Kieślowski zadawał widzowi fundamentalne pytania: kim jesteś, po co istniejesz? Sam nie odpowiadał, niczego nie narzucał, zostawiał odbiorcy wolność.
W 1987 roku byłem jeszcze klerykiem warszawskiego seminarium duchownego. Zwalniałem się do kina coraz częściej, bo było co oglądać. Stan wojenny się skończył, system coraz mocniej gnił, na wschodzie pieriestrojka, a więc i życie kulturalne liberalizowało się.
I tak w nieistniejącym już kinie „Wars” na Nowym Mieście obejrzałem kilka zatrzymanych wcześniej przez cenzurę filmów. Najpierw „Matka Królów” Janusza Zaorskiego według Kazimierza Brandysa. Pojawił się także nowy film Andrzeja Wajdy „Kronika wypadków miłosnych” według powieści zakazanego jeszcze nie tak dawno Tadeusza Konwickiego, z samym Konwickim na ekranie. Po prawie dwudziestu latach zaczęto oficjalnie rozpowszechniać „Ręce do góry” Jerzego Skolimowskiego, film o straconym, „niespełnionym” pokoleniu, z wielką kreacją Bogumiła Kobieli. Pojawił się „Wielki bieg” Jerzego Domaradzkiego, niedoceniony do dzisiaj, jeden z lepszych polskich filmów o stalinizmie. Ponownie weszły na ekrany „Dreszcze” Wojciecha Marczewskiego – ostatni film, jaki widziałem w kinie przed wprowadzeniem stanu wojennego. Dopuszczono także legendarny film gruzińskiego reżysera Tengiza Abuładzego „Pokuta”.
Powiało zatem optymizmem: jak już takie rzeczy puszczają, to znaczy, że system powoli się sypie.
„Zrozumieć to znaczy przebaczać”
Wtedy także pojawił się w repertuarach wybranych kin, w tym „Warsu”, „Przypadek” Krzysztofa Kieślowskiego, film pokoleniowy, dzisiaj powiedzielibyśmy kultowy. Przeleżał na półkach sześć lat. Niedawno wydano wersję zrekonstruowaną, dłuższą o siedem minut od wersji z lat osiemdziesiątych, ze scenami pierwotnie wyciętymi przez cenzurę. Opowieść o losach Witka Długosza, a także „Amator”, „Bez końca” i wcześniejszy telewizyjny „Personel”, to dla mnie najważniejsze filmy Kieślowskiego.
„Przypadek” był dla mnie olśnieniem. Wspomniany Witek, grany przez Bogusława Lindę, pokazywał jak kruche jest życie, jak cienka jest linia między wiarą i niewiarą, jakim fałszem moralnym pozostaje dwubiegunowe postrzeganie świata, jak blisko do upadku, ale i do powstania z niego, wreszcie – jak blisko do śmierci.
Powiedzenie w 1987 roku, a właściwie w 1981, w solidarnościowym karnawale wolności, bo wtedy powstawał „Przypadek”, że nie wszyscy komuniści są źli – było aktem nonkonformistycznym
Lata osiemdziesiąte nie przypominały lat siedemdziesiątych, były inne, bo nasza świadomość się zmieniła. Stan wojenny stał się bowiem cezurą pokoleniową, nafaszerował nas fundamentalistycznym antykomunizmem, nienawiścią do komuchów i kolaborantów. Podział był zatem prosty, żadnych odchyleń. A tu nagle Kieślowski jak prawdziwy ewangelizator „strzela” do mnie tym filmem i zdaje się mówić: nie szalej, opanuj się. To wszystko dlatego, że zdążyłeś na pociąg do Warszawy, wskoczyłeś do niego w ostatniej chwili na peronie dworca Łódź Fabryczna.
Tak było rzeczywiście, w ostatniej chwili wsiadłem do ostatniego wagonu, jechałem z Łodzi do Warszawy na pierwszą rozmowę kwalifikacyjną w seminarium duchownym. A gdybym nie zdążył? Nie wiem, czy byłem wtedy aż tak bardzo zdeterminowany co do swojej drogi życiowej. Może to tylko rachunek prawdopodobieństwa, a może przypadek to Bóg?
