Promocja

Jesień 2024, nr 3

Zamów

Wojciech Bonowicz: Rozmowa gorących głów nigdy nie będzie dialogiem

Wojciech Bonowicz podczas Nocy Poezji 9 października 2021 r. w krakowskiej Massolit Books & Cafe. Fot. Adam Walanus / adamwalanus.pl

Niemniej nawet gorącej głowie można podrzucić coś, co trochę ją schłodzi, zasiać jakąś wątpliwość – mówi Wojciech Bonowicz.

Agnieszka Sroczyńska-Kostuch: W ostatnich latach jest pan znany bardziej jako biograf ks. Józefa Tischnera niż poeta i publicysta – dzięki wznowionej w ubiegłym roku biografii księdza profesora, a także opracowywaniu jego nieznanych szerzej tekstów, cyklicznie wydawanych przez Znak.

Wojciech Bonowicz: Powiem wprost: uważam, że Tischner to jedna z najlepszych rzeczy, jakie przydarzyły się nam, naszej kulturze, w drugiej połowie XX wieku. Tischner jako całość – zarówno jego dzieło, jak i styl bycia oraz aura, jaką wokół siebie roztaczał.

Co takiego robił?

– To był ktoś, kto potrafił połączyć bardzo różne obszary i sposoby działania, i na każdym był równie autentyczny i inspirujący, a to naprawdę rzadkie. Przede wszystkim jednak wnosił w nasze życie publiczne coś niesłychanie cennego: chęć życia właśnie. Jest wielu ludzi wybitnych, wyrafinowanych, o szerokich horyzontach, którzy jednak są pozbawieni tej cechy. Jest w nich jakiś cień, może zarozumiałości, a może niespełnienia, który nie pozwala im zakochać się w życiu takim, jakim ono jest.

Tischner miał przekonanie, że dobra wola to nie wymysł teologów czy filozofów, tylko coś, co gdzieś w każdej i każdym z nas jest i do czego można się odwołać

Wojciech Bonowicz

Udostępnij tekst

Tischner był od tego wolny, był też wolny od pokusy władzy – jakiejkolwiek władzy, także intelektualnego zapanowania nad innymi – i to dawało mu ogromną siłę, nie tylko w Kościele.

Co było źródłem tej siły Tischnera?

– Była w nim jakaś głęboka akceptacja ludzkiej różnorodności, ludzkich poszukiwań. Przekonanie, że dobra wola to nie wymysł teologów czy filozofów, tylko coś, co gdzieś w każdej i każdym z nas jest i do czego można się odwołać. Dlatego kiedy wchodził w dialog z inaczej myślącymi, to był w tym autentyczny, nieupozowany, jego naprawdę ciekawiło, jak ktoś inny patrzy na świat. „Nie wolno się przywiązywać do widoku z jednego okna”, pisał.

W 2019 roku wydał pan „Dziennik końca świata”. Przewrotny od pierwszej strony, zakrapiany ironią, także autoironią, żonglujący absurdem i groteską, jak w świetnym opowiadaniu „Zapiski obywatela”. To chyba najpogodniejsza z pana książek. Co prawda zawiera felietony wcześniej publikowane w „Tygodniku Powszechnym”, ale zebrane razem tworzą jakąś niewiarygodną eksplozję sensu, wartości, humoru. Co stało się impulsem do ich zebrania i wydania w formie książkowej? 

– Przede wszystkim od dłuższego czasu byłem pytany o to, czy wydam kiedyś zbiór swoich felietonów. Muszę powiedzieć, że takie proste przedrukowanie tekstów już raz opublikowanych nie bardzo mnie interesowało, uważałem, że byłoby to jałowe. „Dziennik końca świata” to książka napisana na nowo.

To znaczy?

