Czy uratowanie życia po aryjskiej stronie jest bohaterstwem, czy może tchórzostwem? A jeśli tchórzostwem, to co było bohaterstwem? Zginąć w boju? Nie wiem. Wiem, że oni w czterdziestym trzecim spróbowali. Wzięli karabiny do ręki, chociaż rąk do walki nie było wiele, a karabinów jeszcze mniej.
Fragment książki „Gra w powieszonego”, Wydawnictwo Wielka Litera, Warszawa 2021
Tramwaj szarpie. Dzwonek, przystanek i na Tłomackie wysypuje się rzesza ludzi. Milicjanci kierują ich pod pomnik Powstańców, ale my z Ireną skręcamy pod Dzierżyńskiego. Tam ludzi trochę mniej, chociaż i tak milicja pilnuje, żeby nikomu, tak jak w pięćdziesiątym szóstym, nie przyszło do głowy rzucanie słoików z czerwoną farbą. Pod pomnikiem stoją Janka z Jerzykiem. Jerzyk? Mimowolnie kojarzył mi się z drobnym ptakiem wędrownym z atlasu ptaków polskich. A to prawie dwumetrowy facet z długimi włosami jak Jezus Chrystus. Kuli się za Janką, chociaż jest od niej o głowę wyższy. Jakby chciał się jeszcze wcisnąć w dziecko, w nastoletniość, w nieodpowiedzialność.
– Panie się zechcą poznać – mówię do Janki i do Irki. Równocześnie całując Janeczkę w rękę. I kiwając głową Jerzykowi. Jerzemu.
– Irena. – Irka podaje Jance dłoń. Janka bierze ją za rękę, ale zaraz przytula, ta kobieta ma w sobie tyle miłości i uczuć, że mogłaby nimi obdzielić cały sierociniec i kawalkadę wdów.
– Wiem, Irka, słyszałam. Strasznie mi przykro. Wiem, co to znaczy stracić bliskich. – I przytula ją, normalnie jakby się sto lat znały.
Znów będzie o tym braterstwie broni uświęconym czynem zbrojnym. Ja nie mogę! Jakby na świecie zasiać pokój, a nie wojnę, to ludzie byliby naprawdę szczęśliwi – mówi Jerzyk
– Wszystkie wiemy, Janka. Wszystkie to wiemy – odpowiada Irka i trwają w tym, trochę jak pomnik ofiar wojny, ale żywy.
– Przepraszam – otrząsa się Janka, puszczając Irkę. – Bardzo mi pani przypomina moją przyjaciółkę sprzed wojny, Rebekę Sznajder.
– Ładne imię.
– Nie widziałam jej od tamtych czasów – dodaje Janka. Rozgląda się odruchowo, bo może na tej uroczystości właśnie, może dziś, może któregoś dnia ją zobaczy. I padną sobie w ramiona, zagrają w gumę, w klasy, w cymbergaja.
– Popytam, jeśli pani chce… A może będziemy już na „ty”, skoro tak wyszło. To takie amerykańskie. – Mruga okiem Irka. To też takie amerykańskie.
– Zarzycki jestem – przedstawiam się Jerzykowi. Niech już będzie ten Jerzyk, chociaż takie chłopisko.
– Wujcio Czesio? – pyta Jerzyk z czymś między drwiną a dystansem. I zanim Janka zdąży go zgromić, dorzuca: – Ja jestem Jurek, ale siorka mówi Jerzyk.
– Buntownik z powodem czy bez powodu? – zagaduję. Widzę, że Jurkowi w oczach zapalają się lampki podziwu. Że taki stary, a taki współczesny, jak poezja współczesna.
– Buszujący w zbożu – odpowiada Jerzyk. Sztama!
Janka z Irką nie do końca chwytają, o co chodzi, a myśmy to oglądali, czytali, przeżywali. Nawet jeśli on z kolesiami na murku przy Wielkiej, a ja na otomanie w gościnnym.
– To skoro zaczęliśmy tak po amerykańsku, to mów wujkowi na ty – i zamiast podać Jurkowi rękę, szturcham go po sztajersku ramieniem. – Czesław jestem, ale twoja siorka mówi Czesiek.
Janka przytula się do mnie. Ale zaraz się prostuje, bo przypomina sobie o Irenie, która się nie ma do kogo przytulić. I która jest bohaterką, walczyła w powstaniu i bohatersko uratowała życie, chroniąc się po aryjskiej stronie. Tak się pisze w gazetach, chociaż nikt się chyba nie zastanawia, czy uratowanie życia po aryjskiej stronie jest bohaterstwem, czy może tchórzostwem. A jeśli tchórzostwem, to co było bohaterstwem? Zginąć w boju?
Nie wiem. Wiem, że oni w czterdziestym trzecim spróbowali. Wzięli karabiny do ręki, chociaż rąk do walki nie było wiele, a karabinów jeszcze mniej. I wiem, że myśmy w czterdziestym czwartym nie spróbowali [książka traktuje o alternatywnej wersji historii, w której powstanie warszawskie nie wybucha – przyp. red. Więzi]. Dlatego to oni są Bohaterowie i Powstańcy z dużej litery. A my tchórze, spietrane pokolenie i to przez nas ten cały komunizm, gwałty, procesy, kazamaty, zsyłki, egzekucje, bośmy się wystraszyli i za broń nie złapali, chociaż tysiące było silnych, zwartych i jak się jednak okazało, niegotowych.
