Sytuacja publicysty prorządowego jest zawsze nudna i nie daje cienia zadowolenia wewnętrznego. Stanisław Mackiewicz zrozumiał to i chętnie mawiał, że nigdy w życiu żadnego rządu popierać nie będzie, chyba, że zostanie premierem.
Tekst pochodzi ze zbioru Wacława A. Zbyszewskiego „Ludzie, których znałem”, który niedawno ukazał się nakładem Wydawnictwa Więź. Jego tytuł oryginalny to „Premier Mackiewicz”, pierwodruk: „Wiadomości” 1954, nr 30
Niech się nieliczni wrogowie Mackiewicza nie zżymają na widok tego tytułu: będzie to nie panegiryk, ale nekrolog. O, nie samego Mackiewicza, który, da Bóg, przeżyje nas wszystkich, ale nekrolog mojej z nim przyjaźni. Pomimo pewnej różnicy wieku, pomimo jego dużo większej od mojej pozycji literackiej i politycznej, od lat bez mała trzydziestu utrzymywaliśmy zażyłe stosunki, oparte na stopie równości. Nie wahałem się wypalantować mu nieraz uwag cierpkich, lub burknąć: „Przestań bredzić”, gdy mnie zirytował. Ale teraz między nim a mną powstała przepaść w postaci godności premiera, głaz nas rozdzielił, głaz władzy, urzędu, dostojeństwa, powagi, znaczenia. To tak, jakby się miało przyjaciółeczkę, z którą się chodziło do kina w niedzielę, a nagle to dziewczę wyszło za mąż za Ali-chana. Koniec, szlus. Na zawsze, na amen.
Mackiewicz ma wrodzoną i prawdziwą lojalność wobec swego zawodu i wobec swych zawodowych kolegów. To trzeba mu przyznać. To mu przyznają wszyscy jego wrogowie. Nieubłagany jest dla grafomanów, ale dla prawdziwych kolegów po piórze
Mackiewicz wszedł do galerii mężów, którzy sterują naszymi losami na ziemi tułaczej. Otwiera tę galerię jurny, krzepki, dufny Sikorski, potem idzie ponury i nadęty Mikołajczyk, potem grottgerowski Arciszewski, potem salonowo-ułański Bór, potem szlagońsko-staroświecki Tomaszewski, potem wreszcie Odzierzyński i Hryniewski, których rysy banalne nie przywodzą na myśl żadnych przymiotników. W sali del Maggior Consiglio w Pałacu Dożów w Wenecji istnieje pod pułapem długa galeria portretów brodatych starców w dożowskich pierogach: tylko pod nazwiskiem „Marini Faletri” nie ma podobizny, lecz czarna plama i złowrogi napis: „Decapitatus pro criminibus”. Jeżeli w naszych skromnych, ubogich, wygnańczych warunkach powstanie np. w Instytucie Sikorskiego taka galeryjka, to jestem pewny, że podobizna Mackiewicza ukaże się w całej chwale – żadnej analogii z Falierem nie będzie.
Tak więc pragnę z góry uspokoić zarówno „solenizanta” jak jego przeciwników: szkic ten pisany jest bez żółci, tak samo jak i bez kadzidła.
Poznać musiałem Mackiewicza w lecie 1926 w Warszawie, ale dziwnym trafem wcale tego pierwszego spotkania nie pamiętam. Pamięć płata takie figle. Mackiewicz zaprosił Smogorzewskiego i mnie do Wilna gdzieś na pierwsze dni września. Wyjechaliśmy wieczornym pociągiem pośpiesznym, i – co znaczy młodość! – choć wiem dobrze, że nie mieliśmy wagonu sypialnego, spałem jak suseł. Obudził nas dopiero konduktor, gdyśmy dojeżdżali do stacji.
