Zima 2024, nr 4

Zamów

Nie tylko i nie przede wszystkim dla mnie

Anda Rottenberg. Fot. Adam Walanus / adamwalanus.pl

Stanęłam z boku, na marginesie, opakowana w nigdy wcześniej niezaznane poczucie zawodowego luksusu.

Fragment książki Andy Rottenberg „Proszę bardzo”, której wznowienie ukazało się właśnie nakładem wydawnictwa Marginesy

Telewizja Kultura robi mi benefis. Mogę zaprosić do studia swoich gości, mogę pokazać dzieła sztuki, wybrać filmy i koncerty, które wypełnią sobotnie popołudnie i wieczór. Rozumiem, że mam sobie zrobić podsumowanie. Bilans życia. Rachunek sumienia zamykający okres czterdziestu lat mojej publicznej działalności, a także trzydziestu sześciu lat mojego nieudanego macierzyństwa, którego nie ma w programie, ale które jest w mojej głowie – zwłaszcza teraz, w grudniu, na kilka dni przed świętami.

Wolę odtwarzać rodzinne korzenie, kibicować wnukom w dorastaniu i ich matkom w dawaniu sobie rady z życiem

Anda Rottenberg

Udostępnij tekst

Impuls

Pozwalam sobie na coś, czego wcześniej nigdy nie robiłam „do kamery” – odwracam się od dobra publicznego, od estetycznych hierarchii i obiektywizujących opinii. Idę w prywatność na tyle, na ile pozwalają ramy poświęconej kulturze audycji. Jedynym odstępstwem od tej zasady jest koncert Leszka Możdżera, ale też tylko poniekąd, bo całkiem prywatnie lubię jego skromność i ciepło, entuzjazm do muzyki i to, że potrafi usiąść do pianina w jakimś barze i zagrać tylko dla przyjemności, bez profesjonalnych ceregieli.

Pamiętam, jak po jednym z koncertów w São Paulo poszliśmy na piwo do pobliskiej churascarii, a Leszek nagle otworzył wieko stojącego obok instrumentu i zaczął przebierać palcami po klawiaturze – nie dla nas, zmęczonego grona twórców „polskiego festiwalu”, które przekształciło się później w „brazylijską rodzinę”, i nie dla zdumionych bywalców tego miejsca, ale dla siebie. A właściwie inaczej: nie dla nas, nie dla siebie, nawet nie dla samej muzyki, tylko pod wpływem tego niejasnego i niedefiniowalnego splotu nastroju i emocji, który rządzi spontanicznym odruchem.

I pamiętam, jak w duchocie brazylijskiego wieczoru wróciło do mnie doznanie sprzed ponad czterdziestu lat: nagle znalazłam się na dworcu małego śląskiego miasteczka i usłyszałam, jak pod kopułę ciemnego nieba wzbijają się nasze szesnastoletnie głosy nabrzmiałe od dawna wyuczonym, a teraz po raz pierwszy odczutym i jakoś zwierzęco prawdziwym wołaniem: „Witaj, o witaj nocy, witaj spokojna blada…”.

Więc może Leszka także zaprosiłam całkiem prywatnie, pod wpływem wspomnienia tamtego spontanicznego występu szkolnego chóru Carmen i okoliczności, jakie to wspomnienie wywołały? Może tak, może uruchomiła się podświadomość i jakiś niekontrolowany impuls kazał mi wymienić jego nazwisko.

Bo tamtych lat

Ale inne osoby i inne utwory dobierałam już z rozmysłem, grupując je wokół tego, co było i co w pewien sposób pozostało treścią mego życia. Młodszych ode mnie artystów: Mirka Bałkę, Artura Żmijewskiego i Bognę Burską – uwikłanych w tajemnicę eschatologii, zarażonych schyłkiem, ustawicznie dotykających choroby, bólu, cierpienia i umierania, wybrałam akurat na ten wieczór spośród setek tych, z którymi pracowałam, nie tylko dlatego, że są prawdziwi (bo inni, skądinąd nieliczni, też noszą w sobie prawdę), ale dlatego, że zajęci są tym, czym ja się także zajmuję w swoim prywatnym czasie i prywatnym życiu.

Wojtek Marczewski i Tomek Ciecierski, rówieśnicy, kształtowani przez ten sam system i pamiętający te same lub bardzo podobne wydarzenia z dzieciństwa, a później poszukujący swojego osobnego miejsca, swej niezawisłości zarówno w społeczeństwie, jak i w grupie zawodowej, i na koniec – każdy w swojej dziedzinie – wytrwale hartujący swą inność wśród innych, także tych podobnych w inności.

