Jesień 2024, nr 3

Zamów

O chłopcu biegnącym w dół ulicy. Janusz Szuber (1947-2020)

Janusz Szuber. Fot. Władysław Szulc

Zapytany kiedyś przeze mnie o stosunek do cierpienia i o rolę cierpienia w swoim życiu wymigał się od odpowiedzi, przywołując słynne słowa księdza Tischnera: „Nie uszlachetnia”.

Jednym z motywów przewijających się w twórczości Janusza Szubera, zmarłego kilka tygodni temu sanockiego poety, jest obraz chłopca biegnącego pędem w dół ulicy razem ze swoim psem. Biegną coraz szybciej, pies go wyprzedza, zwalniają na chwilę przed domem sąsiada, kaleki, poruszającego się przy pomocy szwedek i stojącego na schodkach tarasu, aby obserwować ulicę – potem znów ruszają galopem w dół.

Ten bieg nie jest ucieczką, nie jest pośpiechem. Jest radością – mimo, że jednocześnie poeta pisze: „Zbiegałem zatem w dół Sienkiewicza, aby za torami skręcić w Śniegową i potem wzdłuż sztreki dalej, przed siebie, aż do torfiastych łąk i wtedy na lewo w kierunku Płowiec, szybko, coraz szybciej, jakby tknięty przeczuciem, że niedługo to wszystko może zamienić się w metaforę”[1].

Słowa te są charakterystyczne dla sposobu, w jaki Szuber zwykł pisać o chorobie, która zdominowała jego dorosłe życie. Nie epatował nią, nie czynił tematem twórczości. Bywało, że posługiwał się ironią, jak wtedy, gdy pisał o „rydwanie inwalidzkiego wózka” lub też, jak wyżej, w sposób znaczący omijał temat: „Na razie dzień jest piękny i do Twoich pleców, / Czule obejmując wpół, przytula się Coś, / Co nazywano dawniej przeznaczeniem”[2].

„Obecne życie jest na niby, a tamto było bardziej prawdziwe”

Często nawiązywał za to do swojego dzieciństwa, szczęśliwego jak niejednokrotnie twierdził.

Scenerią przywołanego na początku obrazu jest Sanok, gdzie pisarz urodził się w 1947 r. Był trzecim, najmłodszym synem Ewy z Lewickich i Zbigniewa Szubera. Jego dwaj, dużo starsi bracia zmarli wkrótce po urodzeniu. Ojciec, pilot szybowcowy, zaszczepił chłopcu żyłkę sportową i turystyczną – podczas bieszczadzkich wycieczek pieszych i motocyklowych razem poznawali krainę, która na dziesięciolecia stanie się niewyczerpanym źródłem jego poezji.

Kiedy po maturze w 1967 r. otrzymał od wojskowej Komisji Poborowej kategorię A świadczącą o dobrym zdrowiu i świetnej sprawności, nic nie wskazywało, że za dwa lata, na drugim roku warszawskiej polonistyki, zmierzy się z ostrą formą zapalenia stawów. Choroba spowoduje, że będzie musiał przerwać studia i wrócić do rodzinnego Sanoka, a z biegiem lat na stałe ograniczy jego zdolność poruszania się.

„Tamten chłopak, którym byłem we wczesnej młodości, intensywnie dla mnie istnieje. Czasami odnoszę wrażenie, że obecne życie jest na niby, a tamto było bardziej prawdziwe”[3] – mówił w latach 90. Helenie Zaworskiej.

Ciekawi mnie w tej wypowiedzi sformułowanie „dla mnie”. Czy tamten chłopak istniał DLA poety tylko jako motyw, który można wykorzystać twórczo? Jako przedmiot refleksji? Czy istniał też jednocześnie W NIM? W jednym z wierszy z tomiku „Powiedzieć. Cokolwiek” Szuber notował: „Nie usłyszy mnie dziecko, / choć ukryte jest we mnie”.