Smogorzewski był w Wilnie po raz pierwszy, ja tam wpadłem na kilka godzin w roku 1923 i teraz po trzech zaledwie latach nie mogłem się nadziwić, jak bardzo miasto się spolonizowało: z żydowsko-rosyjskiego stało się żydowsko-polskie. Mackiewicz powitał nas serdecznie: w owych czasach był szczupły, chłopięcy prawie, rysy miał ostre, wyglądał na harcerza, nosił tzw. pumpy, zielone pończochy, odpowiednią tabaczkową kurtkę o kroju sportowym. Po raz pierwszy i bodaj ostatni w życiu miałem wrażenie przynależności do partii politycznej. Mackiewicz powitał mnie jak brata konserwatystę, towarzysza partyjnego, wypił zaraz ze mną bruderszaft, bardzo to było dla mnie pochlebne. Zawiózł nas nad Trockie jezioro, gdzie oglądaliśmy ruiny zamku Gedymina. Po czym Mackiewicz zaproponował mi napisanie artykułu wstępnego, bez podpisu naturalnie.
Co napisałem, o czym, nie mam zielonego pojęcia. Mackiewicz jako dobry, rasowy redaktor oczywiście artykułu nie przeczytał i puścił go bez żadnych poprawek, ale za to później przez lata całe dowodził, że Piłsudski był bardzo niezadowolony, że Sławek do niego z polecenia Piłsudskiego dzwonił, że Meysztowicz o mały włos nie stracił swych szans na fotel ministerialny (dostał go w trzy tygodnie później), wszystko z powodu tego artykułu. Przyznaję, że nigdy nie wierzyłem w tę historię, choć bodaj że coś było, wówczas przynajmniej, w pogłoskach, że w Pikieliszkach czy Druskiennikach Piłsudski rano czytywał „Słowo”, a nie prasę warszawską. I tak się wówczas zawiązały moje stosunki z redaktorem „Słowa”, które miały przetrwać wśród wielu burz, jako punkt bez mała stały, przez lat bez mała trzydzieści.
Dopiero po powrocie z zagranicy, gdzieś w roku 1934 zbliżyłem się ponownie do Mackiewicza nigdy nie miałem tyle przyjemności z jego towarzystwa, jak właśnie w okresie ostatnich pięciu lat przed wojną. W roku 1934 Mackiewicz wyglądał już prawie tak samo jak obecnie: otyły, nalany, czerwony na twarzy, o zmierzwionej chyrze, astmatyczny, plujący, cokolwiek, powiedzmy, zaniedbany w stroju. Postarzał się przedwcześnie, za to przez następnych lat dwadzieścia nie zmienił się prawie wcale. Mackiewicz, jak wiadomo, wyznaje zasadę, że poznanie tajników życia erotycznego stanowi o znajomości osobowości mężów stanu; ja osobiście jak najbardziej stanowczo zwalczam ten pogląd, ale w wypadku Mackiewicza przyznaję, że jego sylwetka, cóż dopiero biografia, nie uwzględniająca jego życia seksualnego, musi być i blada, i fragmentaryczna, i nie przekonywająca. Niestety, to co wiem o tej stronie jego aktywności, zabiorę z sobą jako tajemnicę do grobu.
Już w roku 1934 Mackiewicz odznaczał się zamiłowaniem do kuchni, jego apetyt wzbudzał podziw. Pamiętam, jak wydał ucztę w jednym z gabinetów „Pod Bachusem” przy ulicy Widok: długi ciemny pokoik był zastawiony nieprzebraną ilością jadła i napoju, bankiet przeciągnął się od południa do wieczora i pod koniec niezjedzone ryby w galarecie, buraczki, barszcze, sałaty – wszystko to cuchnęło. Towarzystwo było równie dziwaczne, jak sama uczta: piękny Eustachy Sapieha, sztywny Emeryk Czapski, któryś z wrzaskliwych ale utalentowanych braci Bocheńskich, kałmucki Ksawer Pruszyński, o ptasim móżdżku ale zmarnowany stylista, mój własny brat wówczas jeszcze roześmiany, jakieś donny wileńskie, dla których wprowadzenia na wody wielkoświatowe bankiet ten był zdaje się wydany, wreszcie biedny maleńki Studnicki, który nie znajdując już żadnego rozmówcy, sam do siebie gadał, podnosząc palec do góry i grożąc nim niewidzialnym słuchaczom.
