Chociaż cieszy większa różnorodność tegorocznego rozdania, zwycięski „Nomadland” uznaję za wybór co najwyżej poprawny.
To miało być rozdanie inne niż wszystkie. Ekscentryczne – pisały media. Bez nadęcia, bo brak czerwonego dywanu – tej wielkiej instytucji hollywoodzkiego samozadowolenia i narcyzmu – miał obniżyć napięcie i wyzwolić „gwiazdy” z okowów fleszy, sukienek przypominających babeczki ponczowe, sztucznych uśmiechów i nudnych przemówień. Zamiast kiczowatego Dolby Theatre, tradycyjnej oscarowej „świątyni” – bezpretensjonalność hali dworcowej Union Station w Los Angeles, jak przystało na czasy pandemicznego kryzysu. W miejsce rewiowego show – intymność i innowacyjność (cokolwiek miałyby one w tym kontekście oznaczać). „Nakręcę to tak jak film” – odgrażał się współodpowiedzialny za produkcję „hybrydowej” gali Steven Soderbergh.
Wszyscy byli nad wyraz pobudzeni, nikt nie wiedział, co tak naprawdę się wydarzy. Będzie novum czy raczej nihil novi? I przyznam się Państwu szczerze, że ja nie wiem do tej pory – ceremonię widziałem tylko w skrótach, a skróty mówią niewiele. Że puste miejsca, krótsze speeche i skromniejsze stylizacje – OK, ale czy coś jeszcze? Czy mamy tutaj do czynienia z jakimś przełomem?
Powolna reforma
Od początku było dla mnie bowiem jasne, że to, co najważniejsze, dzieje się za kulisami. Pandemia – tak zwany „dziwny rok” – zmieniła branżę filmową na bardzo wielu poziomach, uderzając także w standardowe oscarowe instytucje. Nie odbyły się (a przynajmniej nie oficjalnie) sponsorowane przez wielkie studia filmowe lunche, bankiety i pokazy specjalne dla członków Akademii, czyli tradycyjna forma promocji lub – jak kto woli – nacisku na głosujących.
W nominacjach królowały rzeczy średniobudżetowe i bliskie kinu artystycznemu, a wypatrywane superprodukcje – jak „Diuna” czy nowe przygody Jamesa Bonda – wciąż czekają na premiery lub – w aktach desperacji po zamknięciu kin – wjeżdżają od razu na bogacące się platformy streamingowe.
W przekonaniu, że zwycięzca powinien triumfować do końca (a „Nomadland” zgarnia laury nieprzerwanie od zeszłorocznego festiwalu w Wenecji), przepadły niestety filmy najciekawsze – takie, do których najlepiej pasuje wyświechtana łatka „inne”
Sama Akademia – po oskarżeniach o niewielkie zróżnicowanie rasowe, płciowe i metrykalne jej członków (biali starsi mężczyźni) – powoli zaczyna się reformować, co niektórych, także w Polsce, napawa głębokim przerażeniem.
Pierwsze zmiany są jednak widoczne – instytucja przyjęła w ostatnim czasie więcej międzynarodowych członków (bo czy Oscary to na pewno wyłącznie amerykańskie „dobro narodowe”?) oraz zreformowała system głosownia, czyniąc go bardziej sprawiedliwym i (potencjalnie) mniej przewidywalnym.
Bez precedensu, ale…
Bez wątpienia wszystkie te czynniki – a także wiele nieuwzględnionych – miały przełożenie na tegoroczne rozdanie: historycznie bardzo ważne, lecz dla mnie osobiście – rozczarowujące.
Triumf Chloé Zhao – reżyserki czarnego konia Oscarów, filmu „Nomadland” – nie ma precedensu. To nie tylko druga w historii – po Kathryn Bigelow – nagroda za reżyserię dla kobiety, ale również – pierwsza dla niebiałej twórczyni, bo Zhao, chociaż jej dzieła są na wskroś amerykańskie i traktują o amerykańskich wartościach, jest Chinką, która edukację na Zachodzie (najpierw w UK, potem w USA) rozpoczęła dopiero po 15 roku życia.
„Nomadland” otrzymał także ten najważniejszy laur – dla najlepszego filmu – co z kolei da się uznać za zwycięstwo niewielkich budżetów (niecałe 5 milionów dolarów), kameralnych historii (adaptacja reportażowej książki o ludziach dotkniętych kryzysem z 2008 roku) i artystycznej formy.
Większym zaskoczeniem okazały się kategorie aktorskie, gdzie miała triumfować różnorodność – przewidywano, że statuetkę za najlepszą męską rolę pierwszoplanową pośmiertnie „odbierze” Chadwick Boseman („Ma Rainey: Matka bluesa”). Ostatecznie powędrowała ona jednak do Anthony’ego Hopkinsa za „Ojca”, opowieść o starszym mężczyźnie zmagającym się z chorobą Alzheimera (niestety, jest to jedyny film, którego nie udało mi się obejrzeć przed rozdaniem). Frances McDormand („Nomadland”) odebrała trzeciego w karierze Oscara, a na drugim planie zatriumfowali Yuh-Jung Youn („Minari” o koreańskich osadnikach w USA) oraz Daniel Kaluuya za wspaniała rolę Freda Hamptona, zamordowanego przez policję przewodniczącego Czarnych Panter w Chicago (świetny, jazzująco połamany „Judas and the Black Messiah”).
