Henry Worsley, wnuk dowódcy statku Ernesta Shackeltona, z dwoma innymi potomkami załogi powtórzył trasę legendarnego polarnika.
Fragment książki „Biała ciemność” Davida Granna, przekład Dominika Cieśla-Szymańska, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2021
Kiedy Henry Worsley zaczął dowodzić ludźmi na polu walki, starał się naśladować Shackletona. Rezygnując z przywilejów wynikających z rangi, zaprzyjaźnił się z żołnierzami ze swojej jednostki i dzielił się z nimi obowiązkami. Kiedy jego żołnierze ogolili głowy, też się ostrzygł – chociaż, jak zwrócił mu uwagę jeden z jego przełożonych, „nie pasowało to do oficera”. Worsley starał się wykazywać cierpliwość, optymizm i dać swoim ludziom do zrozumienia, że „ich dobro, ich życie są najważniejsze”.
Nick Carter, do niedawna szef sztabu generalnego, czyli dowódca brytyjskiej armii, powiedział, że Worsley miał „bardzo troskliwe i wyrozumiałe podejście do swoich żołnierzy – albo, jak lubimy ich nazywać, swoich strzelców”. „Należał do ludzi, za którymi inni podążają, ponieważ był przywódcą, którego chce się naśladować. Ludzie chcieliby być tacy jak on” – dodał Carter.
Chociaż Worsley zasadniczo był powściągliwy, miewał też chwile ekstrawagancji. Kiedy nie musiał nosić munduru, lubił założyć jaskrawy pasek albo koszulę. Miał w domu fretki i jeździł harleyem davidsonem, często z cygarem w zębach. Podobnie jak Shackleton, który uważał poezję za „niezbędny lek dla umysłu”, potrafił cytować z pamięci wiersze takich autorów jak Robert Browning i Rudyard Kipling. (…)
W 1988 roku Worsley, wtedy już w stopniu kapitana, został powołany do Special Air Service. Krążyły legendy o niebywałej sprawności i brawurowych wyczynach żołnierzy tych oddziałów odzianych w czarne uniformy. Podobnie jak powstawały poradniki na temat metod Shackletona, ukazywały się też książki o tym, jak opanować „techniki przetrwania” i „praktyczne przywództwo” wzorowane na SAS, a także jak budować „umysł zespołowy” oraz „wolę przetrwania”.
Worsley zapisał się na kurs dla kandydatów do SAS, tak wyczerpujący fizycznie, że ludziom zdarzało się umierać w trakcie. W 2013 roku dwóch mężczyzn podczas długiego marszu dostało zapaści i zmarło z powodu upału, trzeciego przewieziono do szpitala, ale zmarł na skutek niewydolności narządów. (Jak głosi legenda, po tym jak dwóch kandydatów zginęło podczas kursu w 1981 roku, główny instruktor zauważył: „Poprzez śmierć natura mówi ci, że poniosłeś porażkę”).
Kurs trwał sześć miesięcy, a na pierwszym etapie Worsley musiał odbyć serię marszów, które należało ukończyć w określonym czasie, znanych jako marsze śmierci, przez Brecon Beacons, łańcuch górski w Walii. Maszerował przez wiele dni w pełnym uzbrojeniu i z ciężkim plecakiem, jadł niewiele, głównie pił wodę. Widział, jak inni kandydaci załamują się i rezygnują; ich umysły często poddawały się wcześniej niż ich ciała. Kulminacją była próba zwana „Endurance” – marsz prowadzący przez szczyt o wysokości 900 metrów; odcinek o długości ponad 60 kilometrów należało ukończyć w mniej niż 22 godziny, niosąc dwudziestopięciokilogramowy plecak.
Kiedy zaliczył tę część kursu, przewieziono go samolotem do Brunei, a następnie helikopterem do dżungli pełnej orangutanów, panter mglistych i jadowitych węży. Musiał tam przetrwać tydzień, kryjąc się przez oddziałem żołnierzy, których zadaniem było go wytropić. Koordynatorzy kursu mieli w lesie swoich obserwatorów, żeby ocenić, z jakiej gliny Worsley jest ulepiony. Później został poddany przesłuchaniu, które miało go złamać. „Biją cię” – opowiadał reporterowi jeden z kandydatów, dodając, że przesłuchujący wykorzystują każdą twoją słabość. „Jeśli boisz się pająków, użyją tego przeciwko tobie”.
