Zima 2024, nr 4

Zamów

Kieślowski potrafił nawiązać piękny dialog ze światem. Ten dialog wciąż trwa

Krzysztof Kieślowski i Krzysztof Piesiewicz na polskiej premierze filmu „Trzy kolory: Biały” w warszawskim kinie Luna w 1994 roku. Fot. Materiały prasowe

Pisaliśmy z Krzysztofem historie, bo mieliśmy coś do powiedzenia od siebie ludziom. Dlatego przeraża mnie, gdy słyszę, jak ktoś mówi, że musi zrobić film. Otóż nie musisz! Możesz – mówi Krzysztof Piesiewicz.

Fragment książki „Kieślowski. Od «Bez końca» do końca”, Wydawnictwo Wielka Litera, Warszawa 2021

Mikołaj Jazdon: Czy pamięta pan okoliczności, w których przyszła wiadomość o śmierci Kieślowskiego?

Krzysztof Piesiewicz: Co roku zimą jeździliśmy we trzech – ja, Krzysztof i Zbyszek Preisner – na narty do Szwajcarii. Potem dołączały do nas żony z dziećmi, czasem znajomi. Wynajmowaliśmy zawsze ten sam piękny dom z drewnianych bali, stojący nad rzeką w malowniczej alpejskiej miejscowości. Każdy miał w nim swój pokój. Za oknem szumiała woda, a do wyciągu narciarskiego były trzy kroki. Popołudniami jeździliśmy stamtąd na obiad do Francji, jakieś pięćdziesiąt kilometrów.

Pod koniec lutego 1996 roku też wyjechałem tam z żoną. Miał do nas dojechać Zbyszek Preisner, ale ostatecznie nie dotarł. Był zajęty wyszukiwaniem dla Kieślowskiego najlepszych specjalistów, bo Krzysztof przygotowywał się do operacji wszczepienia bajpasów. Niedawno ktoś mi powiedział, że przed zabiegiem dopytywał lekarza, czy po operacji będzie mógł jeździć na nartach…

Kiedy 24 lutego przyjechał do Poznania, by wziąć udział w wieczorze autorskim wieńczącym przegląd jego filmów dokumentalnych w Teatrze Ósmego Dnia, nie wyglądał na ciężko chorego. Był pełen energii, humoru, nawiązał żywy kontakt z młodą publicznością. Sala teatralna była wypełniona po brzegi. Ludzie siedzieli na podłodze, aż do stojącego pod ekranem stołu, przy którym zajął miejsce w towarzystwie Marcina Kęszyckiego i profesora Marka Hendrykowskiego.

– Po 11 marca zaczęły docierać do nas, do Szwajcarii, coraz gorsze wieści o stanie zdrowia Krzysztofa. Zatelefonowałem do Polski. Znajomy lekarz, profesor medycyny opiekujący się Kieślowskim, powiedział mi, że sytuacja staje się krytyczna, bo przestały pracować nerki. 13 marca Krzysztof zmarł.

Z żoną ruszyłem w drogę powrotną do kraju. Z radia w samochodzie płynęły serwisy informacyjne, w których powtarzano, wymawiane z różnym akcentem, nazwisko „Kieślowski”. Podczas postoju na stacjach benzynowych wystarczyło zerknąć na półkę z gazetami, by zobaczyć jego fotografię i nazwisko na pierwszych stronach…

Śmierć Krzysztofa stanowiła ogromną wyrwę, wielki wstrząs… Przez kilkanaście lat spotykaliśmy się niemal dzień w dzień. Pracowaliśmy razem, ale chyba od 1992 roku oznaczało to już coś znacznie więcej niż współpracę – to była pogłębiająca się przyjaźń

Krzysztof Piesiewicz

Udostępnij tekst

Przypomniałem sobie, jak trzy lata wcześniej Krzysztof w Szwajcarii złamał rękę i zabraliśmy go do kantonalnego szpitala. Zbiegł się cały personel… Śmierć Krzysztofa była dla nas wielkim wstrząsem. Dla mnie, dla żony i dla naszych dzieci, które go uwielbiały.

