Zima 2024, nr 4

Zamów

Odzyskiwanie lewicy. O książce „Państwo czy rewolucja”

Andrzej Friszke. Fot. Więź

Andrzej Friszke przyzwyczaił nas w swoich książkach, że przyjmuje perspektywę przezroczystego kronikarza-rekonstruktora. Tę optykę w „Państwie czy rewolucji” porzucił. Odbyło się to z wielką korzyścią dla narracji.

Kilka miesięcy temu prof. Andrzej Friszke wyznał w rozmowie ze mną dla „Kultury Liberalnej”, że jego najnowsza książka „Państwo czy rewolucja: Polscy komuniści a odbudowanie państwa polskiego 1892-1920” zrodziła się z gniewu. Źródłem zaś tej emocji były manipulacje, których obiektem w ostatnich latach dominacji narracji prawicowych i nacjonalistycznych stała się tradycja polskiej lewicy. Lewicy, czy może raczej dwóch jej nurtów, socjalistycznego i komunistycznego, które na przestrzeni trzech dekad przełomu XIX i XX w. coraz bardziej się od siebie oddalały.

„Państwo czy rewolucja” ukazuje ich wieloletnią rywalizację, a tym samym starcie dwóch wielkich marzeń i wizji drogi do lepszej, bardziej sprawiedliwej przyszłości: dzięki własnemu państwu i dzięki rewolucji, która przekreśli wszelkie granice.

Dogłębne rozumienie

Friszke już na wstępie zastrzega, że powstanie niepodległego państwa polskiego uznaje za „najważniejszy fakt polityczny w polskiej historii XX wieku”, a projekt komunistyczny ocenia jednoznacznie negatywnie.

Andrzej Friszke, „Państwo czy rewolucja: Polscy komuniści a odbudowanie państwa polskiego 1892-1920”, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2020

Nie oznacza to jednak – tak czytam zamysł autora – że doświadczeń ludzi, którzy związali z nim swój los na dobre i złe, nie należy bronić przed zafałszowaniem, a ich samych przed redukcją do roli zdrajców i agentów, którzy nagle, znikąd zostali zdesantowani nad Wisłę. Dla zrozumienia naszej historii i tożsamości konieczne jest bowiem dogłębne zrozumienie zarówno wyzwań, przed którymi stali budowniczowie II Rzeczpospolitej, jak też motywacji i emocji tych, którzy ich wysiłki kontestowali.

Szef działu historycznego „Więzi” rozpoczyna swój wywód od rekonstrukcji i systematyzacji różnic ideowych oraz politycznych między Socjaldemokracją Królestwa Polskiego i Litwy, Polską Partią Socjalistyczną oraz PPS-Lewicą na przełomie stuleci.

Główny nacisk położony jest na SDKPiL: nie tylko na najważniejsze idee formułowane przez Różę Luksemburg czy Juliana Marchlewskiego, lecz także na występowanie w łonie Socjaldemokracji koncepcji alternatywnych oraz frapującą historię kilkuletniego rozłamu, gdzie różnice ideologiczne splatały się z politycznymi ambicjami. Friszke przedstawia też odmienności w stylach politycznego myślenia i praktyk: doskonałą ilustracją jest historia tworzonych w czasie pierwszej wojny światowej jadłodajni dla spauperyzowanej ludności Warszawy i napięcie między postrzeganiem ich jako realnej przestrzeni konkretnej pomocy konkretnym robotnikom oraz jako instrumentu ich radykalizacji dla osiągnięcia znacznie szerzej zakrojonych celów rewolucyjnych.

Poważne potraktowanie komunistów

Druga – i w przekroju całości znacznie ważniejsza – połowa książki poświęcona jest okresowi od jesieni 1918 r. do wojny polsko-bolszewickiej. Poznajemy tu drogę SDKPiL i PPS-L do zjednoczenia w Komunistyczną Partię Robotniczą Polski w grudniu 1918 r. – a raczej proces stopniowej kapitulacji PPS-L, która musiała wyzbyć się swoich tradycji i samokrytycznie je potępić. Mamy też wnikliwą analizę pierwszego programu KPRP, z jego odrzuceniem hasła niepodległości i uznaniem wszelkich cząstkowych reform za zwodzenie proletariatu, który prawdziwego wyzwolenia może dostąpić jedynie na drodze całościowej i powszechnej rewolucji.

