Zima 2024, nr 4

Zamów

Chrystus z San Berillo

Gdy w dzielnicy San Berillo w Katanii odkryto nielegalny już dom publiczny, rano zjawiały się murarskie brygady i szast-prast, zamurowywały drzwi oraz okna parterów. Katania, wrzesień 2019. Fot. Erin Johnson / CC BY-NC 2.0

Usiadłem w konfesjonale i jako pierwsza uklękła kobieta. Zdążyła powiedzieć „Jestem prostytutką” i się rozpłakała. Płakała przez godzinę albo i dłużej. Całą wieczność. Kiedy przestała, nic innego nie przyszło mi do głowy, jak nakreślić nad jej głową znak krzyża. I powiedzieć, że ją rozgrzeszam…

Fragment książki Jarosława Mikołajewskiego i Pawła Smoleńskiego „Czerwony śnieg na Etnie”, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Czarne w marciu 2021

Wewnątrz kościoła w San Berillo, niemal pośrodku nawy głównej, stoi staruszek. Schludny, niewysoki, wąski w ramionach, z zapadniętą klatką piersiową, workami pod oczyma i wydatnym nosem. To jeszcze wiosna, kapryśna i czasami chłodna, a od Morza Jońskiego zaciąga zimnym szkwałem, więc staruszek ma na sobie beżowy sweter z golfem na ekler, zasuniętym niemal pod brodę, a pod nim ciemną koszulę ze schowanym kołnierzykiem i podkoszulek z długim rękawem; mankiety koszuli wystają spod wiele razy pranego swetra. Po prostu sobie stoi, jak jakiś stareńki cieć w wytartych spodniach od niemodnego garnituru, w lichych półbutach, ktoś absolutnie nieważny, za mały nawet na tę niezbyt okazałą świątynię. 

Widzicie, papież Franciszek powiedział „Kim jestem, żeby osądzać”. To samo mówię do siebie

Ksiądz Pippo

Udostępnij tekst

Skoro więc ten dziadunio – góra kościelny, bo już z pewnością nie organista – tak sobie stoi, jakby nie wiedział, co ze sobą zrobić, trzeba zapytać, jak znaleźć proboszcza, księdza Pippo, don Giuseppe Gliozzo, nieledwie herosa, jeśli dać wiarę opowieściom ludzi zaangażowanych w życie społeczne Katanii. 

– To ja – odpowiada cicho staruszek. – Czym mogę służyć? 

Akurat do kościoła wszedł wariat. Regularny czub w czarnych okularach, z tych, którzy mruczą do siebie i umieją wpatrywać się w pusty mur, by za chwilę eksplodować złością. Wariat ślepi w boczną nawę, gdzie majaczy krzyż, a za nim goła ściana. Nie jest zbyt potężnej postury, raczej suchy i po wariacku pokręcony, ale wariat to wariat w końcu, zmienia chemię miejsca, wprowadza niepewność i irracjonalny lęk. 

Ksiądz Pippo jakby nie widział wariata. Ręce w kieszeniach, zgarbione plecy, głos jak u osiemdziesięciolatka z hakiem. Przysiada na brzegu drewnianej ławy. Bez skrępowania podejmuje rozmowę z dwoma takimi, którzy przedstawiają się jako faceci z Polski. 

***

To było miejsce, gdzie w czasach rządu burbońskich królów, niemiłosiernych jak cała historia Sycylii, wykonywano wyroki śmierci. Wygodnie, bo w środku miasta, więc od razu wszyscy wiedzieli i mogli zobaczyć, bez kosztownych i czasochłonnych obwieszczeń, że kogoś zaraz zetną, uduszą garotą lub powieszą. Procesje ze skazańcami nie musiały za długo wędrować dusznymi ulicami miasta, a przecież wieszano też latem, gdy słońce bez litości pali Katanię, więc te kilka kroków dla wymizerowanego więzieniem skazańca było absolutnie do przejścia i nie zmuszało strażników do podpierania nieszczęśnika, podnoszenia go, nie musieli wisielca in spe trzymać pod pachy. 

Kilka kroków ku ostateczności – wygodnie, bezproblemowo. Śmierć tuż obok kościoła księdza Pippo była absolutnie, nachalnie wręcz publiczna, a więc niosła ze sobą naukę o nieopłacalności występku. Ale też dzięki labiryntowi uliczek San Berillo okazywała się jakby cichsza, mniej obrzydzająca szacownych mieszczan Katanii (wyobraźmy sobie te szafoty zlane krwią, szubienice z drgającymi ciałami, kosze pełne odciętych głów), więc była to śmierć do zaakceptowania, jako lekcja dla żywych, jako nauczka, jako kara i wola Boża. 