Wyraźne zjednoczenie dziecka z dorosłym znajduje wyraz tylko w jednym znanym mi, bardzo przejmującym utworze z tomu „Srebrnopióre ogrody”: „Podkurczywszy nogi tak że brodę / opieram o własne zdrętwiałe kolana, / wtulony w Jej fotel w pozycji embriona, / czując tamte zapachy, tamto żywe ciepło, / mówię półgłosem do Niej: / przyjdź, gdziekolwiek jesteś, ze świata Czystych Esencji, / i połóż swoje obie ziemskie dłonie / na mojej chłopięcej, siwiejącej głowie, / wyprowadź na łagodny kontynent / do bujnego ogrodu słodkiego od rosy / jeśli możesz, jeśli możesz – pomóż”.

„mimo wszystko, chwal”

Pytania o chorobę kwitował często żartem, twierdząc – jak w rozmowie Katarzyny Kubisiowskiej – że „łatwiej z chorobą się żyje, gdy przyjmie się za swoją maksymę Samuela Becketta: «urodził się i to go zgubiło»”.

Bliski był mu też chyba Leszek Kołakowski twierdzący, że życie każdego człowieka kończy się porażką. Myślę o tym, gdy czytam szuberowe wiersze/portrety przedstawiające sylwetki osób uwiecznionych na starych fotografiach: rodziny, przyjaciół, znajomych. Autor rzuca światło na ich życie w jasnych momentach po to, by spuentować zawsze smutnym akordem.

Zapytany kiedyś przeze mnie o stosunek do cierpienia i o rolę cierpienia w swoim życiu wymigał się od odpowiedzi, przywołując słynne słowa księdza Józefa Tischnera (napisane na kartce tuż przed śmiercią, kiedy już nie mógł mówić): „Nie uszlachetnia”. Świetną wykładnię tego zdania dał Wojciech Bonowicz, biograf Tischnera, przypominając ostatni drukowany tekst filozofa pt. „Miłość”: „Do prawdy dochodzi się rozmaitymi drogami. Przyznajmy, że są takie prawdy, do których dochodzi się również poprzez męczeństwo. (…) Niemniej nie cierpienie jest tutaj ważne. Nie ono dźwiga. Wręcz przeciwnie, cierpienie zawsze niszczy. Tym, co dźwiga, podnosi i wznosi ku górze, jest miłość”.

Chcę wierzyć, że tak właśnie było w przypadku Janusza Szubera, który swoją filozofię wyłożył m.in. w wierszu „O, tak!”. Niektórzy doszukują się w nim piekącej ironii, możliwa jest i taka interpretacja. Ja w nią jednak (w tym przypadku) nie wierzę, a ten hymn splata mi się z radosnym biegiem nastolatka:

Mogłeś. O tak! Przecież wiele mogłeś.
I choć tyle zostało ci odjęte, jednak mogłeś.
I to właśnie się liczy, że mogłeś.
Mimo że potem zostało ci odjęte.
I ta twoja błogosławiona niewiedza,
Kiedy jeszcze mogłeś, niczego nie przeczuwając,
I potem, krok po kroku, kiedy przestawałeś móc.
Więc teraz, mimo wszystko, chwal, tak, bądź wdzięczny, ułóż hymn”[4]

Kosmos i źródło

A jaki był mój początek przygody z tą poezją? Odkąd pamiętam ściany rodzinnego mieszkania na warszawskiej Ochocie wypełniały akwarele Władysława Szulca, sanockiego artysty. Ciepłe brązy, głębokie zielenie, jasne błękity Bieszczad, kadry podwórek i zaułków sanockich – były więc od dawna oswojone, gdy zaczęłam dostawać regularnie przesyłane mi przez mieszkającą w Sanoku moją matkę chrzestną kolejne tomiki wierszy Janusza Szubera (Później dostawać je będę od samego poety, zawsze opatrzone dedykacją wykaligrafowaną jego starannym, charakterystycznym pismem).

