Powracając do odległych przeżyć, odczuwał ich nierealność, pisząc, że ma wrażenie, iż wydarzyły się w innym życiu. I choć pragnął oddawać je jak najwierniej, miał świadomość, że są tą cząstką prawdy, która była światłem dawno zgasłej gwiazdy.
Pierwsze spotkanie z jego książkami przywołuje cynobrowy obraz kładziony paletą słów, które objaśniają świat. Świat, do którego tęsknimy w snach i uciekających w niepamięć wspomnieniach – oniryczny, zawieszony w „niemiejscu” i „nieczasie”. Tak właściwy książkom Profesora Adama Wodnickiego.
Czas pozostaje lejtmotywem jego książek. Ten sam, o którym zwykł pisać, że „traci jednoznaczność”. Czas zawsze przeszły, zakończony wątpliwością powrotu. I ta ostatnia wątpliwość, kiedy już o laseczce udawał się na dworzec w Arles łączący go z Marsylią, a później z domem – ta sama wyrażona w czasie, kiedy zatrzymały się wszystkie dworce świata i spełniła się nieodwołanie.
Z niejednoznacznością czasu łączył pamięć, w której ukrywał „niemiejsca”, te bardziej lub mniej rzeczywiste, przenosząc do nich czytelnika: „Nawlekam na nitkę pamięci obrazy, głosy, zapachy (…) miejsca darowane” – pisał.
Jego książki są tak plastyczne być może dlatego, że najbardziej ulotne doznania – zapach ogrodu, cień przelatującego ptaka, ciepło dłoni – wydobywał oświetlone nikłym gwiezdnym światłem
Powracając do odległych przeżyć, odczuwał ich nierealność, pisał, że ma wrażenie, iż wydarzyły się w innym życiu. I choć pragnął oddawać je jak najwierniej, miał świadomość, że są tą cząstką prawdy, która była światłem dawno zgasłej gwiazdy.
Jego książki są tak plastyczne być może dlatego, że te najbardziej ulotne doznania – zapach ogrodu, cień przelatującego ptaka, ciepło dłoni – wydobywał oświetlone nikłym gwiezdnym światłem.
Świadomy tego, że pamięć nie odtwarza rzeczywistości, ale tworzy ją samą dla siebie, stwarzał ją po swojemu, w swoim własnym języku. Do swoich wspomnień wpuszczając czytelnika.
Brak realnego odbicia rzeczywistości we wspomnieniach to częsty motyw książek Adama Wodnickiego. Na wyrażenie: „wspomnienie nigdy nie odtwarza rzeczywistości” natykamy się regularnie, pojawią się one w pisarstwie Profesora z matematyczną prawie dokładnością. A przecież paradoksalnie jego książki złożone są z takich wspomnień. Tych samych, które nazywał „kalekimi”, „niepełnymi”. Być może dlatego z artyzmem malarza tak pięknie ubierał je w słowa, którym oddawał całą paletę barw.
Nie dowierzając pamięci, jednocześnie nie pozwalał jej wodzić się na manowce, zawsze odnajdywał trop, nawet jeśli perspektywa ulegała zniekształceniu. Wiedział, że z pamięcią trzeba postępować ostrożnie, sam więc nazywał siebie częścią literackiej fikcji, którą tworzy.
Pamięć Profesora, do której sam lubił się odwoływać, rodziła się z przyjaznego dotykania świata oraz ze spotkań. Ilekroć wracał do Arles, czuł się jakby opuścił je przed chwilą, a ci, którzy pozostali, czekali na niego z utęsknieniem. Nazywał ich przyjaciółmi, a oni powierzali mu swoje sekrety i przeżycia. Jako człowiek otwarty i ciekawego drugiego przyjaźnie nawiązywał z łatwością
Bywał w wielu domach gościem, wręcz domownikiem nigdy nienarzucającym się, i – co wynika z wielu wspomnień – zawsze oczekiwanym.
