Zima 2024, nr 4

Zamów

Historyczne i zachowawcze. Oscary 2021

Producenci „Nomadland”, najlepszego filmu roku, od lewej: Peter Spears, Frances McDormand (zdobywczyni Oscara także za główną rolę kobiecą), Chloé Zhao (zdobywczyni Oscara także za reżyserię filmu), Mollye Asher, Dan Janvey. Fot. oscars.org

Chociaż cieszy większa różnorodność tegorocznego rozdania, zwycięski „Nomadland” uznaję za wybór co najwyżej poprawny.

To miało być rozdanie inne niż wszystkie. Ekscentryczne – pisały media. Bez nadęcia, bo brak czerwonego dywanu – tej wielkiej instytucji hollywoodzkiego samozadowolenia i narcyzmu – miał obniżyć napięcie i wyzwolić „gwiazdy” z okowów fleszy, sukienek przypominających babeczki ponczowe, sztucznych uśmiechów i nudnych przemówień. Zamiast kiczowatego Dolby Theatre, tradycyjnej oscarowej „świątyni” – bezpretensjonalność hali dworcowej Union Station w Los Angeles, jak przystało na czasy pandemicznego kryzysu. W miejsce rewiowego show – intymność i innowacyjność (cokolwiek miałyby one w tym kontekście oznaczać). „Nakręcę to tak jak film” – odgrażał się współodpowiedzialny za produkcję „hybrydowej” gali Steven Soderbergh.

Wszyscy byli nad wyraz pobudzeni, nikt nie wiedział, co tak naprawdę się wydarzy. Będzie novum czy raczej nihil novi? I przyznam się Państwu szczerze, że ja nie wiem do tej pory – ceremonię widziałem tylko w skrótach, a skróty mówią niewiele. Że puste miejsca, krótsze speeche i skromniejsze stylizacje – OK, ale czy coś jeszcze? Czy mamy tutaj do czynienia z jakimś przełomem?

Powolna reforma

Od początku było dla mnie bowiem jasne, że to, co najważniejsze, dzieje się za kulisami. Pandemia – tak zwany „dziwny rok” – zmieniła branżę filmową na bardzo wielu poziomach, uderzając także w standardowe oscarowe instytucje. Nie odbyły się (a przynajmniej nie oficjalnie) sponsorowane przez wielkie studia filmowe lunche, bankiety i pokazy specjalne dla członków Akademii, czyli tradycyjna forma promocji lub – jak kto woli – nacisku na głosujących.

W nominacjach królowały rzeczy średniobudżetowe i bliskie kinu artystycznemu, a wypatrywane superprodukcje – jak „Diuna” czy nowe przygody Jamesa Bonda – wciąż czekają na premiery lub – w aktach desperacji po zamknięciu kin – wjeżdżają od razu na bogacące się platformy streamingowe.

W przekonaniu, że zwycięzca powinien triumfować do końca (a „Nomadland” zgarnia laury nieprzerwanie od zeszłorocznego festiwalu w Wenecji), przepadły niestety filmy najciekawsze – takie, do których najlepiej pasuje wyświechtana łatka „inne”

Marcin Stachowicz

Udostępnij tekst

Sama Akademia – po oskarżeniach o niewielkie zróżnicowanie rasowe, płciowe i metrykalne jej członków (biali starsi mężczyźni) – powoli zaczyna się reformować, co niektórych, także w Polsce, napawa głębokim przerażeniem.

Pierwsze zmiany są jednak widoczne – instytucja przyjęła w ostatnim czasie więcej międzynarodowych członków (bo czy Oscary to na pewno wyłącznie amerykańskie „dobro narodowe”?) oraz zreformowała system głosownia, czyniąc go bardziej sprawiedliwym i (potencjalnie) mniej przewidywalnym.

Bez precedensu, ale…

Bez wątpienia wszystkie te czynniki – a także wiele nieuwzględnionych – miały przełożenie na tegoroczne rozdanie: historycznie bardzo ważne, lecz dla mnie osobiście – rozczarowujące.

