Problem z oceną wartości muzycznej jego piosenek wynika z ulegania skrajnościom: dla jednych Krawczyk to „wielki artysta”, dla innych „król kiczu”. Tyle że on był jednocześnie i jednym, i drugim.
Odszedł piosenkarz, od którego zaczęła się moja przygoda ze słuchaniem muzyki. Później byli Beatlesi, Dżem, Leonard Cohen, Carole King, Johnny Cash, Joni Mitchell, Elton John, Billy Joel, Willie Nelson, Nick Cave, Bob Dylan. Ale na początku – Krzysztof Krawczyk.
Druga połowa lat dziewięćdziesiątych. Kasety magnetofonowe. Koncert w miejskim domu kultury. Aura, jak dla sześcioletniego chłopca, zupełnie niesamowita. Do dziś pamiętam tamte piosenki, i dym, dosłownie roznoszący się po scenie.
Ta pierwsza muzyczna miłość później zaczęła słabnąć i niemal całkiem wygasła (choć studyjne albumy Krawczyka, z reguły o klasę lepsze niż koncerty, zazwyczaj odnotowywałem i potrafiłem znaleźć na nich za każdym razem kilka udanych numerów). W dorosłym życiu słuchałem go na żywo jeszcze dwukrotnie, i w obu przypadkach mocno się zawiodłem: raz, gdy występ zamienił na pogadankę przerywaną piosenkami, zakończoną trzymaniem się za ręce do zbiorowego „Abba Ojcze”. I drugi raz, gdy z koncertu na dniach mojego rodzinnego miasta urządził, ku uciesze większości słuchaczy, biesiadę z playbacku.
Nie było jednego Krzysztofa Krawczyka, na tym poniekąd polegał jego fenomen
Dziś wydaje mi się, że problem z oceną wartości muzycznej jego piosenek wynika z ulegania skrajnościom: dla jednych Krawczyk był „wielkim artystą”, dla innych „królem kiczu”. Tyle że on był jednocześnie i jednym, i drugim – wcieleniem naszej sceny muzycznej, z jej najlepszymi i najgorszymi cechami.
Nie było zresztą jednego Krawczyka, na tym poniekąd polegał jego fenomen.
Ku słońcu
Wcielenie pierwsze: Krawczyk Ikar. Wykonawca o ciekawym głosie, niezwykła osobowość sceniczna. Człowiek jeszcze nie do końca pewny siebie, ale już wiedzący – dzięki Beatlesom i Elvisowi – „jak wiele radości można dać ludziom, grając na gitarze i śpiewając”.
Sam przyznawał później w wywiadach, że był „wytworem tamtego czasu”, swoistą personifikacją marzeń rodaków o lepszym losie. Dlatego też jego słońcem pozostawała Ameryka. Próbował podbić ją kilkakrotnie, trochę na przekór może nieco wtedy rozsądniejszym kolegom jak Czesław Niemen, którzy uznawali, że śpiewają po polsku, no to tylko dla Polaków.
Krawczyk długo, jeszcze po transformacji, myślał, że uda mu się zdobyć obcy, ten najbardziej prestiżowy rynek. Był trochę jak Gatsby, który wierzył, że „jutro pobiegniemy szybciej, wyciągniemy rękę dalej, dogonimy marzenie”. To się oczywiście nie udało. Uboczną korzyścią stała się świetna znajomość angielskiego, której użył nagrywając później swobodnie np. z Rodem Stewartem.
„Hejterzy mogą iść do filharmonii”
W ogóle Krawczyka definiował jakiś pęd życiowy. Do sukcesu, do osiągania kolejnych celów, do bycia w ciągłym ruchu. Jak to było? „Jeszcze sam się uczę siebie / żyję tak, jak umiem żyć / do utraty tchu”. Jasne, że wiele jego wyborów artystycznych nie da się obronić – po co mu były choćby „Disco Relax”, wejście w piosenkę biesiadną albo kolejne pobożne nagrania?
Domyślam się tylko, że uciekający z jednostajnego nurtu Krawczyk miał też po prostu niejednoznaczny gust, łączył w nim miłość do Elvisa, Dylana, Cohena (nagrywał covery wszystkich wymienionych) z upodobaniem do przesady, do playbacku, do niskich gustów, do zabawy.
I to jest właśnie wcielenie drugie: Krawczyk, król kiczu. Umówmy się: on sam chyba nigdy nie pretendował do bycia wysublimowanym artystą. Gdy kilka lat temu nagrał „przeboje dla kibiców” z okazji mundialu, przyznawał: „hejterzy mogą wziąć do ręki dobrą książkę albo iść do teatru czy filharmonii”.
Jednocześnie jego (nad)aktywność, choć kierowała go czasem w stronę wątpliwych artystycznie rejonów, wynikała – jak się wydaje – z autentycznej pasji. „Gdyby ukradł mi ktoś tę gitarę sprzed lat / i tak dalej bym śpiewał i grał” – deklarował w jednej z piosenek. „Śpiewam od pół wieku / będę śpiewał jeszcze pół” – zarzekał się w innej.