Ekipa Studia Filmowego Kronika dokonała zapisu dokumentalnego mszy żałobnej w warszawskim kościele Wizytek na Krakowskim Przedmieściu. Poruszający obraz. Przed ołtarzem trumna. Tłum w świątyni. Kamera wyławia znane twarze. Wygląda, że na pogrzeb przyszli bohaterowie „Dekalogu” i „Trzech kolorów”, bo raz po raz widać aktorów, którzy zagrali w tych filmach. Niewiele zmienili się od tamtego czasu.

– Przyjechali: Marin Karmitz, Juliette Binoche, Irène Jacob. Jerzy Fedorowicz czyta fragment Ewangelii. W tle słychać muzykę Zbyszka Preisnera. Pamiętam modlącego się poetę księdza Jana Twardowskiego, księdza Seniuka i przejmujące kazanie Józefa Tischnera…

Mam tekst: „Stoimy dzisiaj w obliczu śmierci naszego brata Krzysztofa – wielkiego świadka naszych ludzkich dramatów. Jesteśmy głęboko poruszeni tą śmiercią. […] Czym byłby świat bez światła? Nawet gdyby taki świat istniał, to tak jakby nie było świata. Więc Brat nasz Krzysztof miał w sobie jakieś światło życia. Światłem i cieniem wydobywał na jaw prawdy o człowieku. I trafne jest również to, że było to światło życia. Nie śmierci, lecz właśnie życia. Światło przenikało w głąb człowieka. Wydobywał z mroku główną sprawę naszego świata – sprawę człowieczeństwa człowieka. Gdy jedni artyści pokazywali dramat polskiej nadziei, gdy inni strzegli pamięci o polskich cierpieniach, jeszcze inni niepokoili się o władzę i o chleb, On szedł głębiej i pokazywał pęknięcie w głębi człowieka. Człowiek pękł w swoim środku. I stoi wobec niewykonalnego zadania pojednania siebie ze sobą. Brat Krzysztof, artysta i znawca ludzkich tajemnic, wpuszczał światło życia w środek ludzkich pęknięć i opowiadał o możliwości pojednania. Tym sposobem pośredniczył – pośredniczył w drodze człowieka do samego siebie. Gdy inni artyści pośredniczyli w drodze człowieka do świata, on pośredniczył w drodze człowieka do samego siebie. I były to »dobre zawody«, w jakich wystąpił”[1].

– Śmierć Krzysztofa stanowiła ogromną wyrwę, wielki wstrząs… Przez kilkanaście lat spotykaliśmy się niemal dzień w dzień. Pracowaliśmy razem, ale chyba od 1992 roku oznaczało to już coś znacznie więcej niż współpracę – to była pogłębiająca się przyjaźń. Byliśmy sobie potrzebni nie tylko w przestrzeni zawodowej.

Krzysztof Piesiewicz, Mikołaj Jazdon, „Kieślowski. Od «Bez końca» do końca”, Wydawnictwo Wielka Litera, Warszawa 2021

Zresztą praca nie zawsze była czystą przyjemnością. Gdy zaczęliśmy pracować za granicą, zostaliśmy wciągnięci w tryby machiny produkcyjnej. Szczególnie uciążliwe były wszelkie działania promocyjne, zobowiązujące twórców do udziału w konferencjach prasowych, festiwalach, pokazach, przeglądach. Krzysztofa to bardzo męczyło. Myślę, że o wiele bardziej niż dwanaście godzin w montażowni.