Triumf Chloé Zhao – reżyserki czarnego konia Oscarów, filmu „Nomadland” – nie ma precedensu. To nie tylko druga w historii – po Kathryn Bigelow – nagroda za reżyserię dla kobiety, ale również – pierwsza dla niebiałej twórczyni, bo Zhao, chociaż jej dzieła są na wskroś amerykańskie i traktują o amerykańskich wartościach, jest Chinką, która edukację na Zachodzie (najpierw w UK, potem w USA) rozpoczęła dopiero po 15 roku życia.

„Nomadland” otrzymał także ten najważniejszy laur – dla najlepszego filmu – co z kolei da się uznać za zwycięstwo niewielkich budżetów (niecałe 5 milionów dolarów), kameralnych historii (adaptacja reportażowej książki o ludziach dotkniętych kryzysem z 2008 roku) i artystycznej formy.

Większym zaskoczeniem okazały się kategorie aktorskie, gdzie miała triumfować różnorodność – przewidywano, że statuetkę za najlepszą męską rolę pierwszoplanową pośmiertnie „odbierze” Chadwick Boseman („Ma Rainey: Matka bluesa”). Ostatecznie powędrowała ona jednak do Anthony’ego Hopkinsa za „Ojca”, opowieść o starszym mężczyźnie zmagającym się z chorobą Alzheimera (niestety, jest to jedyny film, którego nie udało mi się obejrzeć przed rozdaniem). Frances McDormand („Nomadland”) odebrała trzeciego w karierze Oscara, a na drugim planie zatriumfowali Yuh-Jung Youn („Minari” o koreańskich osadnikach w USA) oraz Daniel Kaluuya za wspaniała rolę Freda Hamptona, zamordowanego przez policję przewodniczącego Czarnych Panter w Chicago (świetny, jazzująco połamany „Judas and the Black Messiah”).

Pogrążeni w kulcie wybitnych jednostek

I chociaż progres Akademii cieszy, to ja zwycięski film uznaję za wybór co najwyżej poprawny, żeby nie powiedzieć – zachowawczy. „Nomadland” opowiada o współczesnych amerykańskich koczownikach, ludziach, którzy, najczęściej w wyniku utraty oszczędności, domów, opieki socjalnej i medycznej, przesiadają się do kamperów, vanów czy pikapów i wyruszają w poszukiwaniu dorywczej pracy: na kempingach, parkingach, złomowiskach, przy zbiorach owoców, w barach szybkiej obsługi albo w centrach logistycznych Amazona.

Wielkie tematy – dogorywanie amerykańskiego snu i neoliberalnego modelu państwa, wyzysk klasy pracującej, egzystencjalne poszukiwanie własnego miejsca wśród ruin nowoczesności – Zhao poddała jednak poważnej „obróbce romantycznej”. W centrum ustawiła silną, samoświadomą jednostkę oraz dylematy bardziej filozoficzno-duchowe niż społeczne, co z fascynującej społeczności „bezmiejscowych” uczyniło – podobnie jak z bezdroży i pustkowi Ameryki wsi i miasteczek – zaledwie tło, a z samego filmu – klasyczne kino drogi, monumentalnie sfotografowane i z nostalgiczną muzyką, lecz w gruncie rzeczy – stosunkowo błahe i uciekające z pamięci.

„Nomadland” – bardziej jako rzecz o poszukiwaniu „wewnętrznej wolności” i amerykańskiej wersji indywidualizmu – mógł się więc spodobać nie tylko tradycyjnie liberalnym członkom Akademii, ale także branży filmowej w ogóle. Nie da się bowiem nie zauważyć, że wśród filmowców – od lewa do prawa, i od Południa po Północ – nadal pokutuje kult wybitnych jednostek, Wielkich Mistrzów, pięknych ekscentryków i biografii „większych niż życie”. Widać to było ostatnio w Polsce, przy okazji dyskusji o przemocy w szkołach artystycznych, widać to również za każdym razem, kiedy branża wychwala pod niebiosa samą siebie – a robi to bardzo często i bez żadnej żenady.