Ale też i rację miał już trzydzieści lat wcześniej, gdy przyznawał: „Spóźniłem się, spóźniłem się / o kilka lat / już nie ten styl, już nie ten szyld / już inny świat”. Zwłaszcza gdy skończyła się era Elvisa i Conwaya Twitty’ego, ich polski odpowiednik, posiłkujący się dodatkowo bez umiaru infantylnym elektronicznym brzmieniem lat 80. i z biegiem lat coraz większą manierą nieraz prezentował się dość sztucznie.
Miękko i czule, i w duecie
Kolejne oblicze: Krawczyk hegemon. Śpiewał, to trzeba mu oddać, niemal ze wszystkimi. Pamiętam jego triumfalny powrót (piszę „powrót”, ale on przecież tak naprawdę nigdzie nie zniknął) na początku tego wieku. Nagrał wtedy trzy wyśmienite płyty: „Daj mi drugie życie” z Goranem Bregovićem, „… bo marzę i śnię” wyprodukowaną przez Andrzeja Smolika oraz „To, co w życiu ważne”. Na tej ostatniej powstały nośne duety z Edytą Bartosiewicz, Muńkiem Staszczykiem, Janem Boryszewiczem. Wiecie Państwo, kto jest autorem nieco wcześniejszego hitu „Chciałem być”? Słowa napisał Maciej Maleńczuk, muzykę Robert Gawliński.
Bo też i Krawczyk to nie tylko „Parostatek” śpiewany na kortowiadzie, discopolowe nagrania (z włoskim zabarwieniem!), religijno-rzewne pieśni ku chwale Polski, wiary i papieża. Świetne są utwory wczesne – na czele z „Byłaś mi nadzieją” (to także tytuł solowego debiutanckiego krążka), „Byłaś tu” (jeszcze z Trubadurami), „Rysunek na szkle”, „Pokochaj moje marzenia”, „Pogrążona we śnie Natalia”, „Już nie zapomnę Cię” (piosenka autorstwa Jarosława Kukulskiego, całość wyraźnie w stylu wspomnianego Twitty’ego), „Życia mała garść”. Utwory, co by nie mówić, których dziś można słuchać z sentymentem i wzruszeniem.
Na „Horyzoncie”, ostatnim krążku sprzed kilku miesięcy, Krawczyk raz jeszcze wziął na warsztat jeden z piękniejszych utworów Młynarskiego. „Miękko i czule, czule i miękko / prędko otulę marny twój czas tą moją piosenką” – śpiewał. I brzmiał w tym autentycznie.
„Przyszła opóźniona / trochę po sezonie”
Jest jeszcze ostatnia „twarz” Krzysztofa Krawczyka, osobiście mi chyba najbliższa: Krawczyk liryczny i nostalgiczny. Ten nucący: „bądź ciszą przed świtem”, i wiele lat później: „klejnotów blask, pochlebstwa czar, / za nic mam gdy widzę cię w niedzielnej sukience”. Albo: „granice świata wyznaczają twoje ramiona”.
Nieprzypadkowo, jak się okazało, śpiewał na płycie o miłosnych podbojach z 1979 roku: „Odkładana tyle lat / przeczuwana już nie raz / przyszła opóźniona / trochę po sezonie / miłość”. Tak naprawdę stało się kilka lat później. Piosenkarz po dwóch nieudanych małżeństwach (w drugim ciężko przeżył zdradę, mimo że sam zdradzał) i burzliwych, poligamicznych perypetiach (za które po latach przepraszał), spotkał Ewę, z którą stworzył dom. Trzecia żona otworzyła go na wiarę, nadała sens dniom. Dzięki niej „przestał padać deszcz”.
Do niej później kierował wersy, które znamy niemal wszyscy: „Bo jesteś Ty / zaczynasz ze mną dzień / bo jesteś wciąż / gdy zaczyna się noc / już wszystko mam / cóż więcej mógłbym chcieć?”.
***
Każda śmierć jest w pewnym sensie zaskoczeniem. A jednak ta zaskoczyła szczególnie. Artysta przecież dwa dni temu wyszedł ze szpitala, wydawało się, że ogłosił zwycięstwo nad koronawirusem, którego zresztą od początku pandemii wyraźnie się obawiał – kilka miesięcy temu rozwiązał zespół i zawiesił działalność. Śmierć przyszła mimo to.
Sięgam do ostatniej płyty. A tam zamykające wszystko wersy: „Jeszcze nie mam dość / choć los daje w kość / kiedy noc kończy się / nowy wstaje dzień”. Wierzę, że dla Krzysztofa Krawczyka wstał nowy dzień, że spotka swoich muzycznych idoli, że teraz świat będzie miał dla niego „trochę więcej barw”.
A nam co pozostanie? Kilka muzycznych perełek, które ułożyły się w całość. Swoisty „rysunek na szkle”.
Przeczytaj też: „Jutra może już nie będzie”. Elegia o artyście spełnionym
Zastanawiam się , czy prawdziwy artysta może zejść na poziom kiczu? Raczej nie. To ewentualnie współpracujący z artystą ludzie mogą ten kicz wprowadzić jako element towarzyszący działaniu artysty.