Kieślowski powiedział kiedyś słynne zdanie o konfesjonale: „Dobry konfesjonał służy do tego, aby rozumieć penitentów, czyli zrozumieć zło. A zrozumieć to znaczy przebaczać”. Takie zdanie wystarczy za rekolekcje, niejednokrotnie nudne i najeżone banałami. Kieślowski nie znosił etykietowania. Strach, cierpienie, nienawiść, miłość są zawsze takie same.
Żeby lepiej zrozumieć „Przypadek”, warto przywołać jeszcze jedną wypowiedź jego twórcy: „Nigdy niczego nie demaskowałem. Przypatrywałem się ludziom w określonych sytuacjach i starałem się ich zrozumieć”. Więc może „Przypadek” to jeden z jego kilku najbardziej przejmujących „konfesjonałów”…
Oto trzy wersje życia Witka, zależne tylko od tego, czy zdąży na pociąg, czy nie. Właśnie, czy tylko od tego? Kieślowski nie podsuwa żadnych rozstrzygnięć, próbuje tylko i aż zrozumieć.
Sztafeta „socjalizmu z ludzką twarzą”
W pierwszej wersji Witek zdążył w ostatniej chwili, choć po drodze potrącił staruszkę, której wypadają z ręki pieniądze. Chłopak się zatrzymał, przeprasza, traci czas. Szaleńczy zryw, żeby zdążyć. Wpada do pociągu, który już ruszył.
Chce pomóc w ucieczce chłopakowi, który jedzie w towarzystwie esbeckiej eskorty. Ten jednak nie chce uciekać, wraca potulnie z ubikacji pod „opiekuńcze” skrzydła tajniaków. Witek poznaje w pociągu starego komunistę o nazwisku Werner (Tadeusz Łomnicki). „Co, nie chciał uciekać?” – zapytał Witka. I od razu filozoficznie wyjaśnił: „Ludzie czasem nie uciekają, bo nie chcą”. Wiedział, o czym mówi. W czasach stalinowskich skazany za „prawicowo – nacjonalistyczne” odchylenie. Nie uciekał, przyznał się, bo jak kogoś w 1949 roku zamknęli za szpiegostwo, to ten ktoś musiał być szpiegiem, choć nim nie był. Został poddany torturom, heroizm nie miał w takiej sytuacji sensu.
Nie zwątpił jednak w ideę komunizmu mimo swoich strasznych doświadczeń. Po Październiku, czyli po wyjściu z więzienia, dalej wierzył w swoje dawne ideały, bo ideały są przecież wielkie, tylko ludzie do nich nie dorastają. Żył niebezpieczną utopią, przyznawał, że pragnienie urządzenia świata sprawiedliwszego i lepszego jest jak narkotyk, może zabić. Ale życie „bez tej goryczy i bez tej nadziei” byłoby życiem żałosnym. Nabrał co prawda dystansu do świata, ale ma nadzieję, że znajdą się młodzi, którzy przejmą po nim miejsce w sztafecie „socjalizmu z ludzką twarzą”.
Może będzie to Witek, który dość szybko zaczyna poznawać komunistycznych działaczy, w tym cyników, karierowiczów i najzwyklejszych łajdaków. Buntuje się, ale ciągle wierzy, że można zmieniać rzeczywistość w ramach tego systemu politycznego, w jakim przyszło mu żyć. W konsekwencji wstępuje do partii. Otrzymuje organizacyjne zlecenie powstrzymania za wszelką cenę buntu w zakładzie dla narkomanów. Ponosi klęskę, zostaje przez demonstrantów upokorzony.
