facebookowiczów to zalajkuje, jakżeż to zgodne ze współczesną tendencją do rewizji ocen historycznych. Jedni pragną utwierdzić romantyczno martyrologiczną wizję przeszłości, drudzy, chcą jej zaprzeczyć, zanegować to, czego nas uczył tradycyjny system edukacji i kultury masowej. Ikoną alternatywnej wizji historii stają się – dobry Niemiec i jednocześnie Polak, szmalcownik i antysemita. Poważne i profesjonalne dzieła wybitnych badaczy, takich jak prof. prof. Barbara Engelking i Jan Grabowski, są interpretowane w kategoriach sprzyjania (bądź nie) dobremu imieniu Polaków. Jeśli ukazują one inny obraz przeszłości, aniżeli ten, do którego przywykliśmy, trzeba zewrzeć szeregi, bronić „dobrego imienia Polaków”.
Jesteśmy chorzy na „narodową megalomanię”, jest w nas imperatyw „obrony narodowej dumy”, zawsze, bez względu na okoliczności. Śląsk stawia nas wobec trudnych wyzwań. Jest inny, brak w jego tradycji polskiego, szlacheckiego idealizmu, to nie Mickiewicz, Słowacki i Sienkiewicz kształtują jego tożsamość, już raczej Gerhart Hauptmann i Horst Bienek. Ślązacy mówią po polsku, ale są przecież inni, niekompatybilni ze stereotypową polskością.
Jest taka wielce wymowna scena w filmie Kutza „Sól ziemi czarnej”: śląscy powstańcy bronią barykady, są brudni i umęczeni, nagle wpada oddział artylerii, działo, żołnierze i oficer, zza kordonu, z Polski. Młody, nieustraszony, „amaranty zapięte pod szyją”, mówi, że tak trzeba, że dowódcy zakazali, ale przecież trzeba walczyć. Gra go Daniel Olbrychski, a któżby? Komenderuje: ognia, raz, drugi, później słychać strzał i oficer pada martwy, w słońcu, z rozwianym włosem, piękny, ale martwy. Pozostają powstańcy, brudni, zmęczeni, choć zdeterminowani.
Ta filmowa scena jest wielce wymowna. Ona pokazuje to, co różni polskość i śląskość, uświadamia trudność interpretowania wydarzeń sprzed lat stu w perspektywie manichejskiego podziału na dobro i zło, rację i jej brak. My Polacy zostaliśmy wychowani w przekonaniu, że słuszność była po naszej stronie, że polskość była kryterium racji. Jakżeż to nacjonalistyczne, jak dalekie od obiektywizmu! Można dziś organizować imprezy, spraszać polityków, oddawać głos prezydentowi Dudzie, który myli pojęcia insurekcji i rezurekcji, sugerować, że na Śląsku przed wiekiem to my mieliśmy sto procent racji. To wszystko jest przecież uproszczeniem, sprowadzeniem tamtych dawnych dylematów do naszych dzisiejszych sporów, zapisaniem bohaterów sprzed stulecia do teraźniejszych stronnictw.
Szczepan Twardoch pragnie zapewne przeciwstawić siebie – nowoczesnego, europejskiego, postępowego twórcę – temu co tradycyjne, sztampowe, stereotypowe. Pisze i mówi prezentując myśli jego zdaniem nonkonformistyczne, idące wbrew i w poprzek tego, co tu i teraz. Pewnie uważa się za wielce odważnego i tak go postrzegają ci, którzy są przekonani, że przyszło im żyć w Polsce bliskiej faszyzmu.
Czy tak jest naprawdę? Wątpię, i w tej wątpliwości utwierdza mnie reakcja Twardocha na obchody setnej rocznicy III powstania śląskiego. Nie wywiesza flagi w dzień jego upamiętnienia, to jestem w stanie zaakceptować, możemy się przecież różnić co do jego oceny. Jednak Twardoch nie wywiesza flagi również 3 maja, bo to święto polskie, a on wszak nie czuje się Polakiem.