O domu, a właściwie domach – krakowskim mieszkaniu, drewnianym na północy Polski i wreszcie tym prowansalskim, najważniejszym – pisał często. I choć zaznaczał, że należy do Arles, to bywało też, że określał siebie jako człowieka Północy. Jednak to Prowansja była jego krzewem oliwnym, zielonym owocem oliwki, najlepiej serwowanej z białym winem, i serem, tym kupowanym u okolicznego wytwórcy na targu w Arles. Na tym samym, przed którym spotykał się z Paulette Perec. Rozmawiali wtedy nie tylko o życiu jej męża Georges’a, ale może przede wszystkim o dzikiej mięcie, tymianku i kozim serze z Camargue. Tego ostatniego był koneserem. Serwowany ze schłodzonym białym winem – jak wtedy, gdy dostarczył je poznany przypadkiem gajowy – na ganku domu na Północy we wczesnojesienne wieczory smakował najlepiej.
Te targowiska były dla niego magnesem. To do nich, podobnie, jak do okien, w których przegląda się przeszłość i odurzającego zapachu bugenwilli czy cynobrowego kamienia, zdawał się tęsknić najbardziej. Do nich też kierował swoje pierwsze kroki zaraz po powrotach, które dzieliły zbyt długie pobyty w Polsce. I jeszcze do ludzi, z którymi potrafił rozmawiać tak, jakby dopiero co przerwali na chwilę rozmowę, choć bywało, że od ostatniego spotkania minęło kilka lat. Rozpoznawany na uliczkach Arles musiał być tam duszą miasteczka.
Nie znosił za to Paryża. „To miasto stało się dla mnie obce, od dawna zatraciło duszę” – pisał w Anamnezy, wspominając spotkanie z niejaką Gisel. I choć podsycany lekturami Camusa i Sartre’a głód Paryża był żywym wspomnieniem, to od miasta nad Sekwaną odpychały go rozbujałe wyobrażenia.
Powroty do domu pod polskim lasem nazywał „kategorycznym nakazem”, nie potrafiąc się im oprzeć. Dla tego samego domu napisał esej „Podzwonne dla domu”, i niczym ptak udawał się tam na wiosnę, gnany tajemnym zwem migracji na Północ. Podążając „wstążką dla dwukołówki”, niczym z opowiadania „Droga” Juliena Gracqa, docierał do domu, gdzie wraz z żoną, rzeźbiarką, Marią Ledkiewicz, w dość oryginalny sposób spędzali Nowy Rok – zapalali lampki na okolicznym świerku i ucztowali pod jego koroną.
Książki Adama Wodnickiego to były inne światy, w które wierzył jako dziecko. A te, które potem sam pisał najczęściej przychodziły do niego same. Spotykał je na trasach swoich podróży, w przypadkowych miejscach – w snach, na parkowych ławeczkach, w piwnicach przyjaciół skrywających tajemnice starożytności. Wtedy z dokładnością i drobiazgowością lutnika, który szuka najlepszego drewna i układu słojów dla wydobycia najpiękniejszego dźwięku, nakładał fikcję na rzeczywistość.
Może dlatego tak pisał, że fascynowało go bogactwo przekazu ukrytego we wczesnośredniowiecznych dziełach architektury. Z pewnością przygotowały go do tego studia w Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Na tej uczelni pracował jako wykładowca, pełnił też funkcję dziekana jednego z wydziałów. Tę fascynację przekuwał w słowa, które pod jego piórem tworzyły intensywne obrazy, a z czerni liter wyłaniały się barwne szczegóły. Jak w eseju „Contrapunctus”, w którym „Śmierć Prokris” Piera di Cosimo przelał na papier, pozwalając czytelnikowi wyjść na drogi i łąki Camargue.
Słowa u Wodnickiego są jak kamienie, kości ziemi, które sam – na znak świadectwa – lubił układać „na kominkach, na pustej ławie w sypialni”. Wynikało to zapewne z obcowania ze słowami w pracy literackiej, nie tylko tej związanej z pisaniem książek, ale i ich wydawaniem w Austerii, czy w dwutygodniku „Zebra” oraz tej translatorskiej, w której upodobał sobie powroty do ksiąg Edmonda Jabes’a.
Adam Wodnicki pozostawił czytelników ze zdaniem: „I teraz nie wiem, co jest prawdą, a co ułudą – co rzeczywistością, a co zmyśleniem”. Tylko do nas należy więc wybór, w którą stronę pójdziemy. Czy powrócimy w „niemiejsca” pamięci, czy ścieżką codzienności podążymy w rzeczywistość.
Przeczytaj też: „Pragnę słowami wymówić milczenie”. Urszula Kozioł i pożytki z czytania poezji