Jak spowodować, by prawo było nadal uznawane za ars boni et aequi, sztukę dobra i słuszności? Oraz by teorie tworzone instrumentalnie na potrzeby bieżącej polityki nie zaczęły przenikać do dyskursu naukowego i infiltrować nauk prawnych?
Fragment książki prof. Jerzego Zajadły „Minima iuridica. O pewnych (nie)oczywistościach prawniczych” (Wydawnictwo Arche, Wydawnictwo Uniwersytetu Gdańskiego, Sopot 2019), za którą 7 lutego br. autor otrzymał Nagrodę im. Tadeusza Kotarbińskiego, przyznawaną za wybitne dzieło naukowe z zakresu nauk humanistycznych
Prawnicy kochają tę formułę, ponieważ przedmiot ich aktywności podnosi ze zwykłego rzemiosła do rangi sztuki, chociaż tak naprawdę chodziło nie tyle o sztukę par excellence, co raczej o umiejętność. W literaturze ta sentencja uchodzi za najbardziej lapidarną, ale chyba też i najpiękniejszą w dziejach definicję prawa: „Na temat tej definicji wypowiedziano już wiele słów zarówno najwyższego zachwytu, jak i chłodnego osądu”. […]
Nas jednak znacznie bardziej interesuje/powinno interesować to, jak dzisiaj spowodować, by prawo było nadal uznawane za ars boni et aequi.
Dla potrzeb tego opracowania zaproponuję pewną interpretację opartą na wizji równobocznego trójkąta, którego wierzchołki wyznacza triada prawodawcy-sędziowie-profesorowie. [Jego współczesny model] jest efektem wielowiekowego historycznego rozwoju, w którym zmieniała się rola wszystkich trzech podmiotów: prawodawców, sędziów i profesorów. […]
Jest pewien imposybilizm w tworzeniu, wykładni i stosowaniu prawa, ale oznacza on coś zupełnie innego niż to, co w swoim populizmie zarzuca prawnikom obecna władza. W obrębie prawoznawstwa chwalebne „chcieć” nie może oznaczać arbitralnego „móc”
Właśnie – współczesność, pod żadnym pozorem nie chcę od niej abstrahować w tej książce, a zwłaszcza nie zamierzam unikać jej krytycznej oceny z punktu widzenia przyjętej na wstępie koncepcji minima iuridica. Rzeczywiście, mamy w Polsce do czynienia z istotnym naruszeniem homeostazy omawianego tutaj magicznego trójkąta i to z dwóch względów.
Po pierwsze, sędziowie jako trzecia władza stali się przedmiotem ataku ze strony prawodawcy i powiązanej z większością parlamentarną władzy wykonawczej.
Po drugie, niektórzy przedstawiciele nauki prawa zdecydowali się na poświęcenie podstawowych paradygmatów prawoznawstwa na rzecz jego instrumentalizacji dla potrzeb bieżącej polityki.
Klasyczny trójkąt rozjechał się, ponieważ stracił nie tylko swój dotychczasowy kształt oraz swoje homeostatyczne proporcje, ale w niektórych przypadkach przybrał wręcz formę dwóch biegunów na linii prostej – po jednej stronie prawodawca wsparty przez władzę wykonawczą i nielicznych profesorów, po drugiej stronie większość sędziów wsparta przez większość przedstawicieli doktryny. Czasami odbywa się to niestety kosztem interesujących nas tutaj minima iuridica.
Wszystko wskazuje na to, że w Polsce obecna władza nie lubi prawników, ponieważ patrzą jej na ręce i wytykają punkt po punkcie przypadki łamania konstytucji. Władza odpowiada więc w charakterystyczny dla siebie sposób defamacją całej tej grupy zawodowej […]. Ten propagandowy bełkot dotknął w pierwszej kolejności sędziów, ale z dużym prawdopodobieństwem można przyjąć, że przyjdzie czas także na inne grupy, w tym także prawników uczonych zajmujących się prawoznawstwem jako nauką i ta grupa szczególnie nas tutaj interesuje. Wokół prawoznawstwa już dzieje się bowiem coś dziwnego.
Jak każda dziedzina wiedzy, także prawoznawstwo ma swoje paradygmaty, z których nie chce i nie powinno zrezygnować, zwłaszcza na poziomie tego, co już w tytule określiliśmy jako minima iuridica. Kształtowały się przez wiele stuleci, tworząc pewien szkielet prawniczej roztropności (czyli jurysprudencji) i są dla prawników tym, czym np. dla chemików jest tablica Mendelejewa.