Chciałbym go wobec tego zapytać, cóż znaczy dla niego być Polakiem? Czy pozostawać członkiem wspólnoty krwi, czy wspólnoty obywatelskiej, skupionej wokół tradycji dawnej, wielonarodowej Rzeczpospolitej? Mam wrażenie, że Szczepan Twardoch jest wyrazicielem idei nacjonalistycznej, postrzega polskość, jako ideę narodową, nie obywatelską, wspólnotę krwi, nie wybór kulturowy. Odrzuca polskość etniczną, zapominając o jej tradycji. To jest zaskakujący paradoks, Twardoch, publicysta „Gazety Wyborczej”, inspirator środowisk liberalnych, jest w istocie swych poglądów kontynuatorem myśli endeckiej.
Pewnie sam sobie z tego nie zdaje sprawy, przeciwstawia śląskość polskości, „takiej (białoczerwonej) flagi na swoim domu nie wywieszę nigdy” – pisze. Czy zdaje sobie sprawę, że ta flaga i to święto 3 maja, nie są przecież flagą i świętem Polski dla (etnicznych) Polaków, ale symbolami Rzeczpospolitej wielu narodów? Twardoch buduje modną, celebrycką narrację, w której polskość jest opresją, choć przecież chyba nie pojmuje, co ta polskość, na rozmaitych etapach historii, oznaczała.
„Polska opowieść delikatność rezerwuje wyłącznie wobec polskiej pamięci, niczego lepszego się po niej nie spodziewam, zaś nasza i polska pamięć są nieuzgadnialne”, pisze Szczepan Twardoch. „Nasza (śląska) i polska pamięć są nieuzgadnialne”, wybaczcie, że się powtarzam, ale przecież w tych słowach jest istota naszej kontrowersji. Jest pamięć polska i pamięć śląska, mówi Twardoch, jeśli zaś są dwie różne pamięci, to są różne tożsamości i nie ma szans ich pogodzenia. Autor „Dracha” zdaje się twierdzić, że polskość i śląskość są sobie obce, że Ślązak nie może szczerze wywiesić białoczerwonej flagi na 3 maja ani 11 listopada, nie jest wszak Polakiem.
Tak, nie jest we kategoriach etnicznych, w kategoriach krwi, nie jest nim w rozumieniu nacjonalistycznym, ale czy nie może być Polakiem w sensie obywatelskim, czy nie może być Polakiem – obywatelem polskim, czy nie może definiować swej tożsamości, jako gente silesius, natione Polonus?
Twardoch zdaje się takiej perspektywy nie dostrzegać – czy nie stał się zatem niewolnikiem endeckiej wizji polskości, ciasnej, zamkniętej i pełnej resentymentu? Nie wywiesił flagi na 3 maja, a zatem odciął się od tradycji Rzeczpospolitej wielu narodów, od jej kontynuacji w postaci idei federacyjnej Piłsudskiego, tradycji Giedroycia i Mieroszewskiego, wreszcie od spuścizny pierwszej „Solidarności”. Czy o to mu doprawdy chodziło?
Przeczytaj także: Inny pomysł na demokrację
Ale brednie, ten Pan nie pojmuje Slaska. 3.5. to nie bylo nasze wydafzenie. Tak jak Staszic nie byl nasz, a Maria Kunitz. Tak jak Prus, Zeromski, Prus, Krasicki, Krasinski, Kraszewski nie byli naszymi, a Freytag, Hauptmann i von Eichendorff. Tak jak Grunwald i Monta Cassino bylo nasza historia, ale po drugiej stronie. Tak jak imieniny i Andrzejki nie sa nasze. I milion innych rzeczy, ale tez dat w historii. Tak jak mamy zupelnie inna wrazliwsoc, inny system – mentalnosci, humoru, “etosu”, etyki, religijnosci, a nawet estetyki. Tego nie da sie zignorowac. Tak, tez nie polaczyc jakims tam “pomostem”.
My o “Was” wiemy prawie wszystko, “Wy” o nas prawie nic. Gdybyscie to, nie: gdybyscie sie zmienili – to wtedy moze mógby miesc miejsce jakis prawdziwy i szczery dialog.