Sam Mackiewicz przypominał trochę księcia Panie Kochanku z książki mego brata o Niemcewiczu: jak Karol Radziwiłł, płaczliwym głosem wzywał do jedzenia, gdy wszyscy pękali od nadmiaru jadła i napojów. Od Mackiewicza było zawsze ciężko wydobyć gotówkę, ale w zapraszaniu był zawsze szalenie hojny. Co się na jego koszt zjadło, to się zjadło, mawiał jeden z moich i jego przyjaciół. Równocześnie Mackiewicz miał manię skarżenia się na fatalne interesy: odkąd go pamiętam zawsze przepowiadał, że za tydzień będzie musiał zawiesić wydawnictwo, że nie ma na obiad itd.
Ciekawe jak opinie i obyczaje prawie się zawsze różnią. Mackiewicz uchodził za germanofila i rusofoba: tymczasem jego tryb życia, jego stosunek do pieniędzy, jego rozrywki i wydatki – wszystko to było jak najbardziej rosyjskie, carsko-rosyjskie, białogwardyjskie, właściwie żywcem wyjęte z jakiegoś filmu o rosyjskiej emigracji czy powieści o życiu carskich oficerów. Mackiewicz nigdy nic nie miał z niemieckiej pedanterii, dokładności, rachunkowości. Trudno sobie wyobrazić tego rozczochranego anarchistę na tle pruskiego czy choćby bawarskiego intérieur, trudno też sobie wyobrazić, aby Mackiewicz mógł się czuć dobrze lub swobodnie wśród Niemców, podczas gdy wśród Moskali, nawet wśród bolszewików,natychmiast, by znalazł moc bratnich dusz, tysiące punktów styczności.
Myślę, że germanofilstwo Mackiewicza było pewną formą ucieczki od zniszczenia, od rosyjskości, do której miał nieodpartą, podświadomą skłonność. Największymi antysemitami są zwykle ludzie, którzy pochodzą z Żydów: najbardziej się nienawidzi to, czym się jest, a być nie chce. Podobnież germanofobami są u nas nieraz ludzie o dużej przymieszce krwi niemieckiej, ludzie z Poznańskiego, a więc wychowani na germańskiej cywilizacji ludzie, których nawet fizycznie każdy snadnie za Niemców wziąć może. Mackiewicz jest przede wszystkim wileński, potem rosyjski, a jeszcze ściślej „sanktpietersburskij”, potem ma pewien pokost kultury bulwaru paryskiego, literatury anegdotycznej z okresu Trzeciej Republiki. I właściwie koniec.
Mackiewicz był głęboko przekonany i nieraz to mówił, że gdyby zamiast Becka był ministrem spraw zagranicznych, doprowadziłby do sojuszu z Niemcami. Otóż o tym wątpię. Po pierwsze sądzę, że przed rokiem 1939 nikt w Polsce nie mógłby zawrzeć sojuszu z Niemcami ze względu na nastroje społeczeństwa, po wtóre, wydaje mi się, że Hitler się w ogóle na czyjegokolwiek sprzymierzeńca nie nadawał itd. Ale wydaje mi się przede wszystkim, że Mackiewicz nigdy nie był i nie jest człowiekiem na rozmowy z Niemcami. Jego impulsywność, fantazja, wybuchowość, wschodniość, to wszystko może podziałać na pewien typ Rosjan, ale nigdy na niemieckich dyplomatów czy polityków, generałów czy finansistów. Myślę, że wróg Polaków Dostojewski powiedziałby o Mackiewiczu: „Chotia i Palacziszka, no intieresnyj”, a Goethe zatkałby sobie nos i zakryłby oczy, by nie patrzeć na dzikusa.
Nieraz się zastanawiałem, do czego się właściwie sprowadza wspólna Mackiewiczowi i mnie etykieta: „konserwatysta”. W poglądach naszych mało było wspólnego. Mnie wydawał się on zawsze radykalnym wywrotowcem, a podejrzewam, że dla niego byłem w każdym razie cichym demo-liberałem, a być może nawet zamaskowanym zwolennikiem „żydokomuny”. Mackiewicz jest na swój sposób militarystą ze szkoły Sienkiewicza; mnie mundur, chwała orężna nigdy nic nie mówiły. Mackiewicz jest imperialistą; ja osobiście opowiadam się zawsze za neutralnością, za polityką Szwajcarii, wierzę, że rządy mają tylko zapewniać dobrobyt, pokój i starać się wpływać zniżkowo na rozrodczość. Mackiewicz łączy XIX-wieczny kult konstytucji z tym samym kauzyperdowskim stosunkiem do prawa, który kazał Piłsudskiemu przez miesiąc handryczyć się z sejmem na temat interpretacji tzw. małej konstytucji.