Jednym z nich była „Mojość”, tom przypominający charakterem miłoszowską „Nieobjętą ziemię”, złożony z wierszy i fragmentów prozą, cytatów – opatrzonych obrazami i fotografiami Szulca, którego wrażliwość malarska znakomicie splatała się ze słowami poety: „Sobie opowiadać siebie. / Jakby się było bielą, brązem, błękitem i czernią. / Smakując słodycz i cierpkość dźwięków, / Przyjmując ból i miłość, i umieranie”[5].

Nie epatował chorobą, nie czynił tematem twórczości. Bywało, że posługiwał się ironią, jak wtedy, gdy pisał o „rydwanie inwalidzkiego wózka” lub też w sposób znaczący omijał temat

Joanna Rolińska

Udostępnij tekst

„Mojość” w dorobku Szubera jest chyba najintensywniejszym wyrazem uprawianej przez poetę „historiozofii Miejsca”. Sformułowania tego użył po raz pierwszy Leszek Szaruga, recenzując na łamach „Paryskiej Kultury” w 1996 r. pierwsze tomiki w dorobku sanockiego poety („Paradne ubranko i inne wiersze” oraz „Apokryfy i epitafia sanockie”).

Pisane z dużej litery „Miejsce” jest w twórczości Szubera czymś porównywalnym z schulzowską Księgą: kosmosem i źródłem. „Moje korzenie jak węże / W rozpadlinie MIEJSCA”[6] – pisał.

Mojość / Miejsce to w przypadku Szubera oczywiście Sanok i ziemia sanocka, z którą związany był od pokoleń. Mieszkając w ostatnich latach przy sanockim Rynku na przysłowiowe wyciągnięcie ręki miał kościół franciszkanów, gdzie znaleźli wieczny spoczynek jego przodkowie ze strony matki, Marianna z Tarnowieckich i Adam Ignacy Rogala Lewiccy, którzy przybyli w te strony za czasów saskich. Tam też znajduje się kaplica ufundowana przez rodzinę babki, Ścibor Rylskich – kaplica Ogrójca.

Mojość warszawska

I mnie połączyła z Szuberem wspólna Mojość, ale inna, warszawska.

Wybierając na Miejsce swojego życia i twórczości Sanok poeta nie ukrywał, że w dzieciństwie miał jednocześnie dwa domy i dwa podwórka, przy Sienkiewicza 6 w Sanoku i przy Filtrowej 69 w Warszawie.

Redagując w latach 2005-2010 miesięcznik „Ochotnik” poświęcony historii warszawskiej Ochoty i wiedząc o związkach poety z tą dzielnicą, poprosiłam go o napisanie krótkiego wspomnienia. Tak powstał tekst zatytułowany „69/17” (od adresu Filtrowa 69 m. 17), który Szuber umieścił później w tomie „Powiedzieć. Cokolwiek”.

Na Filtrowej poeta zatrzymywał się zawsze u wujostwa ze strony matki, Krystyny i Stefana Jaroszów. Tam mieściła się jego „Alaska” – wuj Stefan, geograf i podróżnik (w latach 30. XX wieku odbył kilka wypraw do Ameryki Północnej) w mieszkaniu na Filtrowej przechowywał lwią część swoich północnoamerykańskich zbiorów. W Instytucie Geografii na Uniwersytecie Warszawskim Jarosz prowadził pracownię fotograficzną i filmową, do której często zabierał swojego siostrzeńca. Przypuszczam, że imponującą wiedzę geograficzną i przyrodniczą poeta zawdzięczał w dużym stopniu swojemu warszawskiemu wujowi, autorowi „Krajobrazów Polski”.

