Zima 2024, nr 4

Zamów

„Niczego nie podpiszę”

Cezary Gawryś, lata 80. Fot. Andrzej Friszke

Zostałem sam w pokoju. Trwało to dość długo, pewnie z godzinę. W końcu esbek wrócił i oznajmił beznamiętnie: „Szef powiedział, że internowalibyśmy pana, tylko nie mamy już wolnych miejsc”.

Druga część niepublikowanych dotąd wspomnień Cezarego Gawrysia. Część pierwszą, dotyczącą 13 grudnia 1981, przeczytacie tutaj

Był wtorek, 15 grudnia 1981, godzina dziewiąta wieczorem. Po wyjściu esbeków zostałem w mieszkaniu sam z ośmioletnim synem, z wezwaniem do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych na następny dzień, o dziesiątej. Telefony głuche, nikogo z rodziny w okolicy, moja matka wdowa – na drugim krańcu miasta. Co robić?

Położyłem synka spać, a sam siadłem do napisania dwóch listów, na wypadek gdybym jednak nazajutrz został zatrzymany, czego nie można było wykluczyć. Jeden list był do matki, z dokładnym wyjaśnieniem, co się stało i prośbą, aby zaopiekowała się Filipkiem w czasie mojej nieobecności (nie miałem wątpliwości, że moja dzielna mama, która przeżyła jako dziewczynka rewolucję 1917 roku w Rosji, a potem jako osoba dorosła okupację niemiecką, Powstanie Warszawskie i stalinizm, poradzi sobie z niespodziewanym zadaniem, zwłaszcza że bardzo kochała wnuczka). Drugi list, bardzo krótki, adresowany był do opiekunek w świetlicy szkolnej, aby w razie mego niepojawienia się na czas były łaskawe odwieźć mego synka do babci na Żoliborz, pod wskazany adres. I położyłem się spać.

W środę rano po śniadaniu odprowadziłem Filipa do szkoły i wręczyłem opiekunce w świetlicy zaklejoną kopertę, z informacją, że należy ją otworzyć w razie gdybym nie zgłosił się o ustalonej porze. Młoda opiekunka wyraźnie się zdenerwowała, ale po chwili wahania wzięła ode mnie kopertę, nie żądając wyjaśnień.

Udałem się na Rakowiecką. Minąłem posterunek, okazując wezwanie i wszedłem do wielkiego gmachu. Znalazłem pokój na drugim piętrze (miało to potem pewne znaczenie) i zapukałem. Za biurkiem siedział „mój” esbek, którego poznałem już parę lat wcześniej, gdy w roku 1976 starałem się o paszport na wyjazd do Belgii.

Zostałem wtedy wezwany na rozmowę do Biura Paszportowego na Kruczej. Domagał się ode mnie wyjaśnień, kto i w jakim celu mnie zaprasza. Zapraszali mnie jezuici, znajomi Mazowieckiego. Tak też powiedziałem. Esbek uprzedził mnie, że po powrocie, przy okazji oddawania paszportu, znowu zaprosi mnie na rozmowę – o moich „wrażeniach”. Nie zareagowałem na to – i potem, im bardziej zbliżał się dzień powrotu z Brukseli do kraju, tym bardziej byłem nieswój na myśl o konfrontacji, która mnie czeka.

Tymczasem dwa dni po przyjeździe do Warszawy odebrałem w domu telefon: esbek oznajmił mi ni mniej, ni więcej, że już nie potrzebuje ze mną się spotykać, bo i tak wszystko wie. Z jednej strony poczułem ulgę, ale z drugiej – zdrętwiałem na myśl, co to może oznaczać. Czyżby mój bliski kolega, z którym wspólnie odbywałem tę zagraniczną wyprawę?… Wykluczone! Nie, nie będę nikogo podejrzewał! Zabroniłem sobie po prostu myśleć na ten temat. (Dopiero po upadku komunizmu i otwarciu dostępu do archiwów MSW wyjaśniło się, że był w redakcji „Więzi” TW „Teolog”. A ja, naiwny, następnego dnia po powrocie z Belgii, jemu właśnie, jako memu przełożonemu, zdałem dokładne sprawozdanie…)

Chociaż pozostawałem szczerym antykomunistą, to nie byłem nigdy działaczem, ani w czasach opozycji demokratycznej, ani w czasie karnawału „Solidarności”. Zdarzyło się jednak, że jesienią 1981 roku prowadziłem „kółko filozoficzne” przy „Solidarności” w Ursusie

Cezary Gawryś

Udostępnij tekst

Nieprzyjemne wspomnienie związane z paszportem do Belgii przemknęło mi przez myśl. A esbek od razu przeszedł do rzeczy. „My o panu wszystko wiemy. Wiemy, że jeździł pan do Ursusa na nielegalne spotkania z robotnikami…”.

Prawdę mówiąc, chociaż byłem szczerym antykomunistą (jako „sile antysocjalistycznej” odmówiono mi paszportu do Francji latem 1980), to nie byłem nigdy działaczem, ani w czasach opozycji demokratycznej, ani w czasie karnawału „Solidarności”. Żałowałem nawet, że omija mnie udział w „rewolucji”.