Jeśli chodzi o sprawy gospodarcze, to na pewno nigdy z Mackiewiczem nie mieliśmy nawet jednego poglądu wspólnego – w tej dziedzinie Mackiewicz nawet w epoce Wittego byłby beznadziejnie zacofany. Wreszcie Mackiewicz wyznaje nietzscheański kult herosów, jak najbardziej mi obcy. Rozumiem, że można kogoś czy coś nienawidzieć, bo to jest w naturze ludzkiej, ale kulty polityczne wydawały mi się zawsze cudactwem, wszystko jedno czy chodziło o Piłsudskiego czy Mussoliniego, de Gaulleʼa czy Franco. Pamiętam moją rozmowę z ks. Kaczyńskim, gdy został ministrem: zaprosił mnie na śniadanie, a ja, nie bardzo wiedząc, o czym rozmawiać, zapytałem go, co myśli o Piłsudskim, z którym się stykał jako poseł na sejm ustawodawczy.
– Proszę pana – odparł ks. Kaczyński, zacierając swoje drobne rączki – ja tak kocham Pana Boga, że na zajmowanie się ludźmi nie mam czasu, więc rzeczywiście o Piłsudskim nie mam żadnego zdania, nigdy się nim nie zajmowałem…
Your foot – pomyślałem.
To jest jedna krańcowość, ale drugiego ekstremu, tzn. obłędnego kultu Piłsudskiego, też nigdy nie byłem w stanie zrozumieć. Stary Florian Sokołów, mądry rebe, zawsze mawia swym niskim głosem: „Panie, piłsudczycy, to są ludzie chorzy na Piłsudskiego”. W każdym razie są to ludzie zakochani w Piłsudskim. Otóż wszyscy zakochani są nudni, przenudni nawet, bo któż może bez końca wysłuchiwać tych westchnień i podziwów i szlochów, w ogóle tej monomanii? Przecie to jest nie do zniesienia.
Toteż po śmierci Piłsudskiego Mackiewicz stał się zabawniejszy. Naturalnie musiał sobie znaleźć nowe bożki czy relikwie, bo to odpowiada jakimś tajemniczym potrzebom jego natury, ale ten jego nowy kult czy kulty stały się mniej fanatyczne, mniej absorbujące, a więc mniej męczące dla otoczenia. Przedziwnym zbiegiem okoliczności nowym przedmiotem kultu Mackiewicza stal się Sławek. Był to porządny człowiek, szlachetny nawet, jeżeli ktoś chce, ale naiwny, ale nudny, ale niedokształcony, ale słaby, ale ograniczony, właściwie co tu długo gadać, człowiek po prostu głupi. Jego starsi koledzy zdawali sobie z tego doskonale sprawę, Mackiewicz się upierał. O powodzeniu w polityce decyduje charakter, grzmiał Mackiewicz prywatnie i w publicznych lokalach, Sławek ma najwięcej charakteru, więc Sławek będzie rządził – ileż razy słyszałem te zapowiedzi.
O ile sentymenty Mackiewicza do Sławka miały coś z zapałów Don Kichota dla Dulcynei z Toboso i skłaniały mnie do ziewania, o tyle nienawiść Mackiewicza do Rydza była być może największą namiętnością jego życia. Jestem gotów pod przysięgą zeznać na sądzie ostatecznym, że nigdy nikogo Mackiewicz tak zawzięcie nie nienawidzi, jak właśnie Rydza. Jak dziś pamiętam, że u Simona i Steckiego w Warszawie wrzeszczał na cały głos: „Tego bękarta trzeba powiesić!” itd., a ja wołałem: „Stasiu, uspokój się, przecież tu wszyscy kelnerzy są na usługach policji, wszyscy goście się odwracają…”. Nic nie pomagało, Mackiewicz ryczał coraz głośniej, rugał Rydza coraz brutalniej. No i skończyło się ohydnym zesłaniem Mackiewicza do Berezy.