Śledzimy ponadto stopniowy proces przesuwania się komunistów do pełnej nielegalności, wypełniony nieustanną rywalizacją z socjalistami na forum Rad Delegatów Robotniczych i związków zawodowych. I wreszcie widzimy ostateczne rozejście się lewicowych nurtów podczas bolszewickiej ofensywy 1920 r., kiedy to jeden – mimo różnych wątpliwości – dołączył do Rządu Obrony Narodowej, a drugi – również mimo pewnych wahań – wzywał do wsparcia Armii Czerwonej.

Książka Friszkego zrywa przy tym z podręcznikową wizją procesu odzyskiwania niepodległości, w którym podstawowym konfliktem jest walka zbrojna o granice odrodzonego państwa, w środku trwa harmonijnie solidarna, patriotyczna praca obywatelska. Działania i publiczne wypowiedzi liderów politycznych autor zderza z tym, co działo się na polskiej prowincji, kierując reflektor na żywiołowy bunt robotników rolnych, czyli tej warstwy polskiego proletariatu, której położenie od dziesięcioleci było najcięższe i która podległa najgorszemu wyzyskowi. Dziejowy przełom 1918/1918 r. otworzył przed nią drogę głośnego wyrażenia swojej krzywdy, do bezpośredniego wystąpienia przeciwko znienawidzonym dworom. Na polskiej wsi wybuchła przemoc, a do fornali i biednych chłopów strzelało nie wojsko carskie czy kajzerowskie, a polskie. Dla specjalistów od dziejów polskiej wsi nie jest to może nic zaskakującego, wydaje się jednak, że szerszej publiczności wciąż nie dość przypominania, że w 1918/1919 r. chodziło o emancypację nie tylko narodową – lecz także socjalną.

Książka Friszkego zrywa z podręcznikową wizją procesu odzyskiwania niepodległości, w którym podstawowym konfliktem jest walka zbrojna o granice odrodzonego państwa, w jego środku trwa solidarna praca obywatelska

Łukasz Bertram

Udostępnij tekst

Andrzej Friszke przyzwyczaił nas w swoich książkach dotyczących okresu PRL, że jako autor przyjmuje w nich perspektywę niejako przezroczystego kronikarza-rekonstruktora. Tę optykę w „Państwie czy rewolucji” porzucił – oczywiście nie na rzecz ideologicznego pamfletu, lecz po prostu zwiększenia obecności odautorskiego komentarza i interpretacji. Być może powodem był ów gniew – w każdym razie odbyło się to z wielką dla tej narracji korzyścią.

Historyk zachowuje równowagę między rozumieniem motywacji i uwarunkowań różnych aktorów politycznych, jasne jest jednak, gdzie upatruje właściwych w swoim przekonaniu wartości i rozwiązań. Przez książkę przebija jego niekłamana sympatia do Polskiej Partii Socjalistycznej i jej ludzi. Bierze się ona z utożsamienia się z ich ideami i wartościami: niwelacją społecznych nierówności i zaprowadzenia sprawiedliwości, walką o prawa pracownicze i ich obroną, programem narodowościowym, demokratyzmem itd. Przede wszystkim jednak z tego, że te cząstkowe elementy programu spajała meta-idea powiązania wspomnianej emancypacji społecznej najpierw z hasłami niepodległościowymi, a potem z pracą na rzecz budowy państwa. Państwo, w przeciwieństwie do komunistycznej klasy i endeckiego narodu, to bowiem dla Friszkego wartość nadrzędna.

Jest to przy tym model państwa po pierwsze inkluzywnego i demokratycznego, po drugie opartego na prawie i kompromisie. Autor wskazuje, jak ogromne znaczenie dla uspokojenia nastrojów społecznych w 1918/1919 r., na czele ze wspomnianym „buntem fornali” miało to, że u steru rządów przynajmniej częściowo znaleźli się ludzie lewicy niepodległościowej rozumiejący potrzeby i żądania społeczne, ale jednocześnie dążący do tego, by napięcia i konflikty zinstytucjonalizować w postaci negocjacji związkowych, umów zbiorowych itp.