Bez odpowiedzi
Powiedzenie w 1987 roku, a właściwie w 1981, w solidarnościowym karnawale wolności, bo wtedy film powstawał, że nie wszyscy komuniści są źli – było aktem nonkonformistycznym. Kieślowski sugeruje, że słowo „komunista” nie musi oznaczać epitetu wartościującego, że ci ludzie też przeżyli piekło. Nawet jeśli przez siebie zawinione, to jednak piekło. Podobne przemyślenia można dostrzec w filmie „Bez końca” z 1984 roku.
Kieślowski chce dotrzeć do duszy człowieka, przecież wie, że czas PRL-u to zbrodnie, prześladowania, ale i odwilże, lekkie powiewy wolności; smutki, ale i radości; szarzyzna, ale i piękno życia. Tylko że ostatecznie wszystko dzieje się między ludźmi, w ludzkich wnętrzach i sumieniach. Los każdego człowieka, także komunisty, jest inny. A skąd zło? Kieślowski pokazuje, że tak naprawdę nie potrafimy odpowiedzieć na to pytanie.
Widział człowieka w całym jego dramatycznie splątanym życiu. Taki był komunista Werner, a Łomnicki potrafił tę postać uwiarygodnić. Pokazuje Witkowi sprężynkę, taką dziwną zabawkę, która spadając ze schodów potrafi zachować równowagę, balans, jednostajny rytm i piękno ruchu, kiedy zaś znajdzie się na dole od razu nieruchomieje i staje się martwa. Całe nasze życie to rytmiczne spadanie, aż do bezpowrotnego zatrzymania.
„Po co ci to?”
W drugiej wersji pociąg ucieka, Witek zostaje na peronie Łodzi Fabrycznej. Wcześniej jednak szamotał się z kolejowym milicjantem („sokistą”), zostaje aresztowany i skazany na miesiąc robót publicznych. Podczas odbywania wyroku poznaje Marka, opozycjonistę. Przystępuje pod jego wpływem do podziemia antykomunistycznego. Wydaje samizdaty, organizuje tajne koncerty Jacka Kaczmarskiego.
Zaczyna myśleć coraz częściej i głębiej o wierze. Poznaje księdza Stefana, związanego z opozycją. To duchowny otwarty i mądry, energiczny, choć porusza się na wózku inwalidzkim; chyba najbliższy mi ksiądz wykreowany w polskim filmie. Ksiądz KOR-owiec! Zagrał go znakomicie Adam Ferency.
Witek chce się ochrzcić. Ksiądz nie oszalał z radości po tej deklaracji, zadaje natomiast konkretne i realistyczne pytanie: „Po co ci to?”. To kluczowy problem. Jest przecież Witek szlachetnym człowiekiem (przynajmniej próbuje nim być). Sakrament wszczepiający go w świat chrześcijański logicznie rzecz biorąc jest mu niepotrzebny. Więc po co ten chrzest? „Żeby wiedzieć, po co żyję” – odpowiada Witek. Ale do chrztu potrzebna jest wiara. Więc po co? Może dlatego, że taka jest moda w podziemiu opozycyjnym, trzeba się chrzcić, trzeba zostać katolikiem, bo tak wypada. „Spróbuj się modlić” – mówi ks. Stefan. Witek udowadnia, że koniunkturalizm religijny w jego przypadku nie wchodzi w grę. Jesteśmy świadkami jego wspaniałej modlitwy w kościele: „Panie Boże, już po wszystkim, ochrzciłem się, jestem tutaj. Teraz proszę Cię tylko o jedno: bądź! Już nigdy nie będę Cię więcej o nic prosił. Tylko bądź!”. Modlitwa wywiedziona wprost z filozofii Janusza Korczaka, jednocześnie modlitwa chrześcijańska w najczystszej postaci. Ksiądz Stefan ochrzcił Witka.
Pytanie: „Po co ci to?” towarzyszy mi przez ćwierć wieku kapłaństwa. Od tego pytania zaczynam każdą rozmowę, gdy ktoś chce zostać ochrzczony jako dorosły człowiek, albo powrócić do Kościoła. Zresztą to pytanie można też zadać osobie, które chce dokonać apostazji. Wszystko zależy od odpowiedzi.