Faktycznie zdarzyło się jednak, że mój redakcyjny kolega, Kazik Wóycicki, jesienią 1981 roku scedował na mnie prowadzenie „kółka filozoficznego” przy „Solidarności” w Ursusie. Zdążyłem tam pojechać chyba tylko dwa razy. Przerabialiśmy „Manifest komunistyczny” Karola Marksa, analizując ten tekst jako źródło posługiwania się walką klas i przemocą w celu zrealizowania utopii społecznej. Coś w tym rodzaju.

Nie tłumaczyłem się jednak z niczego, milczałem obojętnie. W końcu mój esbek, zniecierpliwiony, podsunął mi do podpisu tak zwaną lojalkę. Dalej udawałem zdziwienie. „Proszę pana – powiedziałem – ja jestem dorosłym człowiekiem, odpowiedzialnym obywatelem  i zawsze zachowuję się tak, jak mi nakazuje sumienie. A pan mnie traktuje infantylnie i każe mi podpisywać jakieś zobowiązanie. To mnie obraża! Ja sam wiem, jak mam się zachowywać”.  „No to niech pan nam to napisze swoimi słowami” – zaproponował ugodowo esbek. „Nie widzę powodu. Niczego nie podpiszę”. „No to my pana internujemy”. „Trudno” – odparłem spokojnie.

Wesprzyj Więź

Mój rozmówca zamilkł. A ja, nie tracąc fasonu, zwróciłem się do niego z głupia frant: „Czy mógłby mnie pan poczęstować szklanką wody, bo pić mi się chce?”. Zdetonowany facet nalał mi wody. „To ja teraz pana zostawię samego, a pójdę się naradzić z moim przełożonym” – oznajmił. Wstał i podszedł do drzwi, ale cofnął się, by mnie jeszcze ostrzec: „Tylko niech panu nie przyjdzie do głowy wyskoczyć przez okno!”. Pomny na historię z Henrykiem Hollandem, nie zaśmiałem się bynajmniej. Okna były zresztą zamknięte.

Zostałem sam w pokoju. Trwało to dość długo, pewnie z godzinę. W końcu wrócił i oznajmił beznamiętnie: „Szef powiedział, że internowalibyśmy pana, tylko nie mamy już wolnych miejsc”.

Szedłem pustymi korytarzami Ministerstwa z poczuciem satysfakcji, ale też wielkiej ulgi. Wolałem nie myśleć, co by przeżywali mój synek i moja żona, przebywająca na tak ważnej dla niej terapii w Rasztowie, gdybym rzeczywiście został internowany. Ryzykowałem wiele.

Podziel się

1
4
Wiadomość

To ja po kombatancku dołożę się z podobną historią o “moim” ubeku. “My wszystko o tobie wiemy”. Napięcie rośnie. ” Nosisz pseudonim Mikołaj”. I ulga, mało wiedzą. W pewnym momencie powiedział o sobie z dystansem “bo ja jestem tylko skromny referent Pliszko”. Napięcie nie pozwoliło wyczuć autoironii. Ktoś mi później podpowiedział, że to greps z literatury, ale byłem mniej oczytany niż ubek (kto z czytelników go zna, niech podrzuci źródło). Gdy w kwietniu 1989 tuż po Okrągłym Stole gdy świat komunistyczny się walił zostałem zatrzymany ostatni raz, przyjechał do mnie do komendy na Waliców. Teraz ja atakuję. “Wszystkich was porozliczamy”. Twarz mu tężeje. “Przecież wiem, jak się pan nazywa.” I by go zdołować, popełniam błąd. “Nazywa się pan Pliszko”. Żaden aktor nie odegra tej ulgi, jaka objawiła się na jego twarzy przechodząc w szeroki uśmiech. “Nic pan nie wie. Ale pogadajmy, przyjechałem tu do Pana z pewną prośbą”. Co za zmiana tonu! Ale niestety, nie dogadaliśmy się.

No to wspominamy. Lata siedemdziesiąte, wracam z zajęć, mój tata mówi mi, że koniecznie chce się ze mną spotkać nasza sąsiadka – mocno starsza pani na wózku inwalidzkim. Zaciekawiony idę. Sąsiadka patrzy na mnie uważnie i stwierdza – Panie Rafale, milicja o pana pytała. No cóż pomyślałem – zaczyna się. Takie są konsekwencje udziału w Duszpasterstwie akademickim i znajomości z ludźmi, którzy siedzieli za Ojczyznę. Panie Rafale – mówi dalej sąsiadka, ja wiem, ze pan jest porządny chłopak, ale wiadomo jest pan młody człowiek, jakaś głupota, może pan trochę za dużo wypił i narozrabiał, no i kłopot. Ale niech pan się nie martwi, ja im powiedziałam, że pan to naprawdę porządny młodzieniec, i do Kościoła chodzi i do duszpasterstwa dla studentów, a jak przychodzą do pana koledzy, to żadnego pijaństwa tylko sobie śpiewacie takie stare piosenki patriotyczne. Tylko przez szacunek dla starszej pani, z najwyższym trudem powstrzymałem wybuch śmiechu, za to ubole mieli niezłą rozrywkę.