Trudno się dystansować od Wojaczkowych autoinwektyw i pogardy, jaką miał dla samego siebie.
Dość długo, mimo słusznego wzrostu, wyglądał dziecinnie. Wyrośnięty dryblas o nieco spowolnionych gestach, „powłóczysty” w ruchach i zarazem ciężkawy. Choć była w tym jakaś elegancka dezynwoltura.
Patrząc na czternasto-, piętnasto- i wreszcie szesnastolatka, trudno się było domyślić, jakie marzenia nawiedzały to ciało, jakim doświadczeniom i próbom bywało ono poddawane przez terror płci.
I wredność, i marność były jego rzeczywistym cierpieniem
Wyższy od rówieśników, na wspólnych fotografiach wydaje się od nich młodszy. Ciemne okulary jeszcze to podkreślają.
Według dzisiejszych opinii jego szkolnych koleżanek nie robił na nich szczególnego wrażenia. Czy one – na nim? Ogryzek rzucony w przewodniczącą samorządu szkolnego sprofanował instytucję, funkcję, dystynkcję, ale chyba nie – kobietę. Albo: jeszcze nie kobietę.
Mitologizuję to całkiem zwyczajne zdarzenie, jedno z wielu w szkolnym folklorze, bo znam dalszy ciąg, bo patrzę od końca.
Dziewczynka
Tajemniczy wiersz „Dziewczynka” – o burzy przeżywanej przez nią, samą w domu – jest ewokacją doznań i wtajemniczeń Rafała. (Dane mi było znaleźć się samotnie podczas burzy w jego pokoju.) Tylko Dziewczynka (ten wewnętrzny człowiek) w Rafale Wojaczku mogła tak to zobaczyć („Bo ona już przeczuwa – nie mówiła jej mama – / Co się dzieje z kobietą, kiedy zostaje sama”):
Jaszczurka błyskawicy, pęknięte ucho gromu,
Szumiąca muszla deszczu, ostrze piorunochronu
Drażniące elektrycznoczarne krocze nieba
– tylko niebo osobą jest, kiedy brak człowieka
(…)
Utożsamić ze śmiercią?
Z cytowaną (…) „Dziewczynką” można by zestawić inny wiersz Rafała – „Te dziewczynki”. W pierwszym Dziewczynka jest wewnątrz – jak to się uczenie mówi – podmiotu mówiącego; w drugim – dziewczynki są na zewnątrz:
Te dziewczynki w sukienkach do pierwszej komunii
Żyją i nie lękają się Boga ani deszczu
Jeszcze nie pada deszcz i uganiają się nie gubiąc świec
Pilnując torebeczek i chusteczek
Podkolanówki ich są takie białe kolana czyste
I dziewczynki wciąż są żywe i nie boją się choć ksiądz
Wie co robił cały ranek
Trucizną na robactwo sycąc opłatek
5 V 1969
Z jakich „zaszłości” wziął się ten morderczy koncept? Z jakiej nienawiści – to bluźnierstwo? Na złość? Komu? Dziewczynce w sobie?
Tu nie ma mowy o jakimkolwiek zniewieścieniu czy wdzięcznej dziewczęcości urażonego tym w sobie poety. Chodzi o duszę. Że jest duszą dziewczęcą. Dziecięcą. Kiedy umysł i ciało są męskie. Jak płeć.
To nie znaczy, że dusza Rafała Wojaczka była w okresie jego dojrzewania płciowego duszą dziewczęcą. Nie, to jakby jego chłopięco-męską duszę „wynajmowała” sobie dusza dziewczęca. Przypadek doskonale znany Adamowi Mickiewiczowi, piętnastoletniemu wykonawcy ról kobiecych w szkolnym teatrzyku; przypadek eksplorowany w „Dziadach”:
Kto marzeń tknięty chorobą,
Sam własnej sprawca katuszy,
Darmo chciał znaleźć przed sobą,
Co miał tylko w swojej duszy.
Czy Rafał chciał się uwolnić od tej wewnętrznej dziewczynki-kobiety? Chciał wypchnąć ją na zewnątrz siebie, żeby intencjonalnie uśmiercić? To znaczy także – utożsamić ze śmiercią? Odpowiedź łatwo się narzuca, ale lepiej nie odpowiadać za szybko.
Naznaczony
Rok jego debiutu w pierwszym numerze „Poezji” był rokiem przełomowym dla pokolenia, które przewartościowało pojęcie kultury i zasady uczestniczenia w niej. „Poezja” pojawiła się w grudniu 1965 roku i publikacja w niej wieńczyła niejako sprawy dla Rafała najistotniejsze.