– Chodźmy bliżej, przecież dziś rocznica, będą przemówienia. – Janka rusza w stronę sektorów, zagarnia nas wszystkich ze sobą.
– Siorka, znów będzie o tym braterstwie broni uświęconym czynem zbrojnym. Ja nie mogę! Jakby na świecie zasiać pokój, a nie wojnę, to ludzie byliby naprawdę szczęśliwi. – Jerzyk idzie, ale się ociąga, noga za nogą. Wypowiada się z taką manierą, jakby gumę żuł. Jeszcze trochę i mimowolnie zacznie mówić z amerykańskim akcentem.
– Miejże trochę taktu, Jerzyk – zwraca mu uwagę Janka. – Irka tu jest, weteranka walk powstańczych.
– Ma rację – wtrąca się Irka. – Młody człowiek ma rację. Ludzie byliby szczęśliwsi, gdyby nie było broni i przemocy.
Dochodzimy już do tłumu, ale zanim staniemy i zaczniemy słuchać, bić brawo, powiewać papierowymi chorągiewkami na drewnianych patyczkach, czuję, że muszę postawić kropkę nad i. Bo mężczyzna musi w sześćdziesiątym piątym postawić kropkę nad i, a ja od czterdziestego czwartego muszę udowadniać światu, że jestem mężczyzną. Przez ą.
Odwracam się do mojej małej publiczności – Ireny, Janki i Jerzyka. Biorę oddech, pachnie kwietniem.
– Najważniejsze w życiu to rozpoznać, kiedy jest czas na sianie pokoju, a kiedy na odpalanie ognia. Z doświadczenia wam powiem, że nastolatki rzadko to wiedzą. I to, że masz, Jerzy, kilka lat więcej niż my wtedy, to nie znaczy, że więcej rozumiesz… – Zaczynam się rozkręcać, jakbym to ja miał dziś przemawiać. Ale nagle milicjant gwiżdże. Tumult jakiś. Ludzie się przed nami przepychają, na szczęście jesteśmy na brzegu zgromadzenia, odbiegamy kilka kroków. Jakieś kartki. Z nieba lecą ulotki, Jerzykowi udaje się złapać jedną, Irenie też, Janka podnosi swoją z ziemi, ja schylam się obok. Nadbiega więcej milicjantów, tajniacy wyprowadzają kogoś, wykręcając mu ręce. Chłopak taki jak Jerzyk, w kraciastej koszuli, swetrze, butach, jakby właśnie zszedł z Orlej Perci. Buntownik z powodem, buszujący w Tatrach, który tu przyjechał zasiać wiatr.
Tajniak wyrywa mi kartkę z ręki. Janka i Irka szybko rzucają na ziemię swoje ulotki.
– Zbierz to. – Tajniak wydaje rozkaz Jerzemu, który stoi ze swoją ulotką w ręku i nie wie, co powinien zrobić teraz pacyfista. – Zbieraj to, kurwa, gnoju, chyba że wolisz pogadać w pałacu Mostowskich.
Jerzy kuca, pada na kolana, szuka ulotek, znajduje chyba z dziesięć. Podaje wszystkie tajniakowi, który chowa je do kieszeni. I wali Jerzyka łokciem w żebra. Janka krzyczy odruchowo, jak to matka, nawet jeśli jest siostrą, ale matką też jest w tym przypadku. Tajniak odwraca się i znika w niebieskim tłumie. Milicja zaprowadza porządek.
Z mównicy przemawiają przywódcy partii i państwa oraz przedstawiciele władz Warszawy. Oddają cześć bohaterom. Jerzyk ciężko oddycha, Janka wariuje z przerażenia, żebra mu złamali, żebra mu złamali. Irka patrzy zasmucona. Nie tak miało wyglądać jej święto. Nie takie ulotki miały fruwać, wolałaby już te z gołąbkiem pokoju, które ktoś rzucił rok temu. Nie tak mieli wyglądać jej obrońcy, obrońcy czci i imienia powstańców oraz pamięci czynu zbrojnego. Nie tak wszystko miało być.
– Odprowadź ich, Czesiek. Spotkamy się w lepszym momencie. Ja tu zostanę, w końcu to moje święto – mówi smutno. I już jej nie ma, już się zamyśla, już jest w czterdziestym trzecim, już jest za mgłą.
Jedziemy jedynką na Wolę.
– Nic mu nie będzie. Młodzi ludzie nie umierają od kuksańca w żebra – tłumaczę Jance, która ciągle nie może się uspokoić, siedzi, młody chłopak jej miejsca ustąpił, i trzęsą się jej ręce, aż by chciała zapalić. W pekaesach się wprawdzie pali, ale w tramwajach to jednak nie.
Tytuł od redakcji
Przeczytaj też: Biedny chrześcijanin patrzy na getto
Od kilku lat pamiętam o żonkilu 19 kwietnia jest to mój wyraz pamięci o Bohaterach powstania, o tych którzy byli tylko numerami i o tych których imion nikt nie znał. Jet to pamięć o każdej ludzkiej historii, która wtedy dobiegła końca.
Do tej pamięci dołączam też Ormian, o których już tak niewielu pamięta 24 kwietnia. Drodzy Redaktorzy nie pozwólcie i o nich zapomnieć….