A ponieważ każdemu w chwili zadawania sankcjonowanej umową społeczną śmierci (tak w dawnej Katanii, jak i dzisiaj w Kalifornii, w Chinach czy na Białorusi) przysługiwało prawo do duchowej otuchy, namnożyło się w mieście osobliwych bractw pocieszycieli, litościwie odwiedzających więzienia i miejsce kaźni, tulących skazańców w poczuciu, że na stryczku dostąpią szczęścia i cudownego spotkania z Absolutem. To dlatego nadano kościołowi wezwanie Krucyfiksu Dobrej Śmierci. 

Kościół Krucyfiksu Dobrej Śmierci jest skromny, otynkowany poszarzałą żółcią i ma się tak do barokowych, choć pokrytych spalinami świątyń Katanii jak Kopciuszek do sióstr i macochy szykujących się na bal. Stoi na placu, nieco wyżej niż lico czarnego bruku, więc trzeba wejść po kilkunastu schodkach. 

Dziwny to kościół – wewnątrz gładki i surowy jak protestancki zbór. Sklepienie podpierają ciężkie, masywne kolumny. Po lewej stronie ciemna, boczna kaplica, kryjąca stary krzyż i Najświętszy Sakrament, a na wprost – ołtarz. Światło wślizguje się do środka przez ubogie witraże, promienie słońca biegają po ławach ustawionych w otwarty krąg, jakby odbywano tu zbiorowe psychoterapie. Kiedyś ławy stały w regularnych rzędach, ale ksiądz Pippo nie chciał, by ktoś siedział dalej od ołtarza, a ktoś bliżej. 

***

Ksiądz Pippo przyszedł na parafię Krucyfiksu Dobrej Śmierci pół wieku temu. Czyli w okresie, gdy definitywnie postanowiono odmienić Katanię. 

A więc – pod łyżki buldożerów miały iść całe kwartały śródmieścia, zmęczone latami trwania w tym dusznym, niszczącym klimacie. W miejscu przyszłych gruzów planowano wielkie budowy, zgodne z nowoczesnymi i wspieranymi przez naukę pomysłami wcale licznych uszczęśliwiaczy ludzkości, by mieszkańcy Katanii żyli lepiej, wygodniej, bliżej siebie, a do tego w sposób zaplanowany, sensowny, zorganizowany, bez chaosu kreującego tylko nerwowość i złe myśli. 

Również San Berillo trafiło na listę wyburzeń i transformacji. Albo lepiej – zwłaszcza San Berillo, dzielnica już opuszczana przez drobnych kupców i rzemieślników, gdzie powoli wprowadzał się występek, jak to bywa w najbliższych okolicach portowych nadbrzeży i dworców. Ludzie, którzy nie bali się ciemnych zaułków, właśnie w San Berillo pili i płacili za miłość, goszcząc w niskich, pochylonych domach, odgrodzonych od głównych ulic Katanii frontonami strojnych kamienic. Nowoczesność – myślano w magistracie – nie powinna tak paskudnie wyglądać. 

***

Czas przemian urbanizacyjnych zbiegł się na dodatek z czasem reform krajowego prawa – we Włoszech zdelegalizowano właśnie domy publiczne. Lecz takie decyzje nie przechodzą łatwo, więc w San Berillo wzięto się na sposób. Tam, gdzie nocą odkryto nielegalny już dom schadzek (nie były to trudne odkrycia), rano zjawiały się murarskie brygady i szast-prast, zamurowywały drzwi oraz okna parterów. Uliczki San Berillo zaczęły wnet wyglądać nad wyraz osobliwie: partery zamurowane, a do okien na pierwszych piętrach prowadzą przystawione drabiny. Dziś ramy zamurowanych wejść wypełniają graffiti, choćby ta deliryczna twarz z odsłoniętymi szafotami zębów. 

Rychło też coś się zacięło w trybach maszyny nowoczesności. Ktoś komuś nie zapłacił, jak to bywa na Sycylii. Albo zapłacił za mało. Ktoś postawił na złą mafijną rodzinę lub na rokującego polityka bez przyszłości. I tak zaplanowana, naukowa nowoczesność zaczęła buksować jak opony na piaskowych wydmach. Nic się nie rymowało, lecz od rymów są przecież poeci, a nie deweloperzy, biznesmeni, urbaniści i miejscy włodarze. 