Pominięci

W przekonaniu, że zwycięzca powinien triumfować do końca (a „Nomadland” zgarnia laury nieprzerwanie od zeszłorocznego festiwalu w Wenecji), przepadły niestety filmy najciekawsze – takie, do których najlepiej pasuje wyświechtana łatka „inne”.

„Obiecująca. Młoda. Kobieta” Emerald Fennell – obraz-manifest: głośny, obrazoburczy i fantasmagoryczny sprzeciw wobec kultury gwałtu, w którym reżyserka wzięła sobie ulubioną konwencję Quentina Tarantino i pozbawiła ją wszystkich warstw „eksploatacyjnej” (od kina eksploatacji) cebuli – wygrała tylko w kategorii „najlepszy scenariusz oryginalny”. To mało, zważywszy na ambicje, ciężar tematyczny oraz korzenie współczesnej rewolucji obyczajowo-tożsamościowej – w końcu to Hollywood jest niechlubną „kolebką” ruchu #MeToo.

Podobnie „Sound of Metal” Dariusa Mardera – mój ulubiony film minionego sezonu – nagrodzony, nad wyraz skromnie, za montaż i dźwięk. Tymczasem reżysersko jest to prawdziwy majstersztyk: rzecz wyprowadzająca wizualny rytm z nachodzących na siebie momentów ekstremalnego hałasu i przejmującej ciszy; opowieść o przerażeniu, jakie budzi konieczność sformatowania własnej tożsamości na nowo, w warunkach obcych i na pierwszy rzut oka – zupełnie niechcianych; liryczny traktat o pułapkach współczesnej kultury przebodźcowania i niespełnionych obietnicach, składanych nam przez kapitalizm technologiczny i jego wynalazki. A w końcu – hołd dla ekstremalnych odmian muzyki metalowej, których, prywatnie, jestem oddanym miłośnikiem i które bez wątpienia zasługują na większą uwagę filmowców.

Zwyciężyła nuda, ale już nie narcyzm

Powiem zatem bez bicia – na poranny maraton po skrótach, wynikach i komentarzach zareagowałem wielkim ziewnięciem. Nie zmienił tego nawet fakt, że w kategorii dokumentalnej wygrał obraz częściowo „wyreżyserowany” przez zwierzę nie-człowiecze – fascynujący poznawczo i nienachalnie zaangażowany „Czego nauczyła mnie ośmiornica”. Poza tym w zasadzie nie ma się o co spierać: zwyciężyła nuda i przewidywalność, chociaż już, szczęśliwie, nie narcyzm, czego najlepszym dowodem tylko dwie statuetki dla hollywoodocentrycznego „Manka” Davida Finchera – filmu o filmie, udającego w dodatku inny film – który kilka lat temu zapewne triumfowałby na gali.

Kibicuję zawsze produkcjom skromnych i kameralnych, bo one pokazuje w istocie prawdopodobną przyszłość kina postpandemicznego – na drogie superhity może nie starczyć i środków, i woli inwestorów, przerażonych zamykaniem planów zdjęciowych oraz kin.

Wesprzyj Więź

Jak na razie wszystko zostaje jednak po staremu – Chloé Zhao jeszcze przed Oscarami zaczęła wykorzystywać swoje hollywoodzkie pięć minut i obecnie reżyseruje „Eternals”, warty 200 mln dolarów blockbuster ze studia Marvela. Raczej nie będzie to „Nomadland” dla kina superbohaterskiego, ale co to dokładnie będzie – tego naprawdę nie mogę się już doczekać.

Była nuda Oscarów, jest ciekawość jutra. I oby tylko dało się tych wszystkich „nowości” doświadczyć w ciemnej sali kinowej. Z jednostajnym strumykiem światła szemrzącym za zmęczonymi plecami.

Przeczytaj też: Ludzie czasem nie uciekają. Krzysztof Kieślowski, przypadek i Bóg

Podziel się

Wiadomość