Zawsze byłem i jestem przekonany, że w tym gwałcie haniebnym nie było żadnej myśli politycznej: była tylko zemsta marnego człowieczka w marszałkowskim mundurze za to, że znalazł się dziennikarz, który się go nie przestraszył. Ale nawet i w tej sprawie ujawniły się nieobliczalne dziwactwa Mackiewicza. Bądź co bądź instrumentem nikczemnej zemsty Rydza był w tym wypadku Sławoj, nie najgorszy pisarz, ale nieopisany skandal jako premier. Gdybym był Mackiewiczem, to bym do końca życia takiemu Sławojowi nie darował, prześladowałbym go zawzięcie i zaciekle do grobowej deski, niczym Żydzi hitlerowców. A tymczasem Mackiewicz zawsze miał do swego oprawcy i kata jakby słabość, jeszcze go bronił.
Tego nigdy nie byłem i nie będę w stanie pojąć. Tej zagadki psychologicznej nigdy nie zrozumiem. Bo, żeby Mackiewicz miał coś ze św. Franciszka, z cnót ewangelicznej pokory… no, jeszcze. Ależ gdzież tam! Wyimaginowane krzywdy będzie wymawiał latami, a tutaj jakby się nawet śmiał z tego, że Sławoj z Rydzem wyrządzili mu istotną krzywdę, gwałcąc przy tym wolność prasy, prawa człowieka, zasady praworządności, słowem, wszystkie podstawy cywilizowanego państwa. I w imię czego? Czy w imię jakichś zasad, czy programu, czy choćby starej Salus Republicae? Nie, tylko i wyłącznie w imię zapewnienia fotela prezydenckiego w roku 1940 Rydzowi… Nigdy, przenigdy stanowiska Mackiewicza w tej materii nie pojąłem i nie pojmę.
Mackiewicz założył „Słowo” w roku 1923, od roku 1926 wiernie ciągnął się w ogonie sanacji. Miał stałe kłopoty finansowe i choć był posłem na sejm, wpływ jego i ciężar gatunkowy były właściwie niewielkie. Dopiero po śmierci Piłsudskiego sanatorzy zdołali go wygryźć z sejmu, władze zaczęły mu robić te nieprzystojne kawały, które zrobiły im tak fatalną renomę na całym świecie, słowem, Mackiewicz od końca roku 1935 znalazł się w opozycji. „Zagończykiem” nazywał go koncern prasowy Strzetelskiego, przedrukowując zresztą od rana do wieczora wszystkie jego artykuły i nadając im rozgłos na całą Polskę. Odszedłszy od rządu, od sanacji, Mackiewicz po raz pierwszy zaczął opływać w pieniądze, bo nakład „Słowa” wzrósł fenomenalnie, a po drugie, stał się znaną w całej Polsce personą, potentatem opinii publicznej.
Były to zapewne najszczęśliwsze lata jego życia. Każdy rasowy dziennikarz na całym świecie powinien być w opozycji: sytuacja publicysty prorządowego jest zawsze nudna i nie daje cienia zadowolenia wewnętrznego. Mackiewicz zrozumiał to i chętnie mawiał, że nigdy w życiu żadnego rządu popierać nie będzie, chyba, że zostanie premierem. To zastrzeżenie brałem za żart. Myślę, że jego karta opozycyjna będzie zawsze najpiękniejszą kartą jego życia, tą która zapewni mu miejsce w historii.
Na emigracji rola Mackiewicza jest znacznie mniej zajmująca. Chodzi o efektywność jego działalności. Gdybym był wierzył, że od takiego czy innego ujęcia sprawy przez Sikorskiego lub Mikołajczyka rzeczywiście zależały nasze losy, może bym potrafił się przejmować naszą polityką emigracyjną, tak jak to czynił Mackiewicz. Niestety, nie wierzyłem w to i nie wierzę, sądziłem i sądzę, że nasz los zależy wyłącznie od gry sił, na którą wpływu nie mamy i mieć nie możemy. Zresztą Mackiewicz był człowiekiem zawsze bardzo lokalnym. Najsympatyczniejszy, najciekawszy był zawsze w Wilnie: dużo go tam wolałem niż w Warszawie, gdzie robił trochę wrażenie turysty, oryginała z dalekich stron. Cóż dopiero w Londynie?!