Pies, bokser, o podwójnym imieniu Kaj Bej, który biegał z chłopcem po sanockich ulicach, został przywieziony z któregoś z wczesnych pobytów w Warszawie, z okolic Starej Miłosnej i uwieczniony w jednym z dwóch znanych mi „ochockich” wierszy, „Czternastolatku idącym bardzo długo”:

„(…) koper i rzodkiewka,
nielegalne na płachtach wzdłuż Filtrowej,
od Raszyńskiej do skrętu w Asnyka,
w razie czego, handlarki pierzchają gdzie się da,
kiedy w torbie na zakupy i w trybie niedokonanym
taszczę sobie, jakby nigdy nic, boksera, szczeniaka
od pań Kłobukowskich ze Starej Miłosnej,
powiedzmy, że co kwadrans przekładając ciężar
z jednej ręki do drugiej”[7].

Temat Ochoty wiązał Szubera m.in. z Wandą Chotomską, która pamiętała z przedwojennego dzieciństwa jego ochocką ciotkę, neurolog Janinę Morawiecką, i z Kazimierzem Orłosiem, który w kamienicy przy Filtrowej 69 jako mały chłopiec spędził lata okupacji. Razem wspominali „władającego niepodzielnie” podwórkiem dozorcę Franciszka Lipca, zasiedziałego na tej posadzie od przedwojnia.

Parę tygodni przed śmiercią poeta mówił mi, że czyta po raz kolejny zbiór opowiadań Jana Parandowskiego pt. „Akacja”. Odtwarzając w myślach topografię Miejsca i szukając w pamięci śladu tamtego drzewa, wspominał autora „Mitologii” i Teodora Parnickiego – swoich sąsiadów. „Niezależnie od pogody autor «Alchemii słowa», wyprostowany, kroczył niespiesznie, olimpijsko spokojny; autor «Srebrnych orłów», przeciwnie, lekko odchylony od pionu, jakby czymś nieustannie ponaglany, nerwowo kłusował”[8]. „Akacja” ukazała się w Czytelniku w roku 1967, kiedy Szuber rozpoczynał studia i mieszkał na Filtrowej. Znamienne, że trzeci utwór w tym zbiorze nosi tytuł „Grzegorz z Sanoka”.

Na warszawskiej polonistyce, na zajęciach z poetyki, Szuber spotkał prof. Zdzisława Łapińskiego, jednego z pierwszych czytelników swoich wierszy, nawiązał trwającą do końca życia serdeczną więź z Antonim Liberą, wielkim orędownikiem i znawcą jego twórczości, kolegował się z Magdą Umer, Markiem Grzesińskim, Januszem Wiśniewskim i swoim prawie krajanem, poetą, Józefem Kurylakiem.

Warszawa to również był teatr, szczególnie ulubiony przez Szubera Teatr Żydowski z grającą tam jeszcze wtedy Idą Kamińską:

„Moje uwielbienie dla Idy Kamińskiej:
mając do wyboru przesłuchiwanie płyt
z Beatlesami albo spektakl w Teatrze Żydowskim,
pilny student filologii wybierałem to drugie
aby kolejny raz, już bez słuchawek,
nie rozumiejąc przy tym ani słowa w jidysz,
patrzeć na jej olśniewającą grę”[9].

W innym z wierszy wspomina odwiedziny w Warszawie swojego dziadka Stefana, którego zaprosił do Teatru Żydowskiego, „bo gdzieś kiedyś wspominał, jak od kolegów nauczył się jidysz. / To, że dziadek był bez słuchawek, / i jego ormiański po Zacharjasiewiczach nos, budziło / wyraźną sympatię podczas antraktu i potem w szatni”[10].

Intensywność i charakterystyczne dla Szubera umiłowanie szczegółu znajdujące się w wierszach i wspomnieniach warszawskich każe przypuszczać, że gdyby los potoczył się inaczej i zatrzymał poetę w stolicy na dłużej, może i ona zasłużyłaby na tom tak piękny jak bieszczadzka „Mojość”.

„Gershwin karnawałowy”

Po „zachłannych latach 60.” przyszła jednak dekada „ponurych tajfunów” – tak nazywał Szuber czas nagle ujawnionej choroby, która kazała mu przerwać studia i wrócić do Sanoka, gdzie przez lata pisać będzie do szuflady swoje najpiękniejsze wiersze.