Kurs udaje się pomyślnie przejść zaledwie 15 procentom kandydatów. Worsley był jednym z nich. Jak powiedział pewien oficer SAS i jego znajomy, jego „łagodne, artystyczne usposobienie skrywało prawdziwie żelazny kręgosłup”. Worsley służył w SAS przez dwie tury, co było rzadkim wyróżnieniem dla młodszego oficera.
Pewnego wieczoru w 1989 roku Worsley poznał na przyjęciu w Londynie Joannę Stainton. Podczas gdy on na imprezach towarzyskich był nieco wycofany, Joanna, wysoka, pełna wdzięku kobieta o kasztanowych włosach, czuła się całkiem swobodnie. Pracowała przez jakiś czas w Los Angeles przy produkcji wideoklipów dla MTV. Chociaż lubiła podróżować, nie znosiła biwaków ani zimowego chłodu, a już zwłaszcza fretek. (…) Uwielbiała jednak w Worsleyu to, że jest niby z minionych czasów: „człowiek, który minął się ze swoją epoką”, jak określił go kiedyś jeden z krewnych – który wierzy niezłomnie w ideały odwagi i poświęcenia.
Podobały jej się jego ekscentryczne zainteresowania, to, że recytował jej wiersze i trzymał ją w swoich stalowych ramionach. A on lubił jej tupet i umiejętność nawiązania rozmowy z każdym, czy to na wernisażu, czy w schronisku dla bezdomnych, gdzie często pracowała jako wolontariuszka. Podobało mu się też to, że Joanna potrafi przebić się przez jego stoicyzm i odsłonić jego ukryte ja, zawsze nalegając, żeby „ruszył spełniać swoje marzenia”. Choć tak niezależna, stanowiła najpewniejszą opokę w jego życiu. Nazywał ją swoją skałą.
Pobrali się w 1993 roku. Max urodził się w kolejnym roku, a Alicia w 1996. Nick Carter powiedział: „Worsley tęsknił za przygodą, ale też cieszył się, że może być w domu z rodziną – uczyć swojego syna strzelać albo tropić, albo po prostu rąbać drewno na zimę czy kosić trawę”. Z powodu misji wojskowych sporo czasu jednak spędzał z dala od rodziny, podobnie jak jego ojciec. W 2001 służył w Bośni, kiedy na ulicach wybuchły zamieszki. Jeden z mieszkańców został pobity na śmierć, a tłum zaczął gonić Worsleya. Jak wspominał w swojej książce, próbował się ukryć w kawiarni, ale tłum napierał, ludzie rzucali kamieniami i rozbili okna. „Jak poradziłby sobie Shacks?” – zapytał sam siebie. Wiedział, że jeśli pozostanie w kawiarni, sytuacja tylko się pogorszy.
„Musiałem być zdecydowany i działać, tak jak to robił Shackleton”. Wypatrzył w oddali miejsce, gdzie mógłby się schronić, i ruszył w tamtą stronę, pędząc przez szturmujący tłum i wzywając swój oddział. Potem uspokoił zamieszki, rozstawiając dookoła swoich żołnierzy i przekonując prowodyrów, żeby się wycofali – za pomocą, jak potem określił to Carter, „bardzo subtelnego połączenia przymusu i negocjacji”. W 2002 roku Worsley otrzymał odznaczenie Queen’s Commendation for Valuable Service, „w uznaniu za chwalebną i wyróżniającą się służbę”. (…)
Tymczasem jego fascynacja Shackletonem wyraźnie się pogłębiała. Spędzał godziny w antykwariatach i domach aukcyjnych, poszukując pamiątek, które nazywał „shackletonianami”: książek z autografem polarnika, jego zdjęć, dzienników i innych przedmiotów. „Henry wydał na to wszystko fortunę”, wspominała Joanna. Na jednej aukcji licytował gorączkowo pierwsze wydanie South, książki Shackletona o wyprawie Endurance – egzemplarz, w którym autor wpisał dedykację dla swoich rodziców: „Z uściskami od Ernesta, Boże Narodzenie 1919”.