Anda Rottenberg, „Proszę bardzo”, Marginesy, Warszawa 2021

Obie najbliższe przyjaciółki, Jola i Hanka, towarzyszące mi przez całe dorosłe życie, od pierwszego roku studiów, od dziewczyńskich zachwytów nad światem, wspólnych wzlotów i ostrych konfliktów, kiedy uczyłyśmy się znaczenia nie tylko słów, ale i pojęć związanych z takimi antycznymi kategoriami, jak dobro, prawda i piękno, uzupełnionych przez „męską” kategorię szorstkiej przyjaźni, aby potem, po latach dramatycznych rozliczeń zakończonych niekiedy bolesnymi, długotrwałymi zerwaniami – mieć siebie na wyciągnięcie ręki zawsze, kiedy ziemia usuwa się spod nóg i kiedy wokół tworzy się strefa cichej pustki.

Osoby odważne, niepokorne i dumne, na co dzień pamiętające o wyznawanych wartościach i o tych kategoriach, które nas ukształtowały, a do których po latach doszły chrześcijańskie wiara, nadzieja i miłość, przez każdą inaczej rozumiane i nawet inaczej nazywane. Kobiety ustawicznie wyrastające ze swoich związków z mężczyznami, którzy – tak się akurat składało – nie umieli sprostać trudnym i niewygodnym wyzwaniom. (…)

Przyszła zatem tylko Hanka i wróciłyśmy wspomnieniami do tamtych lat, kiedy powstawały jej dwa kolejne filmy, jeden krótki, z Mateuszem w roli głównej, drugi fabularny, bilansujący nasze ówczesne doświadczenia u schyłku epoki gierkowskiej.

Wiem, że pora umierać

Filmu z Mateuszem nie widziałam od 1979, od kolaudacji, na której jakiś dyżurny przedstawiciel aparatu władzy dopytywał się z naciskiem, dla kogo właściwie zrobiono ten film – dla dzieci czy dla dorosłych? – bo w oświatówce produkuje się dla dzieci i z takim zamysłem scenariusz został skierowany do produkcji, tymczasem teraz widać wyraźnie, że to jest film dla dorosłych, w dodatku z wątpliwym moralnie przesłaniem, dlatego on sugeruje wąskie rozpowszechnienie, tylko w kinach studyjnych.

Hanka nie była na tyle praktyczna, żeby zadbać o prywatną, reżyserską kopię, dała mi tylko w prezencie długie rolki ścinków, które nie weszły do ostatecznej wersji oraz kilka kadrów z próbnych zdjęć. Parę z nich przy jakiejś okazji powiększyłam i natychmiast przypomniałam sobie tamto burzliwe przedwiośnie w mieście Łodzi, kiedy Irena – nasza przyjaciółka z roku – jeszcze była zdrowa, a przynajmniej nie wiedziała o czyhającym na nią gośćcu, kiedy Zbyszek – operator filmu – „dotykał okruchów treści” i kiedy nagle poczułam się zmęczona swoim związkiem z Tomkiem. Wypchnęłam ze świadomości fakt, że chodzi o układ trzyosobowy, w który jest także zaangażowany Mateusz. W końcu Tomek nie jest jego ojcem – rozumowałam – nie ma sensu tego ciągnąć, skoro zrezygnowałam z wyjazdu w nieznane i budowania nowego życia we troje, z dala od osamotnionej po śmierci mego ojca mamy. (…)

Czułam się spustoszona uczuciowo i, pamiętam, uznałam wtedy, że w tej dziedzinie nic mnie już w życiu nie spotka, więc teraz trzeba zapewnić dziecku stabilność w znanym na pamięć rodzinnym pejzażu ukształtowanym nie przez wzloty uczuć, lecz przez więzy krwi. Oraz że nadszedł czas podsumowań. Dlatego zgodziłam się na propozycję Hanki, żeby napisać scenariusz tej fabuły, i usiadłam naprzeciw niej z maszyną do pisania na długie dwa lata, akurat od połowy 1979 do połowy 1981, podczas karnawału „Solidarności”. Aż wreszcie, z okazji mojego „benefisu”, udało się wyszarpać z oświatówki film z Mateuszem i tuż przed wejściem do studia, w jakiejś telewizyjnej poczekalni dla statystów, obejrzeć zarejestrowaną przez Hankę nieprzystawalność mego dziecka do grupy rówieśniczej, także jego ogromną samotność – choć przecież Mateusz miał być tylko aktorem i raczej wcieleniem jej samej z dzieciństwa niż moim realnym synem. 