To prawda, jest pewien imposybilizm w tworzeniu, wykładni i stosowaniu prawa, ale oznacza on coś zupełnie innego niż to, co w swoim populizmie zarzuca prawnikom obecna władza. To imposybilizm narzucający prawodawcy pewne formalne i materialne granice treści stanowionego prawa, a prawnikom – pewne zasady i reguły, których powinni przestrzegać w procesie stosowania i interpretacji. Tak więc w obrębie prawoznawstwa chwalebne „chcieć” nie może oznaczać arbitralnego „móc”.
Tymczasem w ostatnich trzech latach w polskiej przestrzeni publicznej pojawiają się opinie, które w istotny sposób naruszają te ustalone paradygmaty prawoznawstwa jako nauki. Jeśli ich autorami są politycy, to mogę je nie tyle usprawiedliwić, co przynajmniej wytłumaczyć zwykłą niewiedzą. Gorzej, jeśli pochodzą od prawników, którzy mają akademicki status samodzielnych prawników naukowych – w tym przypadku niewiedza nie wchodzi w grę, pozostaje zła wiara i instrumentalne odzieranie prawoznawstwa z naukowości, w imię realizacji bieżących celów politycznych. […]
Przykład numer jeden – to właściwie nie jest jedna wypowiedź, lecz raczej cały ciąg opinii towarzyszących uchwalaniu w grudniu 2015 roku zmian w ustawie o TK. Naruszeń paradygmatów prawoznawstwa (minima iuridica) był tam cały szereg, a wszystkie zmierzały do wpędzenia konstytucyjnego organu państwa w pewną logiczną pułapkę błędnego koła – możesz orzec o konstytucyjności przyjętej regulacji, ale na zasadach, które ona sama dyktuje. Najbardziej spektakularna w tamtej dyskusji, w którą włączyli się także niektórzy uczeni prawnicy, była próba uzasadnienia poglądu, że można zmienić przepis art. 190 ust. 5 Konstytucji zwykłą ustawą przez doprecyzowanie jego treści.
Przypomnijmy – przepis przewiduje, że orzeczenia TK zapadają większością głosów, w proponowanej ustawie zmieniono to na „większością dwóch trzecich”. Podstawowy argument z tamtej debaty brzmiał mniej więcej tak – dwie trzecie to też większość, a więc w czym problem? Wprawdzie wycofano się z tego później po orzeczeniu TK w tej sprawie, ale tak czy inaczej była to pierwsza próba uśpienia rozumu, by zbudzić demony pseudonauki.
Przykład numer dwa – oto w migawce telewizyjnej kandydat na sędziego SN posiadający stopień naukowy doktora habilitowanego zapytany o konstytucyjną sześcioletnią kadencję I Prezesa SN, mówi tak: Przepis art. 183 ust. 3 Konstytucji nie jest przepisem żelaznym i należy go interpretować z uwzględnieniem obowiązujących ustaw. W świetle wspomnianych paradygmatów prawoznawstwa szokująca w tej wypowiedzi jest nie tyle pierwsza, co raczej druga jej część.
Oczywiście, żaden przepis nie jest żelazny i można go uchylić bądź zmienić, pod warunkiem wszakże zachowania formy i trybu przewidzianych dla zmiany Konstytucji. Gorzej jest z drugim członem tej opinii, ponieważ tak naprawdę oznacza ona odwrócenie fundamentalnej reguły kolizyjnej lex superior derogat legi inferiori. Okazuje się bowiem, że to nie ustawy mają być interpretowane z zachowaniem konstytucyjnych standardów, lecz odwrotnie – to konstytucyjne standardy należy dopasować do obowiązujących ustaw, w tym przypadku właśnie uchwalonych zmian w ustawie o SN.
Przykład numer trzy – wysoki urzędnik kancelarii prezydenta, odpierając zarzuty o rzekomym łamaniu Konstytucji, sformułował następujący pogląd będący swoistą interpretacją przepisu art. 7 Konstytucji: Organy władzy publicznej działają na podstawie i w granicach prawa. Ale co to oznacza? Jeżeli ktoś wykracza poza granice prawa, to nie ma zakazu działania poza granicami prawa, ponieważ jest nakaz działania w granicach prawa. Nie ma przepisu prawnego zakazującego działania poza prawem, bo jest nakaz działania w ramach prawa.