Z tysięcy spotkań i rozmów z Mackiewiczem może najmilsze wspomnienie zachowałem ze wspólnej wycieczki do podwileńskich Werek: był maj, zaciągają słowiki, jak tylko w Wilnie potrafią, była ciepła noc księżycowa, pojechaliśmy dryndulką we trójkę, Mackiewicz, Jerzy Wyszomirski i ja, zatrzymaliśmy się w ślicznej karczmie o stylu stanisławowskim, w której kiedyś miał zatrzymać się Napoleon, Wilia szumiała opodal, jedliśmy jakieś wyborne ogórki małosolne, jeszcze dzisiaj czuję ich zapach i smak, Wyszomirski się upił i recytował Puszkina, Mackiewicz się rozmarzył i gwarzył o literaturze, i tak spędziliśmy noc, i widzę ją jeszcze, i przy łuczywie zda mi się, że to Zan z Mickiewiczem gwarzyli i że jakimś cudem wskutek jakichś zaklęć znalazłem się w epoce romantycznej, dyliżansu i ballad, i całe to wspomnienie ma dla mnie dotąd tyle poezji i piękna i uroku, co włoskie lazury, alpejskie śniegi, paryskie zapachy. Co za kontrast z londyńskimi kłótniami i sporami…
Chcę wreszcie oddać hołd jednej wielkiej cnocie Mackiewicza. Mackiewicz jest dziennikarzem. Prawdziwym dziennikarzem. Nie jest urzędnikiem prasowym, propagandystą, bezrobotnym dyplomatą, który pisze w paszporcie: Journaliste, bo kiedyś napisał i umieścił jakieś wypociny o pakcie Ligi Narodów. Mackiewicz jest redaktorem, publicystą, dziennikarzem, a potrafi być i reporterem, i zawsze najlepszej wody, pierwszej próby.
Otóż Mackiewicz ma wrodzoną i prawdziwą lojalność wobec swego zawodu i wobec swych zawodowych kolegów. To trzeba mu przyznać. To mu przyznają wszyscy jego wrogowie. Nieubłagany jest dla grafomanów, ale dla prawdziwych kolegów po piórze będzie miał zawsze szacunek i uznanie, choćby z nimi polemizował, choćby miał z nimi przelotne zatargi. Przez Mackiewicza poznałem Nowaczyńskiego: tajna nic sympatii łączyła tych dwóch straszliwych wojowników pióra. Mackiewicz utrzymywał najlepsze stosunki z „Mekiem” Niedziałkowskim: znowuż zawodowa więź i sitwa. Mimo setek sporów Mackiewicz nigdy nie pożarł się ze Strońskim: jak dueliści, wzajemnie szanują swoje florety.
Straszny, nieubłagany jest tylko Mackiewicz dla nadętego beztalencia, dla grafomanów wszelkiego rodzaju. I dlatego jego obecna kariera jest wyróżnieniem całego zawodu dziennikarskiego. Utarło się u nas, że generał czy pułkownik może zająć z miejsca wszystkie godności i stanowiska, choćby dotąd nikt o nim nie słyszał, bo to pułkownik, bo to zawodowy wojskowy. Od biedy można jeszcze powierzyć odpowiedzialne stanowisko urzędnikowi prasowemu, bo ten daje tylko „instrukcje”, sam się nie „kala” pisaniem. Ale redaktorowi, ale publicyście? Też znowu pretensje! Przypomina mi się anegdotka, że Franciszek Józef spotkał kiedyś sędziwego Stanisława Tarnowskiego i chciał się ekskuzować, że mu dotąd nie dał Złotego Runa, więc powiedział: Sind Sie noch immer ein Professor, Herr Graf?.
Po Strońskim Mackiewicz jest drugim polskim publicystą, który zaświadcza swą godnością, że i dziennikarze są ludźmi, że mają prawa obywatelskie na równi z resztą Polaków.
Przeczytaj także: Bodnar: Dziennikarze odejdą po cichu, nikt nawet nie zauważy
Tego typu przedruki dawnych artykułów powinny być chyba uzupełnione dodatkowym tekstem współczesnym. W tym przypadku powinien on dotyczyć powrotu Stanisława Mackiewicza do kraju i jego działalności literackiej (i nie tylko) w Warszawie. Z pewnością dobrze uzupełniło by to tezy stawiane w 1954 przez Zbyszewskiego.
Szkoda że tego zabrakło.