Zadebiutuje na przełomie lat 1995/1996 pięcioma tomami naraz wydanymi prywatnym sumptem dzięki kuzynce Grażynie Jarosz („Paradne ubranko i inne wiersze”, „Apokryfy i epitafia sanockie”, „Pan dymiącego zwierciadła”, „Gorzkie prowincje” i „Srebrnopióre ogrody”).

Debiut odbije się szerokim echem w świecie poetyckim, dowody swojego zachwytu przesyłać będą Szuberowi m.in. Czesław Miłosz, Zbigniew Herbert, Wisława Szymborska i jego krajan Marian Pankowski, który w posłowiu do „Srebrnopiórych ogrodów” napisze: „(…) kiedy mnie pan zaprosił do siebie na sanocką przyzbę, czekałem, że usłyszę zawadiacką harmonijkę, czy jakąś okarynę sentymentalną… Pan tymczasem sięgnął po saksofon! I nie kołomyjka spod perłowych palców, a Gershwin karnawałowy! Słucham i patrzę, jak Pan dmucha w rajskiego węża i czuję, że mój podziw rośnie w sąsiedztwie niemal że zazdrości, bo aż mi się coś dzieje od tych zmysłowości popielcowych, o erotycznym zapachu rzepaku słonecznego”.

W 1999 r. nakładem Znaku ukaże się jego pierwszy wybór wierszy „O chłopcu mieszającym powidła” wyróżniony nagrodą Fundacji Kultury. Wtedy poeta po raz pierwszy po latach przyjedzie do Warszawy, żeby odebrać nagrodę.

W 2001 r. odbędzie się z kolei wieczór z jego udziałem w Teatrze Narodowym. To spotkanie, jak pisze Andrzej Sulikowski, „stanowiło swego rodzaju nobilitację, podniesienie go do rangi autora pierwszorzędnego, o zasięgu ogólnokrajowym”[11]. Składało się z dwóch części: w pierwszej aktorzy recytowali utwory ważnych dla poety autorów m.in. Sępa Szarzyńskiego, Józefa Baki, Mickiewicza, Iłłakowiczówny, Wierzyńskiego, Iwaszkiewicza, Ważyka, Miłosza i Herberta. W drugiej można było posłuchać wierszy samego Szubera.

Dziesięć lat później, w październiku 2011 r., odbyło się spotkanie z poetą w Kordegardzie, prowadził je Bronisław Maj. A w ubiegłym roku, w 20. rocznicę oficjalnego debiutu (za który Szuber lubił uważać ukazanie się w tym samym roku tomów „Biedronka na śniegu” i „O chłopcu mieszającym powidła”) i zarazem triumfalnego „powrotu” artysty do Warszawy (nieraz przyznawał, że ten przyjazd do stolicy po 20 latach był dla niego bardzo dużym przeżyciem) przygotowałam w warszawskim Ośrodku Kultury Ochoty wieczór poświęcony jego twórczości. Zaprosiłam wówczas do udziału Irenę Jun, Tadeusza Wieleckiego i Piotra Matywieckiego. Sam poeta ze względu na zły stan zdrowia niestety nie mógł być obecny. Cieszył się bardzo na nasz przyjazd ze spektaklem do Sanoka, były takie plany, lecz pandemia niestety je pokrzyżowała.

Duchy przodków

Pisząc tekst o Szuberze, czytam od początku wszystkie tomiki jego wierszy, przeglądam wywiady. W 3. numerze „Zeszytów Archiwum Ziemi Sanockiej” z 2003 r., w rozmowie poety z Anną Strzelecką, trafiam na fragment: „W moim domu zawsze, od kiedy pamiętam, na co dzień istniało «świętych obcowanie» – było to nawet trochę pogańskie – poprzez przedmioty do nich należące i pamięć zmarli stale obecni byli w naszym życiu. Siedziało się na «czyimś» krześle, jadło jego łyżeczką, na imieniny szło na cmentarz. (…) Bez ryzyka przesady powiedzieć mogę, że w rodzinach takich jak moja rządziły duchy przodków. Nie było dużej różnicy między żyjącymi a nieżyjącymi. Drobiazgi – sprzęty postawione przed laty i stojące wciąż na jednym i tym samym miejscu: stół czy fotel dziadka Maurycego – wiązały nas ze sobą, ale i konfliktowały. Powodowały bunty”.