Za każdym razem, kiedy Worsley składał ofertę, ktoś licytujący anonimowo przez telefon podbijał stawkę, aż w końcu zdobył łup za cenę 7000 dolarów. Kilka tygodni później, z okazji dziesiątej rocznicy ślubu, Joanna dała mu prezent: ten właśnie egzemplarz z dedykacją. Żadne z nich nie zdawało sobie sprawy, kim jest drugi licytujący. Worsley uważał tę książkę za „najcenniejszą rzecz, jaką ma”.
W listopadzie 2003 roku odbył pielgrzymkę do miejsca, o którym marzył jeszcze jako chłopiec: na Georgię Południową. Shackleton i Frank Worsley znaleźli tam schronienie po zatonięciu „Endurance”, a potem wrócili na tę wyspę w 1922 roku, szykując się do kolejnej polarnej wyprawy. Niestety dzień po przybyciu Shackleton dostał zawału serca i zmarł. („Jego bezruch był dla mnie zdumiewający, bo bezruch był ostatnią rzeczą, jaka mogłaby go dotyczyć”). Kiedy Frank Worsley wraz z innymi członkami ekspedycji pochowali Shackletona na cmentarzu na wyspie, zebrali kamienie i ułożyli kopiec, by zaznaczyć miejsce pochówku. Jak wspominał Worsley, gdy wznieśli ten prowizoryczny pomnik, „uderzyła w nas zawieja, niczym duch huraganu, w jakim zbliżaliśmy się do Georgii Południowej po przepłynięciu łodzią z Elephant Island”.
Ponad osiemdziesiąt lat później Henry Worsley, niosąc plecak i śpiwór, otworzył furtkę cmentarza i wszedł do środka. Był zmierzch, więc ledwo mógł dostrzec kopiec i granitowy nagrobek, na którym wyryto parafrazę słów z wiersza Roberta Browninga: „Uważam, że człowiek powinien z całych sił dążyć do przeznaczonego mu celu”. Worsley położył śpiwór na ziemi i wsunął się do niego, twarzą do nagrobka. „Wyciągnąłem rękę, żeby go dotknąć, i poczułem wtedy, jaka to ważna chwila w moim życiu” – pisał później. „Miałem zamiar spędzić noc… obok grobu człowieka, który od dzieciństwa był moim bohaterem”.
Potem znalazł sonet, napisany przez podróżnika z Nowej Zelandii o nazwisku Hugh de Lautour, oddający jego uczucia tak bardzo, że zapisał go sobie i często recytował z pamięci:
Spoczywaj, sir Erneście, tu, pod swoją gwiazdą,
Co wiodła cię przez trudy aż do „życia celu”:
Nie naukowe laury, lecz sławę przywódcy
Zdobyłeś; takiej chwały nie zaznało wielu
Niech cię noc długa tuli. Bóg wie, żeś zasłużył
Na odpoczynek, boś bitwę zwyciężył niełatwą
Z bieguna białą armią, a tych, co szli z tobą
Z ciemnego progu śmierci wywiódł znów ku światłu
Jakże wielką musiałeś mieć w sercu wytrwałość,
By dzień po dniu wypełniać to samo zadanie:
Pośród głodu i mrozu nie poddać się śmierci,
Choć nie byłaby hańbą, walczyć o przetrwanie?
Jak zdołałeś ocalić wszystkich towarzyszy?
Bóg wie. On był tam z tobą w antarktycznej ciszy.
Po podróży na Georgię Południową Worsley jeszcze bardziej zapragnął odbyć własną wyprawę polarną, by osiągnąć „cel swego życia”, ale wątpił, czy mu się kiedykolwiek uda. Jak to ujął: „Obawiałem się nieznanego – planowania, treningu, zbierania funduszy, i oczywiście ryzyka porażki”.
Tytuł od redakcji
Przeczytaj także: Czy Asyryjczycy muszą zginąć?