– Powstała na kanwie felietonów, ale jednak z mnóstwem nowych fragmentów i z całą nową koncepcją opowieści. Pewnym wzorem były mi tu książki Tadeusza Konwickiego, takie jak „Kalendarz i klepsydra”. Taki dziennik nie-dziennik to bardzo interesująca forma, dająca mnóstwo możliwości. Ostatecznie jest to jakieś połączenie gawędy i eseju: opowiada się o sobie, trochę się zmyśla, dzieli się swoimi obserwacjami i fascynacjami lekturowymi, snuje jakieś ogólniejsze rozważania, czasem włączy jakiś fragment stricte beletrystyczny, i tak dalej.

Przede wszystkim jednak – skraca się dystans między sobą a czytającymi. W ten sposób to, co ma do powiedzenia bohater tej książki, jakoś łatwiej „wchodzi” w czytelników. I rzeczywiście, chciałbym tę formę pociągnąć dalej. Zacząłem pisać coś, co nazywa się „Dziennikiem pocieszenia”.

W „Dzienniku…” mocno wybrzmiewa wojna polsko-polska i problem porozumiewania się osób o różnych poglądach. Podaje pan przepis na wyćwiczenie umiejętności rozmawiania z inaczej myślącymi:

„Żeby porozumieć się z innymi, musimy mieć w sobie przynajmniej dwóch ludzi. Jeden powinien przyjąć postawę otwartą i rozumiejącą – słuchać tego, co jest mu miłe i niemiłe, starać się w racjach drugiej strony odnaleźć coś, co może być zasadne, bronić pluralizmu, delikatnie podsuwać inne punkty widzenia, polemizować, ale tak, żeby nie mnożyć wrogów ponad potrzebę. Drugi musi być odważny i zdecydowany – popierać to, co racjonalne, wskazywać rzeczywiste niebezpieczeństwa, rozwiewać iluzje, z uporem upominać się o podstawowe prawa i wolności dla wszystkich, niezależnie od koloru skóry czy wyznawanej religii, a kiedy zajdzie taka potrzeba, nadstawić karku w obronie tego, co najważniejsze”. 

Czy wierzy pan, że z każdym jest możliwy dialog?

– Na zacietrzewienie nie ma innego sposobu jak tylko – przeczekać. Rozmowa gorących głów nigdy nie będzie dialogiem. Niemniej nawet gorącej głowie można podrzucić coś, co trochę ją schłodzi, zasiać jakąś wątpliwość. Ważne, żeby nie przemawiać do ludzi „z góry”, jak ktoś, kto wie lepiej.

Niełatwo zastosować pana przepis…

– Taką postawę bardzo trudno wypracować, bo większość z nas odruchowo wybiera drogę na skróty: chcemy po prostu wypowiedzieć nasz pogląd i czekamy, że ktoś go przyjmie. Rozmowa zamienia się wtedy w walkę o uznanie: jeśli nie zgadzasz się ze mną, to znaczy, że mnie odrzucasz. Drugi dla świętego spokoju może wtedy nawet skinąć głową i przyznać nam rację, ale wcale nie odejdzie przekonany. No więc nie ma innej drogi niż droga cierpliwości. A cierpliwość to nic innego jak tylko dialog z samym sobą – w którym musimy bronić tego drugiego przed naszą chęcią zapanowania nad nim.

W ostatnim roku obserwowaliśmy w kraju ostre ataki słowne (i nie tylko) na osoby LGBT. Jak możemy temu przeciwdziałać? 

– Jeśli chodzi o sytuację osób LGBT, to tu, jak zresztą w każdej sprawie, najlepszą obroną jest prawda. Trzeba słuchać ich opowieści i przekazywać je dalej. Osoby te mają bardzo różne doświadczenia i różne oczekiwania.

Gdzie powinien toczyć się z nimi dialog? W Sejmie, na ulicy, na uczelniach, w Kościele?

– Trzeba tworzyć miejsca, gdzie będą mogły zostać wysłuchane. Wtedy zmieni się klimat wokół nich, a tym, którzy je atakują, trudniej będzie to robić. U podłoża ataków tkwią rozmaite powody – polityczne, światopoglądowe, ale też bardzo osobiste, związane z wychowaniem, dojrzewaniem, dziedziczonymi lękami. Rozmontować to jest bardzo trudno. Ale ta praca się odbywa.

