Rozpoczynając swoją kadencję Joe Biden wskazał, że demokracja musi opierać się na wartościach nadprzyrodzonych i fundamentalnych. Być może dziś ta zapomniana i porzucona teza brzmi sensacyjnie. Ale czy mamy dla niej alternatywę?
Dokładnie cztery lata temu napisałem w mediach społecznościowych pierwsze krótkie refleksje po mowie inauguracyjnej nowo wybranego 45. prezydenta Stanów Zjednoczonych – byłem dość zaskoczony wieloma zawartymi w niej zapowiedziami związanymi z polityką społeczną i gospodarczą. Dało się zauważyć, że szły one w poprzek typowej liberalnej tradycji Partii Republikańskiej.
Przemówienie Donalda Trumpa z 20 stycznia 2017 r. było w pewnych momentach wręcz keynesowskie i protekcjonistyczne, bliższe rooseveltowskiej polityce Nowego Ładu z lat międzywojennych niż filozofii Reagana czy rodziny Bushów. Ostatnie cztery lata nie uczyniły jednak Ameryki ponownie wielką i zakończyły się tragicznie – wydarzeniami na Kapitolu 6 stycznia.
Demokracja i modlitwa
Dziś natomiast w mowie inauguracyjnej Joego Bidena usłyszeliśmy motywy znane z przemówień klasycznych propaństwowych konserwatystów. 46. prezydent Stanów Zjednoczonych wyszedł od koncepcji amerykańskiej republiki jako narodu politycznego, osadzonego w Bogu i solidarnej wspólnocie; odwołał się do przysięgi na flagę federalną (Pledge of Allegiance), w której sformułowanie „one Nation under God” pojawiło się w niej w czasach prezydentury Dwighta Eisenhowera, w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych XX w.
Prawda służy dobru, kłamstwa zazwyczaj są sługami władzy i zysku. Te słowa zabrzmiały dzisiaj na Kapitolu wyjątkowo dobitnie
Chwilę później usłyszeliśmy przypomnienie, że w ramach wielkiej wspólnoty republiki obywatele zależą od siebie nawzajem – właśnie ta zależność i wzajemna więź tworzą „ogromny, wspaniały naród”.
Amerykański naród polityczny to różnorodność, ale oparta na kolejnym trwałym fundamencie – wspólnej historii. Biden przypomniał kamienie milowe amerykańskiej tożsamości i wielkie doświadczenia dziejowe Stanów Zjednoczonych. Wspomniał o „Proklamacji emancypacji” Abrahama Lincolna („Emancipation Proclamation”), która weszła w życie w 1863 r. i znosiła niewolnictwo. Przypomniał tragedię wojny domowej, traumy wielkiego kryzysu z lat międzywojennych (nie bez przyczyny określanego w amerykańskiej historiografii jako Great Depression), wysiłek Amerykanów podczas obydwu wojen światowych, w końcu – zamachy na World Trade Center i wydarzenia z 6 stycznia na Kapitolu.
Nowy prezydent pokazał więc szeroką panoramę dziejową swojej ojczyzny. Odpowiedzialne i mądre podejście do historii dostrzega bowiem nie tylko dni chwały i zwycięstwa, ale również trudne doświadczenia i porażki.
Demokracja jest w stanie pokonać wiele trudności. Amerykańska Unia kilkakrotnie wisiała na włosku, lecz przetrwała. Aby trwała, musi być – zdaniem Bidena – oparta na trzech zasadniczych filarach. Są nimi mądry szacunek dla skomplikowanej historii, wiara i rozum.
Zwłaszcza wiary było sporo w mowie inauguracyjnej prezydenta. I nie bójmy się tego powiedzieć – wiary opartej na głęboko przeżywanej tradycji judeochrześcijańskiej i monoteistycznej. Wiara ta postrzega wspólnotę republiki jako związek przeszłości, teraźniejszości i przyszłości; jako wielką wspólnotę tych, co byli, tych, którzy są, i pokoleń, które przyjdą po nas. Do zmarłych nawiązywała modlitewna cisza, która przewijała się przez wystąpienie. Biden wspominał setki tysięcy ofiar pandemii, które przez miniony rok zmarły w całych Stanach. Ale między wierszami jego modlitwy odwoływały się również do pamięci o tych, którzy zginęli dwa tygodnie temu.
W kontrze do postprawdy
Trudno wyobrazić sobie wiarę i rozum bez prawdy. Silna demokracja musi zdaniem Bidena odrzucić „kulturę manipulacji faktami”. Co to konkretnie oznacza? Po prostu – konieczność budowy (i odbudowy) państwa na fundamencie obiektywnej prawdy, przeciwstawiającej się współczesnemu relatywizmowi.
Państwo to wspólna przestrzeń, która powinna być nakierowana na sprawiedliwość – przypominał Biden, parafrazując św. Augustyna (i nie wahając się dodać, że był świętym Kościoła).
Twierdzenia te wyraźnie idą w kontrze do nowoczesnej kultury postprawdy. Do ślepej, cynicznej walki konkurencyjnych, plemiennych narracji. Brzmią wręcz jak program głoszonej w encyklikach Jana Pawła II demokracji opartej na wartościach fundamentalnych. Bez nich demokracja przeistacza się przecież, jak przypominał papież, w „jawny lub zakamuflowany totalitaryzm”. Prawda służy dobru, kłamstwa zazwyczaj są sługami władzy i zysku. Te słowa zabrzmiały dzisiaj na Kapitolu wyjątkowo dobitnie.
Państwo sprawiedliwości to według Bidena wspólnota dążąca do niwelowania nierówności. Dlatego potrzeba powrotu do powszechnych ubezpieczeń społecznych, odbudowy klasy średniej i zakończenia pełzającej wojny domowej. Bez jedności i obniżenia temperatury sporu politycznego nie będzie możliwe utrzymanie wspólnoty narodu. Można już dopowiedzieć, że także mniejszych wspólnot lokalnych, sąsiedzkich lub nawet rodzinnych.
Demokracja to „prawo do pokojowej niezgody”, rywalizacji bez walki wszystkich ze wszystkimi – kontynuował Biden. W jego wizji republiki możemy się ze sobą nie zgadzać, ale dalej musimy żyć w zgodzie i przyjaznej relacji. Aby państwo było prawdziwą wspólnotą, musimy ponownie zacząć się wzajemnie słuchać. Republika to dialog, a nie setki równoległych monologów.
Rozpoczynając swoją kadencję nowy, 46. prezydent USA wskazał, że demokracja, państwo i społeczeństwo, a także wiążące je zaufanie międzyludzkie muszą opierać się na wartościach nadprzyrodzonych i fundamentalnych. Być może na początku trzeciej dekady XXI w. taka zapomniana i porzucona teza brzmi sensacyjnie. Ale czy mamy dla niej alternatywę?
Biden przypomniał, że warto wracać do korzeni. Jeżeli rzeczywiście chcemy posłuchać tradycyjnego i klasycznego przesłania chrześcijańskiej polityki, nie musimy sięgać do wystąpień współczesnych populistów, wykorzystujących jako trybuny media społecznościowe lub ambony. Od dziś wystarczy posłuchać głosu płynącego z Waszyngtonu.
Przeczytaj także: Szturm na Kapitol z perspektywy Belwederu
Pan naiwnie ukazuje Bidena jako człowieka wiary, a tak nie jest, bo jego czyny mówią co innego. Pan przełączył się do entuzjazmu neomarksistów, którzy w Bidenie widzą nadzieje promocji swoich poglądów w USA.