Pogrążeni w kulcie wybitnych jednostek
I chociaż progres Akademii cieszy, to ja zwycięski film uznaję za wybór co najwyżej poprawny, żeby nie powiedzieć – zachowawczy. „Nomadland” opowiada o współczesnych amerykańskich koczownikach, ludziach, którzy, najczęściej w wyniku utraty oszczędności, domów, opieki socjalnej i medycznej, przesiadają się do kamperów, vanów czy pikapów i wyruszają w poszukiwaniu dorywczej pracy: na kempingach, parkingach, złomowiskach, przy zbiorach owoców, w barach szybkiej obsługi albo w centrach logistycznych Amazona.
Wielkie tematy – dogorywanie amerykańskiego snu i neoliberalnego modelu państwa, wyzysk klasy pracującej, egzystencjalne poszukiwanie własnego miejsca wśród ruin nowoczesności – Zhao poddała jednak poważnej „obróbce romantycznej”. W centrum ustawiła silną, samoświadomą jednostkę oraz dylematy bardziej filozoficzno-duchowe niż społeczne, co z fascynującej społeczności „bezmiejscowych” uczyniło – podobnie jak z bezdroży i pustkowi Ameryki wsi i miasteczek – zaledwie tło, a z samego filmu – klasyczne kino drogi, monumentalnie sfotografowane i z nostalgiczną muzyką, lecz w gruncie rzeczy – stosunkowo błahe i uciekające z pamięci.
„Nomadland” – bardziej jako rzecz o poszukiwaniu „wewnętrznej wolności” i amerykańskiej wersji indywidualizmu – mógł się więc spodobać nie tylko tradycyjnie liberalnym członkom Akademii, ale także branży filmowej w ogóle. Nie da się bowiem nie zauważyć, że wśród filmowców – od lewa do prawa, i od Południa po Północ – nadal pokutuje kult wybitnych jednostek, Wielkich Mistrzów, pięknych ekscentryków i biografii „większych niż życie”. Widać to było ostatnio w Polsce, przy okazji dyskusji o przemocy w szkołach artystycznych, widać to również za każdym razem, kiedy branża wychwala pod niebiosa samą siebie – a robi to bardzo często i bez żadnej żenady.
Pominięci
W przekonaniu, że zwycięzca powinien triumfować do końca (a „Nomadland” zgarnia laury nieprzerwanie od zeszłorocznego festiwalu w Wenecji), przepadły niestety filmy najciekawsze – takie, do których najlepiej pasuje wyświechtana łatka „inne”.
„Obiecująca. Młoda. Kobieta” Emerald Fennell – obraz-manifest: głośny, obrazoburczy i fantasmagoryczny sprzeciw wobec kultury gwałtu, w którym reżyserka wzięła sobie ulubioną konwencję Quentina Tarantino i pozbawiła ją wszystkich warstw „eksploatacyjnej” (od kina eksploatacji) cebuli – wygrała tylko w kategorii „najlepszy scenariusz oryginalny”. To mało, zważywszy na ambicje, ciężar tematyczny oraz korzenie współczesnej rewolucji obyczajowo-tożsamościowej – w końcu to Hollywood jest niechlubną „kolebką” ruchu #MeToo.
Podobnie „Sound of Metal” Dariusa Mardera – mój ulubiony film minionego sezonu – nagrodzony, nad wyraz skromnie, za montaż i dźwięk. Tymczasem reżysersko jest to prawdziwy majstersztyk: rzecz wyprowadzająca wizualny rytm z nachodzących na siebie momentów ekstremalnego hałasu i przejmującej ciszy; opowieść o przerażeniu, jakie budzi konieczność sformatowania własnej tożsamości na nowo, w warunkach obcych i na pierwszy rzut oka – zupełnie niechcianych; liryczny traktat o pułapkach współczesnej kultury przebodźcowania i niespełnionych obietnicach, składanych nam przez kapitalizm technologiczny i jego wynalazki. A w końcu – hołd dla ekstremalnych odmian muzyki metalowej, których, prywatnie, jestem oddanym miłośnikiem i które bez wątpienia zasługują na większą uwagę filmowców.
Zwyciężyła nuda, ale już nie narcyzm
Powiem zatem bez bicia – na poranny maraton po skrótach, wynikach i komentarzach zareagowałem wielkim ziewnięciem. Nie zmienił tego nawet fakt, że w kategorii dokumentalnej wygrał obraz częściowo „wyreżyserowany” przez zwierzę nie-człowiecze – fascynujący poznawczo i nienachalnie zaangażowany „Czego nauczyła mnie ośmiornica”. Poza tym w zasadzie nie ma się o co spierać: zwyciężyła nuda i przewidywalność, chociaż już, szczęśliwie, nie narcyzm, czego najlepszym dowodem tylko dwie statuetki dla hollywoodocentrycznego „Manka” Davida Finchera – filmu o filmie, udającego w dodatku inny film – który kilka lat temu zapewne triumfowałby na gali.
Kibicuję zawsze produkcjom skromnych i kameralnych, bo one pokazuje w istocie prawdopodobną przyszłość kina postpandemicznego – na drogie superhity może nie starczyć i środków, i woli inwestorów, przerażonych zamykaniem planów zdjęciowych oraz kin.
Jak na razie wszystko zostaje jednak po staremu – Chloé Zhao jeszcze przed Oscarami zaczęła wykorzystywać swoje hollywoodzkie pięć minut i obecnie reżyseruje „Eternals”, warty 200 mln dolarów blockbuster ze studia Marvela. Raczej nie będzie to „Nomadland” dla kina superbohaterskiego, ale co to dokładnie będzie – tego naprawdę nie mogę się już doczekać.
Była nuda Oscarów, jest ciekawość jutra. I oby tylko dało się tych wszystkich „nowości” doświadczyć w ciemnej sali kinowej. Z jednostajnym strumykiem światła szemrzącym za zmęczonymi plecami.
Przeczytaj też: Ludzie czasem nie uciekają. Krzysztof Kieślowski, przypadek i Bóg