Jesień 2024, nr 3

Zamów

Flaga, śmierć i wódz rewolucji, czyli „pucz Trzech Króli” w Waszyngtonie

Prezydent Donald Trump. Mar-a-Lago, 25 grudnia 2020. Fot. Shealah Craighead / The White House

Na szczęście w otoczeniu prezydenta Trumpa znalazły się osoby, które zatrzymały szaleństwo.

Logika i dynamika postmodernistycznego relatywizmu poznawczego i moralnego, symbolizowane przez postawę odchodzącego z urzędu 45. prezydenta USA – o których pisałem już w pierwszy piątek listopada 2020 roku, gdy Donald Trump po raz pierwszy rozpoczął opowieści o „skradzionych wyborach” – nie mogły być może przybrać innej formy niż ta, którą widzieliśmy w wieczór Trzech Króli lub Wigilię Bożego Narodzenia według kalendarza juliańskiego.

Tym razem nie były to jednak ani biblijne wejście nadprzyrodzonego poza-czasu w ludzką historię, ani szekspirowska komedia pomyłek „Wieczór Trzech Króli”, dziejąca się w zmyślonej przez Anglika – choć znanej Europejczykom wschodnim – krainie Iliria. Można próbować różnych intelektualnych wygibasów, ale zasadniczym symbolem „puczu Trzech Króli” w Waszyngtonie stał się dla mnie nie popularny influencer przebrany za żubro-człowieka.

Przede wszystkim był nim zrzucony przez jednego ze szturmujących Kapitol z rusztowania przy tylnych oknach budynku „The Star-Spangled Banner” – gwiaździsta flaga państwowa Stanów Zjednoczonych Ameryki, o której Johnny Cash na płycie „Ragged Old Flag” z 1974 roku śpiewał, że jest poszarpana i stara, powiewa nad wyglądającym jakby miał za chwilę runąć budynkiem administracji hrabstwa w małym miasteczku. Ale, jak snuł swoją historię Cash – przedstawiając ją jako zapis rozmowy z jednym ze starych mieszkańców miasteczka – jest też sztandarem, który Jerzy Waszyngton niósł przez Delaware; pod którym walczono w Europie podczas pierwszej wojny światowej na polach Flandrii i dziurawiła go niemiecka „Gruba Berta”; flagą powiewającą na frontach kolejnej wielkiej wojny, później jeszcze w Korei i Wietnamie; a rząd, który reprezentuje, wielokrotnie dopuszczał się złego postępowania.

„Więc wciągamy ją każdego ranka i ściągamy pod wieczór / Nie pozwalamy jej dotykać ziemi / I składamy w prawą stronę” – podsumowywał swój utwór legendarny artysta.

6 stycznia, a w zasadzie od soboty 7 listopada, w Stanach Zjednoczonych prezydenta nie tylko zabrakło, ale stał się on głównym czynnikiem destrukcji ustroju republiki federalnej i klasycznie rozumianej demokracji

Łukasz Kobeszko

Udostępnij tekst

Trudno więc nie doszukiwać się w tym akcie zrzucenia flagi znamion ataku na amerykańską republikę federalną. Jednocześnie, ironią historii można tłumaczyć, że zrobił to ktoś z tłumu zwolenników odchodzącego ze stanowiska prezydenta, który w latach sześćdziesiątych unikał jak mógł powołania do wojska i wyjazdu na wojnę do Wietnamu.

To jest pierwszy symbol. Drugi – to śmierć w zamieszkach czterech osób, w tym, jak wynika z doniesień, jednej z nich w samym budynku Kapitolu. Miejscu, które zostało przez Ojców Założycieli USA pomyślane po to, aby unikać rozlewu krwi, zastępując go debatą i zgodą pod hasłem E pluribus unum („Z wielości jeden”) widniejącym na Wielkiej Pieczęci Stanów Zjednoczonych. Niewątpliwie, każde takie wydarzenie w historii parlamentaryzmu jest formą profanacji instytucji.

W końcu – trzeci symbol. Jeden z atakujących robiący sobie selfie z założonymi nogami na biurku spikerki Izby Reprezentantów Nancy Pelosi. Trudno powiedzieć, czy to również modny, alt-rightowy instagramer? A może wyznawca ideologii QAnon? Raczej nie zdesperowany mieszkaniec pasa rdzy, któremu nie pomógł Reagan, Bushowie, Clinton ani Obama. I nie pomógł też specjalnie Trump – poza sprzedaniem z sukcesem swojego pakietu wizji świata, która nie nakarmiła jego żołądka, ale co najwyżej pomnożyła dochód jego dostawcy internetowemu.