Ktoś może powiedzieć, że ten urzędnik jest wprawdzie również doktorem habilitowanym, ale nie jest prawnikiem, lecz politologiem. Jednakże kontekst tej wypowiedzi był taki, że można było wnosić o raczej powszechnym przekonaniu co do słuszności tego poglądu nie tylko kancelarii, lecz także samego prezydenta. Teoretykowi i filozofowi prawa właściwie trudno nawet komentować to, co usłyszeliśmy, ponieważ trudno w ogóle złapać sens tej opinii.
Trzeba by powrócić do elementarza modalności i takich pojęć jak nakaz, zakaz czy przyzwolenie wykładanego studentom pierwszego roku prawa w ramach wstępu do prawoznawstwa. Spuśćmy więc raczej zasłonę milczenia, ponieważ posługiwanie się w tym kontekście kategorią prawniczego paradygmatu mogłoby zabrzmieć jak sarkazm czy ironia, a przecież nikomu nie powinno być do śmiechu.
Te przykłady można mnożyć […] Stanowią ogromne zagrożenie dla prawoznawstwa, ponieważ mogą prowadzić do jednego z dwóch czarnych scenariuszy.
Pierwszy polega na tym, że takich kosmicznych opinii będzie coraz więcej w przestrzeni publicznej, ale nie będzie to miało wpływu na samo prawoznawstwo, które obroni swoje minima iuridica. Może to jednak oznaczać niebezpieczne rozchodzenie się nauki i praktyki prawa. Niebezpieczne, ponieważ nauki prawne przestaną być teorią nadbudowywaną nad praktyką, utracą z nią kontakt i staną się teorią dla teorii, innymi słowy – wypadną ze swojej dotychczasowej roli w magicznym trójkącie. W dłuższej perspektywie musi to prowadzić do ich marginalizacji.
Drugi scenariusz wydaje się jeszcze smutniejszy. Na razie prawoznawstwo się jeszcze broni, ale nie można wykluczyć, że z czasem kosmiczne teorie tworzone instrumentalnie na potrzeby bieżącej polityki zaczną przenikać do dyskursu naukowego i infiltrować nauki prawne. Prawoznawstwo jest z istoty rzeczy nauką polityczności, w tym scenariuszu stanie się natomiast zideologizowanym instrumentem w walce politycznej. A to jest zasadnicza różnica – nauka polityczności to nie to samo, co upolitycznienie nauki.
Instrumentalne upolitycznienie prawoznawstwa, naruszające jego utrwalone przez stulecia paradygmaty, występuje nie tylko w reżimach totalitarnych, może się też incydentalnie przytrafić w ustrojach demokratycznych, gdy z różnych powodów władza wykonawcza zaczyna przejawiać autorytarne apetyty i naruszać zasady państwa prawa oraz podziału władzy. […]
Możemy oczywiście zmieniać przyjęte paradygmaty, pod warunkiem wszakże, że taka zmiana jest efektem np. nowych odkryć, wnikliwych badań czy konsensusu osiągniętego w procesie racjonalnego naukowego dyskursu. Mówiąc nieco ironicznie – jeśli badania dowiodą, że najlepsze rezultaty interpretacyjne osiąga się, czytając akt prawny od tyłu czyli wspak, przyjmę to z pokorą.
Ponieważ jednak nikt jeszcze tego nie dowiódł, na razie pozostaję wierny dotychczasowym ustaleniom nauki prawa. Nie wolno nam więc dokonywać doraźnego poświęcenia tych paradygmatów w celu osiągnięcia doraźnych celów politycznych, ponieważ w przeciwnym wypadku prawoznawstwo przestaje być nauką czy nawet wysoko profesjonalnym rzemiosłem, staje się kuglarstwem oraz stekiem koniunkturalnych bzdur i bredni zatopionych w sosie upolitycznienia. Losy nauki prawa w ustrojach autorytarnych i totalitarnych wydają się tego dosadnym przykładem.
Fragment pochodzi z rozdziału VII pt. „Ius est ars boni et aequi, czyli Prawo jest sztuką dobra i słuszności”. Tytuł od redakcji