Na jedno z niedawnych spotkań z prostytutkami przyjechało nawet dwóch biskupów… Jakie spotkanie? Jedno z wielu, na które chodzę do nich, do dzielnicy i na które oni przychodzą tutaj…

Ksiądz Pippo

Udostępnij tekst

Wyburzono już nawet kilka zaułków i postawiono tam bloki malowane w jaskrawe kolory. Lecz na realizację całego planu zabrakło woli i kasy. Nikt sobie wiele z tego nie robił, jako że – przypomnijmy – San Berillo, choć w środku miasta, udatnie chowa swoje liszaje za ścianami wielkich kamienic przy szerokich ulicach śródmieścia, a przyzwoitych mieszczan, których w katolickiej Katanii jest wszak dostatek, odganiają stąd płatne szafarki miłości, smród moczu i brud. 

***

Dlatego dzisiaj spacer po San Berillo jest jak wycieczka po mieście pozostawionym samemu sobie, od czasu marzeń o nowoczesności postarzałym o pół wieku z hakiem i pozbawionym jakiejkolwiek troskliwości. Partery zamurowane, choć gdzieniegdzie wybito już drzwi, jak w senegalskiej stołówce na via Pistone, w godzinach zamknięcia odciętej od ulicy umownym szlabanem kartonu. Czerń lawowych cegieł starych domeczków jest tak samo czarna, jak kiedyś, ale już krzykliwe kolory bloków zmienionych w slumsy, z oknami zabijanymi dyktą, pokazują dawnym marzycielom ozór szyderstwa: gówno wam wyszło, panie i panowie. Gdzieś pod gzymsem litościwa dusza wystawiła sadzonki ziół w przeciętych w połowie wysokości plastikowych butelkach po koli. Komuś udało się pokryć niezdarnym rysunkiem ślepą ścianę grodzącą ulicę donikąd. „San Berillo Art” też tu jest, ale wygląda na ściemę: plama farby na ścianie, namalowane oko, stoliki ze skrzynek na skwerku wielkości dziecięcej piaskownicy. 

Jednak ludzie ciągle tutaj są, a świadczy o tym pranie wywieszane z okien na kilku równoległych sznurkach, sklepiki, choć tak liche, że trudno uwierzyć, uchylone okna i blaszane drzwi, pies biegnący chodnikiem, a przecież wiemy, że pies bez człowieka zginie, rama skutera przypięta łańcuchem do przygiętej latarni, zardzewiałe auto oraz ten wszechobecny smród uryny, wyjątkowo silny, jak w podrzędnym publicznym szalecie. 

W San Berillo stało się to, co stać się musiało. Nie wyszła nowoczesność, która straciła dziewictwo z wiarołomnym kochankiem wszechwładnej korupcji. Z zamurowanych burdeli przegnano kurtyzany pierwszej i drugiej ligi. Wszak damy nie wchodzą na pokoje po koślawych drabinach. Zamknięto porządniejsze zamtuzy i knajpki. Światło raz było, a raz nie. Tak samo woda. 

***

Zostały mury, opustoszałe kuchnie i sypialnie. To dobro wabiące tych z samego dołu. Doły przyszły więc do San Berillo. Konsekwentnie, bo dołom nic nie można zrobić. 

A więc: prostytutki wszystkich możliwych płci, transwestyci z piersiami wypchanymi silikonem do monstrualnych rozmiarów i wszelkiej maści odmieńcy, których Katania skopywała z chodników. Przywlekli nędzę, nieszczęście, także wrzody, krosty i inne choroby, w tym AIDS. 

Za prostytutkami – emigranci. Najczęściej czarni jak heban Senegalczycy, którzy już u siebie, na najbiedniejszych przedmieściach Dakaru, między jednym a drugim Allahu akbar w miejscowym meczecie, gdy zdecydowali się na ucieczkę do Europy, wiedzieli, że w Katanii, na włoskiej Sycylii, jest takie miejsce, gdzie znajdą dach nad głową i namiastkę przyszłości. Założyli własne sklepy i stragany, jak ten „African Cosmetics”, rozsypali własne przyprawy, przechowywane w ciasno plecionych, kolorowych koszykach. Mieszkają obok transseksualnych prostytutek, mijają się z nimi na uliczkach, a kiedy psuje się światło lub wodociąg, dzwonią wspólnie do tych samych elektryków i hydraulików. 