Jednocześnie „Państwo czy rewolucja” przypomina, że w PPS zawsze było miejsce również dla radykałów, którzy nie pozostawali po prostu „trochę innymi patriotami”, jak to się przedstawia w upupionym obrazie polskich socjalistów, ale – przynajmniej u początków II RP – prawdziwymi rewolucjonistami, buntownikami, przekonanymi lewicowcami. Słów „Nasze pójście do Konstytuanty [Sejmu] jest tylko krokiem taktycznym, bo idziemy tam tylko po to, aby przyprzeć do muru burżuazję” nie wypowiedział pod koniec 1918 r. żaden komunista, a nie kto inny jak Kazimierz Pużak.

Wielką wartością książki Friszkego jest to, że autor, lokując jasno swoje sympatie, traktuje poważnie antagonistów PPS, czyli polskich komunistów. Poważnie, czyli nie jako agentów albo niedojrzałych, zaślepionych fanatyków – choć umie też wskazać, na jakie bezdroża prowadził ich radykalny, rewolucyjny maksymalizm. Friszke pokazuje jak w 1917 r. bolszewicki przewrót i osiągnięcia Lenina natchnęły ich przekonaniem, że rewolucja jest nie tylko marzeniem, ale namacalnym projektem, który da się urzeczywistnić. Jednocześnie udowadnia, że komuniści byli spadkobiercami pewnej radykalnej, ale równie polskiej, co socjalistyczna, ludowa albo endecka, tradycji myślenia politycznego.

Autor „Państwa czy rewolucji” nie traktuje też komunistycznych działaczy jako jednolitej masy. Śledzi napięcia między ideowym dogmatyzmem a realizmem, między postawami nieprzejednanych internacjonalistycznych radykałów takich jak Władysław Grzech-Kowalski czy Lucyna Baranowska, gotowa – przynajmniej werbalnie – do wszelkiej przemocy w imię rewolucji, a ludźmi takimi jak Adolf Warski, skłonnymi do samokrytycznej refleksji nad swoimi tradycjami i błędami. Pokazuje również takie paradoksy jak to, że jedynym komunistą, który wystąpił publicznie przeciwko wkroczeniu Armii Czerwonej na ziemie Polski centralnej w 1920 r. był Henryk Stein-Domski, jeden z największych partyjnych dogmatyków, który nie chciał słyszeć o żadnych koncesjach na rzecz niepodległości. Uważał jednak, że klasa robotnicza każdego kraju powinna dokonywać rewolucji własnymi siłami, a jej import na taczankach przynieść może tylko szkody.

Niedosyt i nieobecni

„Państwo czy rewolucja” pozostawia miejscami poczucie niedosytu. W rozdzielającym część przed- od powojennej rozdziale dotyczącym rewolucji rosyjskiej, stosunkowo najsłabszym, brakuje nieco wykorzystania dorobku szkoły rewizjonistycznej (z prac wydanych w Polsce należy wspomnieć „Rewolucję rosyjską” Sheili Fitzpatrick), która teoretyczne i organizacyjne koncepcje leninowskie i praktykę sprawowania władzy przez bolszewików osadza w szerszym kontekście dynamiki społecznej.

Już w odniesieniu do ziem polskich żałować można, że autor swoje rozważania ograniczył jedynie do obszaru dawnego zaboru rosyjskiego. To oczywiście wybór uzasadniony, biorąc pod uwagę, że to właśnie Kongresówka była główną areną wewnątrzlewicowej rywalizacji. Przejrzystość narracji nie ucierpiałaby jednak, gdyby pokusić się o kilka wycieczek ponad rozbiorowymi granicami, o ukazanie jeszcze szerszego spektrum relacji ludowego poruszenia i roszczenia do podmiotowości z próbami nadania im politycznej reprezentacji przez elity ruchów politycznych.

Na uboczu głównych narracji wciąż chyba pozostaje Śląsk – aczkolwiek trzeba zwrócić uwagę na ostatnie prace Dariusza Zalegi, wydobywającego z zapomnienia ludową historię tamtejszego wyzysku i oporu. Zważywszy na to, jak wiele uwagi Friszke poświęca wsi, szczególnie ciekawe byłoby naświetlenie krótkiej historii tzw. Republiki Tarnobrzeskiej, gdzie jesienią 1918 r. spotkały się oddolne dążenia rewindykacji socjalnej z aktywnością radykalnych działaczy chłopskich. Jeden z nich, ks. Eugeniusz Okoń, stworzył później najbardziej lewicową – nie licząc komunistycznych przybudówek – partię chłopską II Rzeczpospolitej; drugi, Tomasz Dąbal, zasilił szeregi KPRP.