Oto ogłoszono, że jest poetą, że poezja jego jest autoterapią pomagającą mu uporać się z zagrożeniami lękowymi, więc od razu pojawiał się jako ten „naznaczony”. A to, że rekomendacji dokonywał sam Mistrz Mowy Polskiej, cieszący się nadzwyczajną estymą Tymoteusz Karpowicz, przydało temu debiutowi blasku, jakiego nigdy później nie miały inne (nie mniej doniosłe, choć nie wiem, czy – nie mniej doniosłe) zwiastowania poetyckie.
Okoliczność, że prowadzący dział literacki w „Odrze” – wrocławskim miesięczniku społeczno-kulturalnym o zasięgu ogólnopolskim – Tymoteusz Karpowicz został jednym z zastępców redaktora naczelnego „Poezji” (obok Juliana Przybosia i Artura Międzyrzeckiego), była nadzwyczaj sprzyjająca, od razu bowiem umożliwiała Rafałowi start w dwu poważnych periodykach literackich.
Autorytet Karpowicza zbudowany był nie tylko na jego wyjątkowej twórczości, ale i na tym, co szczególnie cenili sobie młodzi poeci – na pedagogii intelektualnej i duchowej, którą prowadził w rozmowach o tekstach i obok tekstów przedstawianych mu przez adeptów poezji. Były to rozmowy literaturoznawcze i filozoficzne. Miały także moc dowartościowywania rozmówców, bo skoro mogli – jak równy z równym – rozmawiać „z samym Karpowiczem”, to znaczy, że uznał ich za godnych takiego wyróżnienia.
Czas dla prowadzenia owej Akademii Ateńskiej był wyjątkowo sprzyjający. Oto – zamiast uznanych reguł i konwencji kulturalnych – aprobatę zyskiwało rozluźnienie i bezpośredniość. W obyczajach, sztuce, filozofii. Ożywiły się tęsknoty religijne i pseudoreligijne, pragnienie „innego wymiaru”, w którym możliwa byłaby większa wolność. Wolność od tępoty mechanizmów społecznych, ale także – od uwarunkowań biologii. Wolność aż „poza ciało”.
Oszalały w Molochu
Przez „inny wymiar” rozumiano także rozmaicie przywoływane i wywoływane stany pobudzonej świadomości czy ekstazy. Trans imitujący doświadczenia mistyczne. Życie w podnieceniu stało się zasadą czynnego stosunku do świata, a wzorem i metaforą takiego stosunku była relacja seksualna.
Świadkowie i kronikarze rewelacji drugiej połowy lat sześćdziesiątych kojarzą ten czas z tak zwaną rewolucją seksualną, dla której argumentem filozoficznym były teorie Herberta Marcuse’a, sprzeciwiającego się ograniczeniom dostępnego nam świata. Ujmowanie natury w kategoriach ilościowych uznał Marcuse za katastrofę. Ukazywał niewystarczalność i fałszywość wyjaśniania jej przy pomocy struktur matematycznych, uświadomił konsekwencje kryzysu wynikłego z oddzielenia rzeczywistości od jej sensu; prawdy od dobra, nauki od etyki. Cywilizacja oddzielająca rozum od miłości uczyniła człowieka niewolnikiem jej nieludzkich praw. Ale tak zniewolony człowiek, poznając swoją rozpaczliwą sytuację w obojętnym, zracjonalizowanym świecie, zinterpretował zastany porządek jako dzieło samoczynnie powołującego się „tworu zbiorowego”.
To odkrycie doprowadziło do wyidealizowania pojedynczego „ja”. Rozgrzeszającego się z odpowiedzialności za to, co jest winą „uczciwego społeczeństwa”; odpuszczającego sobie winy wynikłe z niedowładu własnej woli, ale buntującego się przeciw zastanemu porządkowi i przeciw molochowi umysłu. Jak w poemacie „Skowyt” („Howl”) Allena Ginsberga, który z niemal profetyczną pasją wyraził przerażenie nieludzkością cywilizacji wytworzonej przez ludzi i obracającej się przeciwko ich potrzebom i pragnieniom – tym samym, którym ulegając, wywołali molocha.