Ale nie mówią sobie „dzień dobry”, nie podają sobie ręki. Senegalski chłopaczek (dzisiaj już dojrzały bezrobotny), który od niemowlęctwa oglądał jakąś Ilonę lub Agatę paradującą po San Berillo w samych pończochach z nadzieją na klienta (dziś już zgarbioną staruszkę, ale ciągle w gorsecie), nie powie „dzień dobry”, tylko odwróci się, choć oboje znają swoje historie.

„Prostytutki są tutaj bardzo religijne – mówi dziewczyna z ośrodka dokumentacji dzielnicy. – Zwłaszcza transwestyci”. Jednak to nie one czy nie oni wznoszą tu mury dystansu. To ci drudzy mieszkańcy San Berillo, Senegalczycy i Togijczycy, o wiele mniej liczni, próbują prostytutek po prostu nie widzieć. W stołówce, która na via Pistone udaje knajpę i wydaje dwie potrawy po trzy euro, kuskus z bezimiennym mięsem i kuskus z niezidentyfikowaną rybą, Ousmane, senegalski muzyk i śpiewak, djembefola, czyli mistrz gry na djembe, które sam konstruuje, stawia sprawę jasno: do prostytutek żadnej płci, także tej trzeciej, nie czujemy agresji ani nawet niechęci, ale trzymamy się od nich z daleka. To ludzie, z którymi się nie rozmawia. 

***

Ksiądz Pippo zjawił się w San Berillo już po uchwaleniu w 1958 roku prawa ochrzczonego „Merlin”, od nazwiska Liny Merlin, pierwszej Włoszki wybranej do senatu, która najżarliwiej walczyła o delegalizację prostytucji i zamknięcie domów publicznych. 

– Kiedy przyjechałem – opowiada – miałem głowę pełną wskazówek, co powinienem, a czego nie. I wtedy On znów zrobił po swojemu. Czyli pomieszał szyki tym, którzy udają, że cokolwiek wiedzą. Usiadłem w konfesjonale i jako pierwsza uklękła kobieta. Zdążyła powiedzieć „Jestem prostytutką” i się rozpłakała. Płakała przez godzinę albo i dłużej. Całą wieczność. Kiedy przestała, nic innego nie przyszło mi do głowy, jak nakreślić nad jej głową znak krzyża. I powiedzieć, że ją rozgrzeszam… Widzicie, papież Franciszek powiedział „Kim jestem, żeby osądzać”. To samo mówię do siebie już od tamtej chwili, od tamtej kobiety i jej straszliwego płaczu. I pomyślałem wtedy, że skoro biskup przysłał mnie tutaj, bym głosił Słowo Boże, wobec takich historii muszę przyjąć, że mam głosić Słowo wcielone. Czyli pozwolić mówić tym ludziom, nieszczęśliwym albo po prostu potępianym czy wykorzystywanym w ich miłości, w seksualności. I Chrystus przemawia przez nich za każdym razem, kiedy opowiadają swoją historię. Chrystus – pelikan. Niedawno prostytutka powiedziała mi na spowiedzi, szlochając: „Czuję się jak pelikan, który karmi dzieci swoją krwią. Ja też się ranię, żeby nakarmić moje dzieci”… I co ja miałem jej odpowiedzieć? Że to nieprawda? Że trzeba inaczej? Przecież gdyby mogła inaczej, robiłaby dziś co innego. Nie potrzeba jej takich rad. Trzeba kogoś, żeby jej słuchał. 

Pytamy księdza Pippo, czy Kościół nigdy nie chciał go ekskomunikować albo choćby zawiesić. 

Don Gliazzi kręci głową, zdziwiony. 

– Na jedno z niedawnych spotkań z prostytutkami przyjechało nawet dwóch biskupów… Jakie spotkanie? Jedno z wielu, na które chodzę do nich, do dzielnicy i na które oni przychodzą tutaj… Tak, potwierdzam: prostytutki na ogół są religijne… Tak, transwestyci również. Jak Franchina, czyli Francesco. Ktoś w rodzaju proroka lub animatora modlitwy. 

Franchina, o której czy o którym słyszymy już wcześniej, pisze też książki, które można kupić choćby w ośrodku dokumentacji. 

