Zima 2024, nr 4

Zamów

Pomnik Różewicza? Tylko z jego książek

Tadeusz Różewicz. Fot. Paweł Kozioł / Agencja Gazeta

Przez lata pracował na to, by jego twórczość była istotna, zauważalna, czytana, ale nie chciał skończyć jako „pomnik literatury”. Co by powiedział na pomysł obchodzenia Roku Tadeusza Różewicza?

Kiedy po raz pierwszy usłyszałam, że Sejm przyjął uchwałę w sprawie ustanowienia roku 2021 Rokiem Stanisława Lema i trzech wielkich poetów: Cypriana Kamila Norwida, Krzysztofa Kamila Baczyńskiego oraz Tadeusza Różewicza, zadałam sobie w duchu pytanie: jak na tę wieść zareagowałby ostatni z wymienionych?

Z jednej strony nie można odmówić ustawodawcy dobrych intencji – uhonorowania i przypomnienia dorobku wybitnych postaci. W tym przypadku – zasłużonych dla polskiej literatury. Z drugiej jednak strony – pomysł przypisywania czyjegoś imienia do roku kalendarzowego razi sztucznością, która przypomina stawianie pomników.

Różewicz uważał, że dzieło powinno być wyeksponowane na pierwszym planie, stać przed twórcą

Agnieszka Kostuch

Udostępnij tekst

Entuzjastów tego ostatniego jest w Polsce może tyle samo (jeśli nie więcej), co sceptyków. Do tych drugich należał na pewno Tadeusz Różewicz. Spróbuję wyjaśnić, z czego wynikał jego sceptycyzm, i jaki rodzaj honorowania twórcy poeta naprawdę cenił.

„Nie cierpię na to, żeby być sławnym”

„Moja twarz, proszę pana, jest teraz mało ważna, panie operatorze” – mówi poeta, przygotowując się w pierwszych ujęciach „Gliwickich lat Tadeusza Różewicza” (2009) do przeczytania swojego wiersza. Ta wypowiedź jest dla mnie metaforyczna. Kiedy po raz pierwszy ją usłyszałam, najpierw wywołała uśmiech na twarzy. Następnie oczarowała mnie bezpośredniość Mistrza.

A dzisiaj odbieram jego słowa jeszcze inaczej – jako naturalny odruch człowieka, który przez lata uważał, że dzieło powinno być wyeksponowane na pierwszym planie, stać przed twórcą. Przed kamerą zależało mu zatem na tym, żeby odbiorcy dokumentu Krzysztofa Korwina Piotrowskiego skupili się na odczytanym wierszu, a nie na twarzy jego autora.

Co istotne, to przeświadczenie o pierwszeństwie ukazywania „twarzy utworu” Różewicz konsekwentnie wdrażał w życie. Poniższy przegląd jego wypowiedzi z kilkudziesięciu lat najlepiej to potwierdza.

W 1969 roku mówił: „Spotkanie czytelnika z książką, czyli z tym, co autor ma najlepszego, jest najważniejsze” (S. Połom, „Wywiad z Tadeuszem Różewiczem”, „Przemiany” nr 2/1969).

W 1974 roku na pytanie dziennikarki o niechęć do udzielania wywiadów (nota bene pytanie stawiane mu często, nie lubił go) odpowiedział z nutą złośliwości, ale w sposób wiele mówiący o jego podejściu do odsłaniania życia prywatnego: „Dlaczego wolę milczeć? Ale przecież gadam… Gadanie jednak zaciemnia. To, co mnie dotyczy, jest dla mnie samego ewidentne, jasne, proste. To po co mam o tym mówić? Ja wiem, ktoś gotów pomyśleć w tej chwili: może tobie, bracie, nie zależy, żeby pozyskiwać, poszerzać krąg wyznawców? Może i nie zależy. (…) Mówienie o sobie to przecież obnażanie, rozbieranie się. (…) Ja nie jestem artystą, cyganem, anarchistą. Moja «anonimowość» to szare ubranie, nierzucające się w oczy, moda raczej sprzed iks lat. Nie uważam tego za zaletę, ale tak jest. Pewno, żebym chciał mieć do tego krawat szeroki, kolorowy, ale nie umiem go wiązać… Może i fajkę. To dodaje uroku. A ja mam «puste ręce». Trzymam się czasem za własne ucho…” (B. Sowińska, „O poezji, teatrze i krytyce z Tadeuszem Różewiczem”, „Życie Warszawy” nr 155/1974).