Przejmująco brzmią wersety drugiej części poematu, które – prawie że bezpośrednio – można by odnieść do Rafała Wojaczka, choć Moloch jego ojczyzny czym innym się karmił i w inny sposób zabijał:
Moloch w którym siedzę samotny! Moloch w którym śnię o Aniołach!
Oszalały w Molochu! Bękart w Molochu! Wyzbyty miłości i osamotniony w Molochu!
(przeł. Teresa Truszkowska)
Klasyk
Ryzykowną możliwość uznania Rafała Wojaczka za klasyka – w takim sensie, w jakim za klasyków uznaje się Rimbauda czy Lautréamonta – oparłem na pewnym zdaniu, wyjętym z „Klasycyzmu, czyli Prawdziwego końca Królestwa Polskiego” Ryszarda Przybylskiego: „Klasycyzm to dekret, który pozwala opanować chaos przeżyć i myśli i zrygoryzować osobowość, czyli otchłań sprzeczności”.
Robota poetycka Wojaczka służyła w najwyższym stopniu właśnie temu: opanowaniu chaosu przeżyć i myśli i zrygoryzowaniu osobowości, czyli otchłani sprzeczności. Sprzeczność ożywia jego wiersze i jego legendę. Oto poezja buntu – łamiąca wszelkie reguły – wykrystalizowuje rygorystyczne formy wiersza regularnego, a dobrze wychowany, wrażliwy młodzieniec – erudyta nieźle zadomowiony w gospodarstwie kultury śródziemnomorskiej – wciela się w postać „Tego skurwysyna Wojaczka, poety, / Pijaka i darmozjada”.
Za horyzont
Rafał mówił mi o różnych swoich sprawach. Także intymnych. Niektóre zdarzenia znam z jego szczegółowych relacji. I choć mógłbym przypuszczać, że wśród nich są i takie, które powierzył mi, bym je „spożytkował literacko” – w niczym nie czyni to oczywistym mojego postanowienia, że tak właśnie mam je tutaj „spożytkować”.
Nie zamierzam pisać ani apoteozy, ani hagiografii Rafała Wojaczka. Ten genialny – bo genialny! – poeta bywał często wrednym i marnym aktorem. W roli, którą sam sobie wyznaczył, czytając tekst losu. I wredność, i marność były jego rzeczywistym cierpieniem. Ale także cierpieniem, które (chcący i niechcący) zadawał innym. Często najbliższym.
Czy to powinno implikować domysł, że bywał wrednym i marnym człowiekiem?
Nikt nie osądzał go surowiej niż on sam. Trudno się dystansować od Wojaczkowych autoinwektyw i pogardy, jaką miał dla samego siebie. Może więc warto pokazać go w sytuacjach tak bezbronnie człowieczych, jak niejedna ze scen w jego wierszach…
Nieustannie naciskający imperatyw przekroczenia, transgresji, prowadził Wojaczka – zarówno w poezji, jak i we wszystkich jego życiowych przygodach – za horyzont! (…)
Wszak samo docieranie do tego horyzontu było zarazem sztuką i dzielnością. Było – jak to Rafał gdzie indziej określił – „pewną formułą nadziei”. Tym stanem po „dobiciu do dechy”, kiedy „z drzewa naszego życia opadają listki pięknych wielkich słów, wzniosłych haseł, idei: kiedy zapominamy wszystkich wyuczonych kiedyś wierszy, kiedy opuszcza nas wiedza, zapomina o nas pamięć, kiedy nie możemy już mieć pragnień, przez co nasze życie w takich właśnie hasłach, wierszach, frazesach, ideach i pragnieniach przejawiające się, nagle wydaje nam się byłe”. I to, co po „byłym” życiu następuje, jest wizją prawdziwego horyzontu, „jest tym, czym musi być, jest wahaniem przed nowym urodzeniem się, jest nadzieją”.
Czego wypatruje bohater zza prawdziwego horyzontu?
Nie złoto, to wszak wiem, więc kto czy co tak się tam świeci,
Że ciemny chrząszcz wzroku na wskroś przestrzeni na to leci
Nie wytyczoną drogą?
Czy to już jest ta gwiazda: nie nazwane jeszcze słońce,
O którym wiem, że, iżby je nazwać, potrzeba w mowie
Urodzić się na nowo?
(„Czy to już…”)
Ile śmierć ma szuflad
Czy to przed urodzeniem na nowo się waha? On wie, że wahanie „jest tym, czym musi być”. Dopowiada: „jest nadzieją”. Ale wie również (napisał Błyskawicę), że „tylko z wahań żyje śmierć”.