– Zorganizowałem w kościele – mówi ksiądz Pipo – prezentację jego książek. Czemu nie? To człowiek wyjątkowej wiary… Jeszcze przed wyborem obecnego papieża powiedziałem Franchinie na spotkaniu modlitewnym:

„Coś czuję, że nowy papież przyjmie imię Franciszek”. Franchina, czyli Francesco, dopytywała potem: „Musiałeś wiedzieć, ktoś ci to powiedział, przecież nigdy żaden papież nie miał tak na imię. Ale ja nie wiedziałem, oczywiście. Tylko czułem, że w tej epoce poranionych, pokiereszowanych ludzi, poharatanych przez życie i moralizm czas na nowego Franciszka”. 

W pierwszej z dwóch książek Franchiny, w której autor, rocznik 1959, przedstawia się bez zbędnych peryfraz jako „sprzedajny transwestyta”, znajdujemy krótką charakterystykę mieszkańców San Berillo: 

„Z niczego nie mogę być specjalnie dumny. Mój uniwersytet to ulica i ludzie, którzy potrzebują wszystkiego. Dzieliłem mój czas z narkomanami, szaleńcami i przestępcami, a także z osobami, które nauczyły mnie, jak z dnia na dzień radzić sobie z życiem. Dzieliłem miłości, marzenia, dramatyczne doświadczenia z prostytutkami i transwestytami. Cóż z tego, że są agresywni, nie bawią się w ładne słówka, ich mowa jest przykra i wulgarna, zwłaszcza kiedy się wściekną, skoro wyróżnia ich taka oto cecha, że mają serca ogromne jak dom. Kiedy kochają, oddają ciało, kiedy marzą, ich pragnienia są jak u nastolatków. Wyglądają jak jeże, lecz w środku są delikatni jak motyle”. 

Franchina nie jest zresztą jedynym piewcą San Berillo. Na via Pistone znajdujemy tablicę, na domu, w którym dorastała Goliarda Sapienza (1924-1996), aktorka teatralna i pisarka; jej późne powieści stały się wydarzeniem literackim we Włoszech i Francji, a trochę też u nas. Także dzięki wspomnieniom z San Berillo i z więzienia, do którego trafiła za kradzieże cennych przedmiotów w domach przyjaciół. Jej imię nosi boleśnie malowniczy placyk na skraju dzielnicy. 

Via Pistone, w dosłownym tłumaczeniu: ulica Tłoka, centralna arteryjka San Berillo, ta ze stołówką za trzy euro i rybą, która przypomina się jeszcze nazajutrz, podsuwa nam skojarzenie. Informujemy proboszcza, że pewien prominentny duchowny w Polsce naucza, że miłość homoseksualna to coś jak tłok silnika wprowadzony do rury wydechowej. Twarz księdza tężeje, jakby ktoś uderzył go pejczem w policzek. Znów kręci głową, tym razem z niedowierzaniem. I zmienia temat. 

– Kiedy przyjechałem – wspomina – każda kolumienka po prawej i lewej stronie była poświęcona różnym świętym. Po tamtej pierwszej spowiedzi zdjąłem tabliczki i otworzyłem czystą perspektywę kościoła: nawę zakończoną krucyfiksem. Cierpiącym Chrystusem. 

Wizerunek Ukrzyżowanego, który za sprawą księdza Pippo stał się centralnym punktem kościoła Krucyfiksu Dobrej Śmierci, ożywia wspomnienia Francesca Grassa, zwanego Franchiną. Wśród nich to pierwsze: „Kiedy tylko zacząłem pracować w San Berillo, byłem ofiarą dziewięciu chłopców, którzy zgwałcili mnie, po kolei, i zabrali wszystko, co miałem, także moją godność”. 

Wesprzyj Więź

A nam, nie wiedzieć czemu, przychodzi do głowy jedna z włoskich baśni spisanych przez Itala Calvina, rodem z Katanii, w której pewien chłopczyk karmi Jezusa ukrzyżowanego w ołtarzu katedry makaronem i poi winem. 

A ten w nagrodę zsyła mu śmierć. „Kiedy chłopczyk – referuje Calvino – już do końca podzielił się z Jezusem jedzeniem i piciem, padł martwy, a jego dusza pofrunęła do nieba i jęła chwalić Boga…”.

Paweł i Jarosław (w tej kolejności, nie inaczej)

Podziel się

5
4
Wiadomość