„Dzieło mówi za autora”

Kilka lat później, w 1984 roku, tej samej dziennikarce Różewicz powiedział bardziej wprost, że to „dzieło mówi za autora” (B. Sowińska, „O twórczości, krytyce i nieporozumieniach”, „Życie Warszawy” nr 227/1984).

W tym zresztą roku przyznawał: „Co bym chciał powiedzieć swoim czytelnikom? Aby mnie czytali, aby czasem o mnie myśleli. Aby razem ze mną śmiali się i płakali…” (M. Safuta, „Poeta to tajemnica”, „Kobieta i Życie” nr 6/1984).

W 1987 roku poeta wyznawał: „tzw. sukcesy na «rynku» jakoś mnie specjalnie nie interesują, nie… nie cierpię na to, żeby być sławnym. Nie jest mi to do życia potrzebne. Żeby sprzedawać jakąś sensację, polityczną, rodzinną, erotyczną. (…) ja dość dobrze znoszę to, że jestem nieznany. Mnie to na zdrowie nie szkodzi! (…) Czyli, że jest tu taki jakiś tam z Wrocławia. Mogą w Nowym Jorku nie wiedzieć. Z tego powodu żadnych kompleksów ani choroby nie mam. Apetytu nie tracę” (M. Robinson, „Od tego się zaczyna…”, „Dialog” nr 1/1998 wg nagrania z 4 maja 1987 r. dla „Theater Magazine”, USA).

Nie ufał sławie zdobytej drogą sprzedaży swojej prywatności. Był zbyt przenikliwym, zbyt uważnym czytelnikiem prasy, zbyt dobrym obserwatorem życia publicznego, by dać się wciągnąć w biznes medialny nie mający nic wspólnego z twórczością. I w ostatecznym rozrachunku działającym na jej niekorzyść. 

Richard Sokolski, który poznał Różewicza w 1987 r. w USA w związku z premierą sztuki „Odejście Głodomora”, wypowiedział się o nim następująco: „intensywność przeżywania spraw związanych z własną twórczością jest najbardziej charakterystycznym rysem osobowości Różewicza. Objawił mi się jako artysta w każdym calu, do głębi przejęty swą twórczością i swoim dziełem” („Odra” nr 6/1993).

„Pomnikowanie jest naszą chorobą narodową”

Wróćmy do wypowiedzi samego Różewicza. W 1996 roku zauważał: „Jeżeli człowiek żyje życiem światowym, nie ma czasu na medytacje. I prawie nigdy nie może prawdy mówić” (M. Dębicz, „Zgubiony klucz”, „Dialog” nr 10/1996).

Rok później tłumaczył: „Trzeba starać się poznawać twórcę przez jego dzieła” (D. Ratajczakowa, „Trzeba odwagi”, oprac. G. Ziółkowski „Teatr” nr 7-8/1996). 

Z kolei w 2000 roku autor książki „Matka odchodzi” wyjaśniał: „Ja chcę istnieć w swoich tekstach, ponieważ one są tym, co ze mnie najlepsze, a nie w mojej garderobie i w mojej kuchni! (…) A sława? Napisałem kiedyś wiersz o sukcesie, chyba w «Płaskorzeźbie», że sukces kiwa na wszystkich palcem w bucie… (…) jestem poetą-realistą i uważam, że nie ma znaczenia, czy wielkość jest w kapciach, w ostrogach, czy boso. Od tych rekwizytów nic nie zależy! Nie bez powodów jeden z najważniejszych moich tomów (…) nosi tytuł «Głos Anonima». Najbardziej zaciekawiłby mnie rzeźbiarz potrafiący zaprojektować i zbudować pomnik wszystkich poetów” (S. Bereś, J. Kiernicka, „Poeta po końcu świata”, „Odra” nr 5/2000).