Pamiętam konferencję prasową po pokazie „Niebieskiego” w Wenecji, który zakończył się owacją na stojąco. Tłum dziennikarzy, przed którym Krzysztof posadził mnie obok siebie. Widziałem, jak bardzo jest zmęczony, i wiedziałem, że w takim stanie czasem bywa nieprzewidywalny. Gdy jeden z dziennikarzy zapytał, którego z pisarzy włoskich lubi najbardziej, odpowiedź Kieślowskiego wszystkich zelektryzowała: „Ze wszystkich pisarzy włoskich najbardziej cenię Dostojewskiego”. Na chwilę zapadła cisza, a potem sala wybuchła śmiechem. Nie była to zręczna wypowiedź, bo we Włoszech go uwielbiano, ale świadczyła o złym stanie psychofizycznym i napięciu, w jakim ciągle żył…

Dziś odnoszę wrażenie, że już wówczas na horyzoncie zapalały się światełka ostrzegające przed próbami obniżania rangi jego twórczości. Ale nie za bardzo się te próby udawały, bo po jednym filmie pojawiał się następny, przyjmowany nie mniej entuzjastycznie niż poprzedni. Kiedy Krzysztofa zabrakło, zrozumiałem, że tak naprawdę wybór sposobu opowiadania i trud uniwersalizowania ludzkich doświadczeń przyniósł mu sukces, którego nie można było przewidzieć. Nie chodzi tu tylko o nagrody. Chodzi o nawiązanie rzeczywistego, intensywnego, pięknego dialogu ze światem. On nadal istnieje i pulsuje, bo jego filmy są oglądane przez kolejne pokolenia widzów. To się dzieje naprawdę, bo bywam w wielu miejscach na świecie. Mam wykłady, spotkania, warsztaty z bardzo młodymi ludźmi. Podczas pisania scenariusza „Dekalogu” wzrastało we mnie przekonanie, że filmy, które powstaną, mogą zyskać pewne znaczenie poza Polską, ale nie spodziewałem się aż takiej skali oddziaływania.

Czy po śmierci Kieślowskiego pomyślał pan, że powinien, a nawet musi kontynuować pracę nad wspólnie rozpoczętą trylogią?

– Ująłbym to inaczej. Krzysztof miał takie powiedzenie: „Nic nie musisz, tylko możesz”. Ta kwestia pada w „Przypadku”. Krótko przed śmiercią ojciec Witka Długosza, głównego bohatera filmu, głosem Bogusława Lindy mówi do niego przez telefon: „Pamiętaj, że niczego nie musisz”. „Czego nie muszę, tato?”. „Niczego!”.

To było bardzo ważne także dla naszej pracy scenariopisarskiej. Robiliśmy filmy dlatego, że mogliśmy różnymi środkami coś wykrzyczeć. Pisaliśmy historie, bo mieliśmy coś do powiedzenia od siebie ludziom. Dlatego przeraża mnie, gdy słyszę, jak ktoś mówi, że musi zrobić film. Otóż nie musisz! Możesz. Możesz zrobić, jeśli masz coś ważnego do powiedzenia i potrafisz znaleźć formę, by o tym opowiedzieć w sposób przenikliwy, ciekawy i wzruszający. Dzisiaj, może jeszcze bardziej niż przed laty, uważam, że podstawowym wyznacznikiem wartości filmu jest to, czy wzrusza. A ja się wzruszeń nie boję. Jako scenarzysta i jako widz.

Krzysztof Piesiewicz  ur. 1945. W latach osiemdziesiątych obrońca w procesach politycznych; senator RP w latach 1991-1993. Współautor scenariuszy do filmów Krzysztofa Kieślowskiego: „Bez końca”, cyklu TV „Dekalog”, „Podwójne życie Weroniki”, trylogii „Trzy kolory”. Nominowany do Oskara za scenariusz do filmu „Czerwony”.

Wesprzyj Więź

Tytuł od redakcji

Przeczytaj też: Ludzie czasem nie uciekają. Krzysztof Kieślowski, przypadek i Bóg


[1] Ks. Józef Tischner, „Świadectwo tajemnicy”, [w:] Kieślowski po latach. W zwierciadle opinii i wspomnień”, pod red. Stanisława Zawiślińskiego i Krystyny Zamysłowskiej, Łódź 2016, s. 19–20.

Podziel się

2
2
Wiadomość