Mimo pandemii wziął pan udział w zeszłym roku w kilku letnich festiwalach literackich. Tęskni pan za spotkaniami? 

– Kiedy obostrzenia zostały poluzowane, wiele osób zapragnęło wrócić do tradycyjnych spotkań autorskich – i to jest zrozumiałe. Ja sam bardzo za nimi tęskniłem, bo lubię być między ludźmi, słuchać, co mają do powiedzenia, popatrzeć w oczy komuś, kto zdecydował się kupić moją książkę.

Było większe zainteresowanie?

– Trudno o nim mówić, bo uczestniczki i uczestnicy festiwali musieli pokonać w tym roku o wiele więcej przeszkód. Wstęp na poszczególne imprezy był limitowany. Pozytywne jest to, że ludzie zaczęli doceniać możliwości internetu. Zobaczyli w nim narzędzie pozwalające im uczestniczyć w czymś, w czym normalnie nie mogliby wziąć udziału.

Lubię być między ludźmi, słuchać, co mają do powiedzenia, popatrzeć w oczy komuś, kto zdecydował się kupić moją książkę. Izolacja w nas wszystkich obudziła tęsknotę za bezpośredniością

Wojciech Bonowicz

Udostępnij tekst

Na potrzeby Festiwalu Stolica Języka Polskiego w Szczebrzeszynie nagrałem rozmowę z Wiesławem Myśliwskim, który z oczywistych powodów odmówił spotkania na żywo. Wszystko odbyło się w – jak to się dziś mówi – w ścisłym reżimie sanitarnym, a zapis rozmowy został wyświetlony na ekranie i udostępniony w sieci. Wiem, że miał bardzo wiele odsłon, wciąż zdarzają się osoby, które pisząc do mnie, wspominają, że było to dla nich ważne przeżycie. 

Nie mówią: „To nie to samo…”?

– W przypadku takich doświadczeń jak obecna pandemia mamy skłonność, żeby koncentrować się na tym, czego zostaliśmy pozbawieni. Ja od początku zachęcam, żeby przestać myśleć o tym, co niemożliwe, i skupić się na możliwościach, jakie mamy. Można oczywiście narzekać, że to „nie to samo”, ale ja namawiałbym, żeby spróbować otworzyć się na to, co „inne”.

Co wtedy zobaczymy?

Wesprzyj Więź

– Izolacja w nas wszystkich obudziła tęsknotę za bezpośredniością, ale też – poczucie odpowiedzialności. I to jest dobre. Ktoś niedawno zwrócił uwagę, że pandemia wyraźniej pokazała, iż czytamy bardzo różne rzeczy, że pewne mody czy popularności są tylko złudzeniem. Zapewne pod wpływem ostatnich doświadczeń staniemy się ostrożniejsi, ale może też będziemy dokonywać rozsądniejszych i mniej stadnych wyborów. Także w obrębie kultury.

Wojciech Bonowicz (ur. 1967) – poeta, publicysta, stały felietonista „Tygodnika Powszechnego” i miesięcznika „Znak”. Autor m.in. bestsellerowej biografii „Tischner” (pierwsze wydanie 2001, ostatnio wznowiona 2020), książek dla dzieci „Bajki Misia Fisia” i „Misiu Fisiu ma dobry dzień, dobry dzień”, tomów rozmów z Michałem Hellerem i Wojciechem Waglewskim, a także siedmiu tomów poetyckich. W 2007 r. otrzymał Nagrodę Literacką Gdynia za tom „Pełne morze”, zbiór „Polskie znaki” był nominowany do Nagrody Silesius (2011), a tom „Druga ręka” – do Literackiej Nagrody „Nike” i Nagrody im. Wisławy Szymborskiej (2018).

Przeczytaj także: Czy był kiedyś wśród nas jakiś Tischner?

Podziel się

3
2
Wiadomość