Czytam te słowa i wiążę je z dniem, w którym poeta umarł, z dniem Wszystkich Świętych. Niezależnie od czyjegokolwiek sceptycyzmu, znając twórczość Szubera i wiedząc, ile miejsca poświęcił w niej na portrety zmarłych: przodków, mistrzów, przyjaciół, w jaki wspaniały sposób ich ocalał, trudno się nad tym chwilę nie zastanowić.

A kiedy kilka dni temu po dłuższym pobycie na wsi wróciłam na Żoliborz i wyjęłam ze skrzynki ostatnią książkę Szubera [12] wysłaną pod koniec października i wydaną z okazji przypadających 10 grudnia 73. urodzin autora w nakładzie 73 egzemplarzy, z wpisanym na moim egzemplarzu jego ręką nr 39 – poczułam, jakby on sam machał do mnie z zaświatów.

Wesprzyj Więź

Z okazji tych grudniowych urodzin chcę przypomnieć fragment „Wyrobów stylistycznych”, który poeta zamieścił w jednym z debiutanckich tomików, w „Srebrnopiórych ogrodach”, fragment nigdy potem przez autora niedrukowany, uznany być może za słaby. Teraz jednak pasuje:

„Tamtym przedmiotom i zdarzeniom
przywrócić ich pierwotną materialność,
dostępną wszystkim pięciu zmysłom,
więc przywołuję, czytelnik Marcela Prousta,
kruche ciasteczka z chrupkim lukrem
i przełożone aromatyczną konfiturą z róży,
które co roku, 10 grudnia, w dniu urodzin
dostawałem od mojej babki Marii,
na szczęście wtedy jeszcze nieświadomy,
że ich niepowtarzalny smak
może mi posłużyć kiedyś
jako argument w walce z czasem”[13]


[1] „Mojość”, Oficyna Wydawnicza Miejskiej Biblioteki Publicznej w Sanoku, Sanok 2012.
[2] „Na razie dzień jest piękny” w: „Tam, gdzie niedźwiedzie piwo warzą”, Bosz 2004.
[3] „Lesko, zamek Kmitów, północ. Z Januszem Szuberem rozmawia Helena Zaworska”, „Literatura”, nr 12/1997.
[4] „O, tak!” w: „Pianie kogutów”, Wydawnictwo Znak, Kraków 2008.
[5] „Mgła” w: „Pianie kogutów”, dz. cyt.
[6] „Korzeń i skrzydło” w: „Paradne ubranko i inne wiersze”, nakładem dr Grażyny Jarosz, Sanok 1996.
[7] „Czternastolatek idący bardzo długo”, w: „Rynek 14/1”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2016. Drugim ze znanych mi „ochockich” wierszy jest świetna „Prolegomena do ornitologii” z „Piania kogutów”.
[8] „Powiedzieć. Cokolwiek”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2011.
[9] „Wyroby stylistyczne” w: „Srebrnopióre ogrody”, nakładem dr Grażyny Jarosz, Sanok 1996.
[10] „Jest tu, jeśli o to chodzi”, w: „Kwartalnik Artystyczny” 1/2018.
[11] Andrzej Sulikowski „Rynek i coraz dalsze okolice. O twórczości Janusza Szubera” Biblioteka Kwartalnika Kulturalnego „Napis”, Kraków 2018.
[12] Janusz Szuber „Zdrój uliczny”, Stowarzyszenie Literacko-Artystyczne „Fraza”, Rzeszów 2020.
[13] „Srebrnopióre ogrody”, dz. cyt.

Podziel się

5
4
Wiadomość