Ruch ludowy to zresztą kolejny nieobecny „Państwa czy rewolucji”. Oczywiście, książka ta nie jest i nigdy nie miała być całościową panoramą polityczną początków II RP, lecz ukazaniem ich przez pryzmat dwóch nurtów ruchu robotniczego. Jej „wiejskim” bohaterem zbiorowym jest zaś warstwa robotników rolnych, a nie chłopów. Nie domagałbym się więc tu opowieści o genezie wszystkich – licznych! – podziałów w ruchu ludowym i analizowania różnic między bardziej zachowawczym „Piastem” a bardziej radykalnym „Wyzwoleniem”. Jednak szczególnie drugie z nich, nie tylko uczestniczące w pierwszych rządach i znienawidzone przez prawicę na równi z socjalistami, lecz także mające poważny wpływ na formowanie nowoczesnego doświadczenia politycznego na wsi Polski centralnej, aż prosi o rozbudowaną dygresję na temat jego wizji państwowości i zmiany społecznej. Szczególnie, że historia polskiego ruchu ludowego zdaje się pozostawać dziś w jeszcze większym zaniedbaniu niż dzieje lewicy robotniczej.

Spotkanie optyk

Książkę Andrzeja Friszkego trzeba wreszcie odnieść do nabierającego dziś coraz większej dynamiki zwrotu ku historii ludowej, która polega nie tylko na uczynieniu warstw nieuprzywilejowanych obiektem badań, lecz także na refleksji nad ich sprawczością i podmiotowością. W tym kontekście, mimo swojego wychylenia ku robotnikom rolnym „Państwo czy rewolucja” to praca w bardziej tradycyjny sposób skupiona na elitach przywódczych, centralnych liderach, znanych teoretykach i publicystach. I w żadnym wypadku nie jest to zarzut, gdyż zwrot „ludowy” nie może oznaczać porzucenia pogardliwego problematyki „na górze” struktur społecznych.

Objawem zdrowia i energii polskiej historiografii będzie jednak uzupełnienie rozważań Friszkego i innych historyków refleksją na temat chociażby doświadczenia politycznego setek szeregowych członków Rad Delegatów Robotniczych, ich mindsetu, horyzontów rozumienia polityki, emocji itd.

Wesprzyj Więź

Oczywiście, na co Andrzej Friszke słusznie zwracał uwagę w przywoływanym na początku wywiadzie, warstwy te wytworzyły znacznie mniej źródeł, które przetrwały do naszych czasów. Jesteśmy więc skazani na próby uogólnień na podstawie wąskiej bazy, rozumowanie przez analogię itd., stawianie pytań i hipotez bez żelaznej pewności odnalezienia wyczerpujących odpowiedzi. Pisze o tym Kacper Pobłocki w „Chamstwie”, pokazując jednocześnie, jak potrzebne i owocne mogą być takie starania. Udowadniają to również takie próby jak doskonała książka Wiktora Marca „Rebelia i reakcja. Rewolucja 1905 roku i plebejskie doświadczenie historyczne”. Optyka autorów i autorek takich jak Andrzej Friszke oraz optyka reprezentantów i reprezentantek historii ludowej do pewnego stopnia są więc antagonistyczne, przy czym niekoniecznie musi chodzić o politykę, a bardziej o metodologię. Jednak dyskusja, a nawet spór między nimi, może przynieść nam wszystkim mnóstwo korzyści.

Tak samo jak tylko korzyści może przynieść lektura takich książek jak „Państwo czy rewolucja”, które w wysycony i uargumentowany sposób ukazują, jak złożony był proces odbudowy polskiej niepodległości, jakie znaczenie ma instytucjonalizacja napięć społecznych i jak skomplikowane było polskie doświadczenie lewicowości w XX wieku. Szczególnie dziś, gdy państwo polskie godne uznania – i finansowania – coraz otwarciej postrzega jedynie inicjatywy związane z tradycjami nacjonalizmu i politycznego katolicyzmu. 

Przeczytaj też: Bardzo ostrożnie podchodzę do słowa „zdrajca”

Podziel się

2
2
Wiadomość