Potem wchodzimy „na wizję” i rozmawiamy nie o krótkim metrażu, tylko o debiucie fabularnym Hani – o „Bluszczu”, który teraz, po ćwierćwieczu, okazuje się zwiastunem „kobiecej fali” polskiego, a nawet europejskiego kina – tak podobno mówią młodzi znawcy, a raczej młode znawczynie tej tematyki. Nie ma ich w studiu, mówią za pośrednictwem swego kolegi, który ten program prowadzi. Za to są inne młode specjalistki, Ola i Karolina, adeptki historii sztuki, które badają moją zawodową działalność, patrzą historycznie na mnie i na Marylę P. – moją koleżankę, a ich profesorkę – tak jak ja niegdyś patrzyłam na Juliusza Starzyńskiego, swojego profesora, i na jego rówieśników. Wiem, że pora umierać.

Starzyński był o rok młodszy od mojego ojca, miał zaledwie sześćdziesiąt cztery lata, kiedy ostatni raz go spotkałam w hallu Instytutu Sztuki w roku 1974, także w grudniu, komentującego z sarkazmem zachowanie swoich młodszych kolegów: – Widzi pani – powiedział wtedy – czytają tablicę ogłoszeń z nadzieją, że znajdą informację o mojej śmierci. A ja jeszcze tutaj jestem. – Był po pierwszym, wstępnym, wylewie; spod jego baskijskiego beretu wystawał opatrunek, bo się skaleczył, upadając. Po dwóch dniach miał drugi wylew, bardziej skuteczny, i już do Instytutu nie wrócił, już tylko mogliśmy się przespacerować za jego trumną alejami powązkowskiego cmentarza. 

Zaśpiewają dla niego

Zapamiętałam jednak tę jego świadomość przeszkadzania młodszym w karierze przez samo zajmowanie miejsca. Może również dlatego nie walczę o pozycję i nie szukam posady, stanęłam z boku, na marginesie, opakowana w nigdy wcześniej niezaznane poczucie zawodowego luksusu: że już nic nie muszę, ale umiem i mogę – jeśli zostanę poproszona – zrobić wystawę, napisać tekst, wygłosić referat. Tylko tyle. Aż tyle.

Bo już nie bardzo mi się chce to wszystko robić. Wolę odtwarzać rodzinne korzenie, kibicować wnukom w dorastaniu i ich matkom w dawaniu sobie rady z życiem. Dlatego w studiu jest też Alicyjka, która uczestniczy na co dzień w warszawskim życiu artystycznym, właśnie skończyła renowację palmy na rondzie De Gaulla, a teraz, świeżo po brawurowym dyplomie z historii sztuki (oczywiście), komentuje twórczość Bogny. Jedna z moich dwóch inteligentnych, zdolnych i pięknych córek, podstawionych przez Boga i los na miejsce Mateusza. Drugą, a właściwie pierwszą, jest Kaja, także obecna w studiu. Siada na kawałku scenografii i tak, żeby usunąć z pierwszego planu swoją czwartą ciążę. Będzie robić to, czym się ostatnio zajmuje na mazowieckiej wsi pod Mławą razem ze swym mężem Januszem. Będzie śpiewać wysokim, dźwięcznym głosem ocalone od zapomnienia zwrotki ludowych pieśni.

Wesprzyj Więź

A potem zaśpiewają we trójkę: Kaja, Janusz i Adam, przyjaciel Mateusza z wczesnej młodości, świadek jego walki z heroiną, niegdyś szaławiła i wagabunda, latami szukający swego miejsca, a dzisiaj odpowiedzialny mężczyzna o fundamentalistycznych przekonaniach, który całkiem niedawno zaprosił mnie na swój rzymski ślub, podczas którego spędziłam dwie godziny, klęcząc na zimnych kamieniach gotyckiego kościoła Marii Panny – jakby nie chodziło o radosny początek, tylko o pokutę. Zaśpiewają nie dla mnie. Albo nie tylko i nie przede wszystkim dla mnie. Zaśpiewają dla niego, mego zagubionego syna.

Tytuł i śródtytuły od redakcji

Przeczytaj także: Ten świat jest piekłem. O teologii Jerzego Nowosielskiego

Podziel się

5
1
Wiadomość