Wiedza, jaką w naszej książce dzieli się z czytelnikami profesor Irena Namysłowska, ma wartość uniwersalną.
Habent sua fata libelli – książki też mają swoje losy. Tę sentencję starożytnych Rzymian można odnieść zarówno do niektórych konkretnych książek z naszej domowej biblioteki (które giną, a potem się odnajdują), jak i do książek jako dzieł kultury, które najpierw powstają w procesie twórczym, a potem długo żyją w umysłach czytelników.
Swoje „losy” ma też książka „Od rodziny nie można uciec”, na którą składają się rozmowy Katarzyny Jabłońskiej i niżej podpisanego z Ireną Namysłowską, zasłużoną profesor psychiatrii i mistrzynią terapii rodzin.
Terapia, żeby była naprawdę owocna, musi trwać dłuższy czas – tak jak to było z naszą pracą nad książką
Ta książka powstawała długo, kilka lat – i nikt nie mógł przewidzieć, że kiedy wreszcie ujrzy światło dzienne i dotrze do rąk czytelników, świat będzie akurat walczył z pandemią koronawirusa. A jej tytuł, wymyślony wcześniej, nabierze przez to szczególnego sensu. Z powodu odgórnie wprowadzanych restrykcji, określanych jako lockdown, czyli dosłownie „zakaz wyjścia”, „zamknięcie w domu”, wszyscy – nawet żyjąc w kochającej i wspierającej się rodzinie – dotkliwie doświadczamy czasem potrzeby „ucieczki”. Pragniemy wyjść do świata, do normalnego działania, do innych. Wielu z nas w zaostrzonej formie doświadcza, że bycie z rodziną łączy się też z cierpieniem. Tak jak bycie z samym sobą.
Tytuł książki ma jednak w zamierzeniu autorów głębszy sens. Od rodziny – jako systemu osób i ról, więzi, różnorodnych zależności, wspólnych wartości, dobrych czy traumatycznych doświadczeń oraz międzypokoleniowych przekazów – od tej rodziny, która jest „w nas”, nie da się uciec. I nie powinno się uciekać – powinno się ją w sobie „przepracować”. Jestem więc przekonany, że wiedza, jaką w tej książce dzieli się z czytelnikami profesor Irena Namysłowska, ma wartość uniwersalną i że sama książka będzie czytana także po przeminięciu, tak trudnego dla wielu rodzin i dla nas wszystkich, czasu pandemii.
Świadczyć o tym mogą już pierwsze głosy, jakie dotarły do nas, autorów. Jeden z młodych dziennikarzy zatrudniony w katolickim tygodniku napisał: „Tę książkę czyta się z przyjemnością, choć zawiera nieprzyjemne informacje”. A jedna z naszych przyjaciółek, seniorka, wyznała: „Gdybym przeczytała tę książkę dawniej, to moje życie wyglądałoby zupełnie inaczej”. Z kolei kilka młodych par po lekturze pierwszego rozdziału, który udostępniliśmy im jeszcze przed premierą, zareagowało bardzo emocjonalnie, z wyraźnym poirytowaniem: „U nas jest inaczej! Na przykład rodzice mają klucze do naszego mieszkania i nie widzimy w tym nic złego”. Jeszcze inni donosili: „Ta książka wśród naszych znajomych robi furorę”.
Od premiery minęły już trzy miesiące. Przygotowując się do zdalnego spotkania z czytelnikami, postanowiłem zajrzeć do naszej książki jeszcze raz, mimo że po tak długim okresie pracy nad nią, w kolejnych fazach (najpierw wielogodzinne rozmowy z panią profesor, raz w tygodniu, przez trzy miesiące, potem spisywanie, pierwsza redakcja, druga redakcja, autoryzacja, korekta), wydawało mi się, że znam jej treść na pamięć. Tymczasem – zaskoczenie. To się naprawdę czyta! Zacząłem więc czytać od początku, ze świeżym zaciekawieniem, już bezinteresownie (bez zadawania sobie pytań, czy nie trzeba czegoś jeszcze poprawić).
Najpierw nasunęła mi się refleksja, wyrażona zresztą wprost przez panią profesor w jednym z rozdziałów: terapia, żeby była naprawdę owocna, musi trwać dłuższy czas – tak jak to było… z naszą pracą nad książką. Druga refleksja: samo życie też jest (może być, powinno być) terapią. Oczywiście, w sytuacji kryzysu warto szukać pomocy u dobrego terapeuty, ale żaden terapeuta nie jest cudotwórcą, nie dokona zmiany w nas bez naszego udziału, bez zaangażowania naszej wolności i naszych „zasobów”. Poza tym – nie każdemu dana jest szansa trafienia na dobrego terapeutę. Powiedzmy sobie szczerze: taka szansa (z wielu powodów, także finansowych) zdarza się raczej nielicznym.
Ale warto pamiętać – wspomina o tym profesor Namysłowska w rozmowie z Agnieszką Jucewicz w „Wysokich Obcasach Extra” (nr 2/2021) – że w życiu spotykamy przecież „dobre obiekty”: osoby, które nas inspirują, popychają do poszukiwań, do zmiany, albo przynajmniej podtrzymują nas, gdy upadamy, dają pocieszenie. Takim „dobrym obiektem” może być drugi człowiek, gotów wysłuchać naszej opowieści, ale też zwierzę – pies, kot czy papuga żako, która wita nas i mówi „cześć”, siadając nam na ramieniu, gdy wracamy po całym dniu pracy do pustego domu.
Jestem przekonany, że takim „dobrym obiektem” dla wielu może też okazać się nasza książka „Od rodziny nie można uciec”. Że pomoże ona lepiej zrozumieć to, co przeżywamy w naszych rodzinach, a także w samotności, sami ze sobą; że pozwoli zaakceptować to, co jest dolegliwe, a od nas niezależne; i wreszcie – że otworzy w nas życiodajne zasoby pamięci i nadziei.
W czasie pandemii i kiedy ona już przeminie.
Przeczytaj też: Książka, od której nie można uciec