W tym samym wywiadzie zwracał uwagę, że „pomnikowanie (budowanie i rozwalanie) jest naszą chorobą narodową”. Innym razem miał powiedzieć Kazimierzowi Kutzowi: „Wie pan, do czego służą pomniki? Żeby je gołębie obsrywały”.

Na wygłoszoną przez Kutza propozycję „zostania patronem” Teatru Narodowego (co w oczach większości zapewne byłoby największym komplementem i od razu by na nią przystali) odpowiedział: „Moja uwaga praktyczna jest taka, żeby bardzo ostrożnie postępować z patronami, którzy żyją jeszcze…”. Na co Kutz oponował: „No nie. Niech pan nie będzie skromny. Chodzi o to również, że repertuarowo musiałby pan tu gościć ze swoimi sztukami”. Różewicz: „To byłby minus”. Kutz: „Co dwa, trzy lata się wraca. Każde pokolenie wraca do klasyki. Przecież pan musi sobie zdawać sprawę z tego, że do pana będą wracać jeszcze i za sto lat”. Różewicz: „Czy będą wracać, tego nie wiem. Wie pan, klasyków często uważa się za pomniki”. 

Formy wdzięczności

Ton tych wypowiedzi można zwalić na przekorny charakter Różewicza i skwitować uśmiechem. Ale można też po prostu potraktować go poważniej. Przez lata pracował przecież na to, by jego twórczość była istotna, zauważalna, czytana, ale nie chciał skończyć jako „pomnik literatury”. Pomniki są martwe. Nawet jeśli pozostają wyrazem wdzięczności narodu, upamiętnieniem zasług, bodźcem do poznania przez następne pokolenia.

Różewicz miał większe aspiracje. Cenił żywe formy wdzięczności, na przykład listy od czytelników. Znany był z tego, że odpisywał na nie przez całe życie (co w przypadku pisarzy nie jest wcale regułą, raczej rzadkością). Jeśli oczekiwał spotkania z następnymi pokoleniami, to tylko spotkania podczas lektury jego książek i na ich marginesach, dosłownie na marginesach. Sam przyznawał się do robienia notatek, uwag, stawiania pytań autorom na stronach czytanych książek. Tak spotykał się i dyskutował choćby z ukochanymi przez niego, nieżyjącymi pisarzami: Mickiewiczem, Norwidem, Czechowem, Dostojewskim i z wieloma innymi. 

Jedyny pomnik, jaki pochwalił, odnosi się do jego wiersza „Opowiadanie o starych kobietach” i jest autorstwa prof. Radosława Gryty. To pomnik w postaci 12 granitowych rzeźb rozstawionych na kilku hektarach parku w Helsinkach. Pomnik dla poezji.

Wesprzyj Więź

W 2006 roku na zakończenie uroczystości wręczenia mu przez Fundację Kultury Polskiej „złotego berła” – najwyższej nagrody w kulturze polskiej – powiedział: „Dla mnie największą nagrodą, mówię to zupełnie otwarcie i szczerze, byłoby, gdybyście państwo czytali. No, ale żeby czytać, to trzeba kupować książki. No, oczywiście, można wypożyczać w bibliotece. Ale jednak książkę powinno się mieć w domu. Blisko. Jak przyjaciela. Nie tylko ukrytego w szafie, ale i w łóżku itd.”.

Jaki zatem powinien być pomnik dla Tadeusza Różewicza? Tylko złożony z czasu, myśli, wzruszeń, z przeczytanej książki. Inaczej czułby się zawiedziony, że go nie usłyszeliśmy. 

Przeczytaj także: Przez wszystkie lata niewiary pragnę wiary. O „ateizmie” Tadeusza Różewicza

Podziel się

2
Wiadomość