Jak zatem Witek rozumiał wiarę? Kobieta, której mieszkanie zostało splądrowane przez esbeckich najemników mówi do niego, powołując się na Matkę Teresę, że najważniejszą rzeczą w życiu jest obecność przy drugim człowieku, tak żeby do końca swoich dni wierzył, że nie jest sam. Wierzyć to znaczy „być z bliźnim” – tak jak w modlitwie „Panie Boże, bądź”.
Wierność wartościom stałym
W trzeciej wersji Witek znowu spóźnia się na pociąg. Wraca jednak na studia medyczne, żeni się. Nie wstępuje do partii, ale także nie wiąże się z opozycją, odmawia podpisania listu protestacyjnego w sprawie więźniów politycznych, zdystansowany wobec religii i Kościoła. Słowem, całkowicie oddany pracy naukowej.
Dziekan wydziału (Zygmunt Hübner) umawia się z Witkiem na dworcu kolejowym, zapewne z obawy przed podsłuchem, prosi go, by zamiast niego wyjechał na konferencję naukową do Libii. Dziekan nie dostanie paszportu i niedługo straci swoje stanowisko, bo jego syn został aresztowany za działalność w nielegalnej poligrafii i wydawanie podziemnych czasopism. Witek zgadza się, odkłada jednak podróż o jeden dzień, dlatego poleci z przesiadką w Paryżu, a nie bezpośrednio. Na lotnisku widzimy grupę komunistycznych działaczy z części pierwszej, księdza Stefana z części drugiej. Wylatują. Tuż po starcie samolot staje w płomieniach. W pamięci widza pozostaje przeraźliwy i przedłużający się krzyk Witka: „Nie!”, z pierwszej sceny filmu.
Jaka jest zatem idea tego najważniejszego dla mnie filmu Kieślowskiego? Reżyser jest nieuchwytny, ucieka od jednoznacznych odpowiedzi, Ale pospekulujmy. Czy chodzi o to jakie życie jest lepsze: konformisty, opozycjonisty czy racjonalisty? Przecież w każdym ze swych wcieleń nasz bohater działa z jednakową uczciwością. I chyba, a nawet na pewno, nigdy nie był ani pełnym konformistą, ani opozycjonistą, ani racjonalistą. Za każdym razem popełnia jakiś błąd, aby w końcu paść ofiarą niesłusznego posądzenia ze strony opinii. Ludzie bowiem najczęściej zabijają słowem.
Może Tadeusz Sobolewski pomoże w odczytaniu Kieślowskiego? Swój pierwszy tekst o „Przypadku” napisał w nieistniejącym już jezuickim „Przeglądzie Powszechnym”. Potem pisał o tym filmie wielokrotnie i tak interpretował dylematy Witka: „Czy (…) reżyser wydał na niego wyrok jako karę za «brak zaangażowania»? Nie sądzę – Witek mógł zginąć także jako działacz ZSMP, czy jako uczestnik podziemnego ruchu. Samolot był gotowy i pewny, jak sama śmierć. Życie tej eksperymentalnej postaci, jak w powiastce filozoficznej, prowadzone jest przypadkowymi drogami, ale zmierza do fatalnego końca. A w najlepszym wypadku spotyka się z zarzutem zdrady. Żaden z wariantów nie prowadzi do zwycięstwa, choć przecież nigdy nie opuszcza Witka prawość. Niemal wszystko w jego życiu jest sprawą przypadku: miejsce, jakie zajmuje w społeczeństwie, krąg idei, nawet obiekt miłości, nawet religia. Idzie się zawsze po czyichś śladach, tą albo inną drogą, nigdy obiema naraz. Wyznaje się te, albo inne prawdy, jakich nauczyli nas ludzie, którym zawierzyliśmy. Nie mamy czasu pojąć tego wszystkiego, ani sprawdzić do końca. Tylko wierność jest wartością stałą, ale już nie obiekt wierności. Nie poglądy. Co wiec pozostaje constans? Nieznane przeznaczenie, które nas czeka i sumienie. Wszystko inne jest przypadkiem”.