A może klucza do „człowieka z nogami na biurku Pelosi” należałoby szukać gdzie indziej? Spojrzeć na niego jako na bliskiego kuzyna Pankracego z „Nie-boskiej komedii” Zygmunta Krasińskiego? Nocnego gościa, który przybywa do zamku hrabiego Henryka w trzeciej części dramatu i niby z pogardą patrzy na porozwieszane na ścianach portrety dam i rycerzy, tarcze herbowe, skrzyżowane pistolety, pałasz i stary zegar. Wodza rewolucji, któremu trudno przechodzi przez gardło „Witam hrabiego Henryka”, ale jednocześnie – odnosi się dziwne wrażenie, że gdy mówi o zburzeniu starego porządku, tak naprawdę chodzi mu tylko o to, aby usiąść na ozdobnym krześle Henryka i wśród dam oraz rycerzy na portretach zobaczyć samego siebie?

Symbolika scenerii środowego dramatu zarysowała szkic, w którym rzeczywiście, zgodnie z konstytucją USA głowa wykonawcza administracji federalnej zakwestionowała – w imię osobistej obsesji władzy i „kalizmu” politycznego – fundamenty istnienia amerykańskiej republiki i wezwała na wiecu poprzedzającym zamieszki do jej obalenia. I na szczęście w otoczeniu ustępującego prezydenta znalazły się osoby – choćby wiceprezydent Mike Pence czy dotychczasowy lider republikańskiej większości w Senacie Mitch McConnell, które zatrzymały szaleństwo. Obojętnie, co sądzimy o ich osobistych motywach i czy będziemy doszukiwać się w nich elementów oportunizmu – swoją determinacją wraz z innymi Republikanami i Demokratami – uratowali republikę Ojców Założycieli.

Sytuacja amerykańska z 6 stycznia 2021 roku nie była w tym kontekście tak przejrzysta jak wydarzenia we Francji w latach sześćdziesiątych XX wieku, kiedy determinacja różnych sił politycznych od prawicy po komunistów uratowała dwukrotnie V Republikę – po raz pierwszy podczas puczu generałów w Algierii w 1962 roku, po raz drugi – w czasie zamieszek Paryskiego Maja w roku 1968. W obydwu tych francuskich przypadkach, zwornikiem obrony ustroju była nie tylko klasa polityczna i zantagonizowane na co dzień klasy społeczne, ale również i przede wszystkim – osoba prezydenta Republiki.

W Stanach Zjednoczonych 6 stycznia 2021 roku, a w zasadzie od soboty 7 listopada u.br., prezydenta nie tylko zabrakło, ale stał się on głównym czynnikiem destrukcji ustroju republiki federalnej i klasycznie rozumianej demokracji, respektującej wyniki wyborów powszechnych. Nie da się ukryć, że w tym kontekście głosy o zastosowanie poprawki XXV do konstytucji Stanów Zjednoczonych mówiącej w sekcji 4 o przesłance niemożności sprawowania przez prezydenta jego urzędu, którą stwierdzają wiceprezydent i większość rządu oraz innych ciał wyznaczonych przez Kongres, są w najwyższym stopniu uzasadnione i racjonalne.

Można długo poszukiwać winnych stanu, z którym mieliśmy do czynienia po wyborach w listopadzie 2020 roku. Warto sięgnąć głębiej, do widocznej w USA kultury przemocy, mody na organizacje paramilitarne (wręcz niewyobrażalne w Europie) i antyrządowej fobii, która od dekad przenika amerykańskie życie polityczne na szczeblu lokalnym. W ostatnich latach osiągnęła ona apogeum. Ale też warto nawiązać do narracji całej rzeszy publicystów i dziennikarzy, którzy nie tylko za oceanem, ale również w Polsce i naszym regionie w sposób całkowicie szaleńczy twierdzili, że „jeszcze nic nie wiadomo” i „wszystko się jeszcze okaże”.

Sam miałem okazję, dokładnie w Sylwestra 2020, uczestniczyć w dyskusji radiowej, w której osoba prowadząca twierdziła z ogromnym przekonaniem, że „wyniki wyborów poznamy dopiero 6 stycznia, bo Republikanie zapowiedzieli protesty podczas obrad Kongresu”(!). Rzeczywiście, w jednym się nie pomyliła – po wydarzeniach pod Kapitolem, kwestionowanie formalnej certyfikacji wyborów z listopada wydaje się nie do pomyślenia.

Wesprzyj Więź

Czwartkowe przemówienie prezydenta elekta, wzywające do odbudowy instytucji demokratycznych republiki federalnej i wymiaru sprawiedliwości wydaje się w tych smutnych okolicznościach już nie tylko trafnym i ambitnym, ale niezbędnym planem dla dalszego, normalnego funkcjonowania „Grand Old America”.

Tekst ukazał się na Facebooku. Tytuł od redakcji

Przeczytaj też: Kto podburza, musi wziąć odpowiedzialność za przemoc

Podziel się

3
3
Wiadomość