Może się wydawać młodzieńczą dezynwolturą takie nadużywanie słowa „śmierć”, z jakim od początku spotykamy się w wierszach Wojaczka. Jeszcze trudniej jest przyjąć tę orientację ku śmierci tym, którzy znali logiczną rzeczowość Rafała, jego witalność. On sam w jednym z najwcześniejszych wierszy, zaczynającym się od słów: „wyrok na mnie już zapadł”, oświadcza: „bluźnierstwem jest o życie posądzić trupa lecz trup wciąż kochał życie (…)”.
„Trup” miał wtedy osiemnaście lat. Już wcześniej „udzielał się Przygodzie”. 21 sierpnia 1962 roku wyszedł w pełnomorski rejs na „Arce”, odbywając staż na stopień jachtowego sternika morskiego. Ta przygoda też była doznaniem bliskości – albo inaczej: zapachu i smaku, oddechu śmierci.
Ślady tej inicjacji można odnaleźć nie tylko w „Prawdziwym życiu bohatera”, ale także w „Oknie”, tym zaczynającym się od słów: „Natchniony dziś przez pamięć moich pierwszych wierszy”.
Ten ważny wiersz, ukazujący metodę poetycką Wojaczka, oddaje symptomy zetknięcia się ze śmiercią. Ale jest jeszcze coś, co mocno wcisnęło się w pamięć i zostało przez śmierć zawłaszczone. Także już wtedy i jeszcze wcześniej. Mówi o tym Rafał we fragmencie poematu prozą „Sanatorium”, zatytułowanym „Na progu”: „Koje na CZERWONYCH ŻAGLACH nie tyle przypominają szuflady, ile rzeczywiście nimi są. Osobnik, który zapakuje się w takową, aby zażyć zasłużonego wypoczynku po wachcie, budzony do następnego czuwania dopóty łbem tłucze o niziutki szuflady strop, póki podświadomości swej nie nauczy poskramiania owego odruchu gwałtownego unoszenia głowy, nabytego w rodzinnym łóżku. Żeglarz, tknięty nieceremonialną dłonią na znak, że już pora, jeszcze śpiąc, głowę bokiem wysuwa z szuflady, za głową górę torsu, następnie cały tors i na koniec bardzo zręcznie wypada cały, uprzednio odpiąwszy pasy służące do utrzymywania go w szufladzie koi, jeśli rzecz odbywa się w czas bujającego sztormu. Mnie ta nauka pozostała na dobre we krwi (…)”, co można sprawdzić w innym miejscu „Sanatorium”, przyglądając się przebudzeniu Piotra G. Sobeckiego. Tu pozostaje mi już tylko przytoczyć „Pewną komodę, czyli”: „Ile śmierć ma szuflad!”:
PEWNA KOMODA, CZYLI
Ile śmierć ma szuflad! – W pierwszej
Składa sobie moje wiersze
Którymi ją sobie skarbię.
W drugiej szufladzie najpewniej
Przechowuje kosmyk włosów
Z czasów, gdy miałem pięć lat.
W trzeciej znowu prześcieradło
Z moją pierwszą nocną zmazą
I świadectwo maturalne.
Zaś w czwartej zbiera rachunki,
Upomnienia i sentencje
„W imieniu Rzeczpospolitej”.
W piątej recenzje, opinie,
Które, by się pośmiać, czyta,
Kiedy jest melancholijna.
Musi też mieć wielce skrytą,
Gdzie spoczywa rzecz najświętsza:
Akt mojego urodzenia.
A najniższa i największa
– samej już wysunąć trudno –
Będzie dla mnie w sam raz trumną.
(1970)
W „Innej bajce” poprzedza ją wiersz „Na brzegu wielkiej wody”, kończący się słowami: „Wodo, która nad nami zamkniesz ciche oko!”
Koincydencje są dostatecznie wyraźne, by uświadomić sobie, że ewentualna próba pochwycenia biografii Rafała Wojaczka musi uwzględnić zaglądanie do szuflad tej Komody. Zatem – ile śmierć ma szuflad? Siedem. Tyle wylicza poeta.
Fragmenty książki Bogusława Kierca „Rafał Wojaczek Prawdziwe życie bohatera”, która ukazała się nakładem Wydawnictwa W.A.B. (Warszawa 2007) oraz Biura Literackiego (Stronie Śląskie 2020). Tytuł i śródtytuły od redakcji
Przezcytaj także: Rafał Wojaczek. Gwałtownik nieba