Zgadzam się z Sobolewskim. „Przypadek” to film o wierności wartościom stałym. Z tym, że „constans” może dla każdego oznaczać coś innego. Dla mnie jest to Bóg, Jezus, i wszystko, co z tego faktu wynika. Nie wierzę w przeznaczenie, predestynacja to dla mnie jakaś szalona, nieludzka idea. Wierzę w Boga. Ale ten fakt nie chroni mnie przed śmiercią, także przed śmiercią całkowicie bezsensowną i przypadkową. A może pozornie przypadkową? Więc jednak może Bóg jest też w przypadku? I tak właśnie o tym filmie można bez końca rozmawiać, filozofować, teologizować, a ostatecznie zawsze znajdziemy się w punkcie wyjścia.
Nie „wiedzieć”, wystarczy „być”
W latach osiemdziesiątych nie tylko „Przypadek” fascynował widzów, także „Dekalog”. Kieślowski zrealizował dziesięć filmów telewizyjnych, będących świecką interpretacją dziesięciu przykazań. Postanowiliśmy przeprowadzić wywiad z reżyserem dla seminaryjnej gazetki. Umówiliśmy się w kawiarni „Niespodzianka” na Placu Konstytucji. Trzy lata później w tej samej kawiarni zainstaluje się sztab wyborczy „Solidarności” , i miażdżąco wygra w pierwszych wolnych wyborach, ściślej – częściowo wolnych. Powstanie rząd Tadeusza Mazowieckiego. Jak widać, same przypadki!
Poszedłem więc z klerykiem Jackiem do „Niespodzianki” na ustaloną godzinę. Jacek miał bardzo dobrą, jak na tamte czasy, aparaturę nagrywającą. Zapytałem Kieślowskiego o postać graną przez Artura Barcisia. W każdym odcinku pojawia się na chwilę ta sama figura, ale jednocześnie zawsze inna. To na pewno Bóg! – myślałem na początku inspirowany swoją klerycką pobożnością. A może Anioł Stróż? Jeśli tak, to na tym stróżowaniu niektórzy nie wyszli najlepiej, szczególnie bohaterowie pierwszego odcinka. Pytam więc reżysera, kto to jest, kogo gra ten Barciś, niech mi odpowie konkretnie. Kieślowski, zaciągając się papierosem, spojrzał na mnie zza okularów, trochę się zastanawiał, aż w końcu odpowiedział: „Nie mam pojęcia, kto to jest”. To była odpowiedź na którą czekałem.
Pytanie: „Po co ci to?” towarzyszy mi przez ćwierć wieku kapłaństwa. Od tego pytania zaczynam każdą rozmowę, gdy ktoś chce zostać ochrzczony jako dorosły człowiek, albo powrócić do Kościoła
Kieślowski zadawał widzom pytania egzystencjalne, filozoficzne, życiowe: kim jesteś, po co istniejesz, co robisz, i co chcesz robić? Takie same pytania zadawał sobie, swoimi filmami pytał siebie, ale nie odpowiadał, niczego nie narzucał, pozostawiał widzowi wolność.
U niego zatem nawet Bóg może być przypadkiem. Mówił: „Boję się terapeutów, polityków, księży, nauczycieli, tych wszystkich, którzy pokazują drogę, którzy WIEDZĄ. Bo na dobrą sprawę – jestem o tym przekonany, silnie w to wierzę – nikt naprawdę nie wie, z paroma wyjątkami”. Pewnie najciekawsze są te wyjątki. Tak czy inaczej dzięki spotkaniu z takimi ludźmi jak Kieślowski staram się „nie wiedzieć”, wystarczy tylko „być”.
Świadectwo tajemnicy
Dziesięć lat po naszym pierwszym spotkaniu w „Niespodziance” przyszedł czas na ostatnie spotkanie. Kościół sióstr wizytek na Krakowskim Przedmieściu, tłum ludzi, przyjechali z całego świata, najwięcej z Francji. Przed prezbiterium na katafalku trumna. Pogrzeb Krzysztofa Kieślowskiego. Msza święta pogrzebowa. Odprawiamy ją we trzech. Przewodniczy ksiądz profesor Józef Tischner, w koncelebrze oprócz mnie jest jeszcze ksiądz Aleksander Seniuk.
Ksiądz Tischner mówi kazanie. Boże, co to była za homilia, obezwładniająca. Wszyscy słuchają tych słów z wyczuwalnym napięciem: „To nieprawda, że horyzontem Brata naszego Krzysztofa był agnostycyzm. Agnostycyzm to nie jest sprawa artysty. Artysta nie znosi połowiczności. Artysta, gdyby musiał, wybrałby rozpacz. Ale nasz Brat Krzysztof nie wybrał rozpaczy. Wybrał świadectwo tajemnicy. Obronił wiarę przed agresją wiedzy. Ale czy tylko? Czy nie stał się również świadkiem nadziei? Brat nasz Krzysztof pokazał pękniętym ludziom, że gdzieś niedaleko, w zasięgu ręki, istnieje siła, dzięki której mogą się pojednać ze sobą. Jest gdzieś jakiś Dekalog… Ktoś gdzieś śpiewa Hymn o miłości…”.
Ksiądz Tischner wspomniał jeszcze o wierze Brata Krzysztofa. Św. Paweł mówi, że człowiekowi została dana „miara wiary”: „Ale miara wiary jest również miarą niewiary w człowieku. Zaś niewiara może być dwojaka: może być zupełnym zanikiem wiary w rozpacz i zanikiem wiary w wiedzę. W człowieku trwa wielki spór między wiarą, wiedzą i rozpaczą. Aby ustrzec wiary, trzeba jej równie mocno bronić przed rozpaczą, co przed wiedzą”.
Patrzyłem na tego wielkiego filozofa i księdza, słuchałem jego słów, i dopiero wtedy na pogrzebie zrozumiałem Kieślowskiego, właśnie dzięki Tischnerowi. Tak: wiara, wiedza i rozpacz, i spór między nimi – oto temat filmów Brata Krzysztofa, oto temat jego życia, jego problem. Myślę sobie, pewnie to także mój problem…. Nierozwiązywalny. Brat Krzysztof nie rozwiązał go w swoich filmach.
Przeczytaj też: Kieślowskiemu niepotrzebna atmosfera kultu. Nie musimy powtarzać, że był wielki
Dziekuje. Te slowa beda mi dzis towarzyszyc…
A co jeśli Przypadek (który też bardzo lubię, choć nie lubię Olbrychskiego jako obcesowego głównego charakteru) jest filmem o daremności bycia człowiekiem?
Ten film mówi – tak naprawdę nie możesz wybrać, nie masz na tyle esencji byś mógł wybrać; przypadek decyduje.
To film w ukryciu manichejski, z przesłaniem „Bóg jest potężny, ale Szatan też jest potężny”, by powtórzyć za Andrzejem Szczypiorskim z „Mszy za miasto Arras”.
Tak naprawde to postacie otaczajace głowengo bohatera są wierne sobie, poczynając od pierwszej sceny, gdy więzień tajniaków nie ucieka. On wybrał, Witek zawsze brał to co mu życie przyniosło.
Manichejski w sensie, że Bóg pozbawiony jest aspektu moralnego, co jest podkreślone ostatnią sceną, głęboko symboliczną sceną katastrofy, w której Bóg pozwala na śmierć protagonistów z wszystkich trzech części, komunistów, księdza i wreszcie Witka, który tym samolotem leci tym razem na skutek swojego wyboru, zmieniającego domyślny bieg zdarzeń. To bowiem temu „domyślnemu” biegowi zdarzen Witek wcześniej się nie sprzeciwia.
Jeśli jest tam Bóg, to deus absconditus, który nie interesuje się konkretnym losami ludzi.