Drzwi do lokalu redakcji były zamknięte i opieczętowane. Od księgowej dowiedziałem się, że – oprócz Tadeusza Mazowieckiego – internowano aż czterech kolegów z „Więzi”. Pismo zostało zawieszone na czas nieokreślony.
W szary listopadowy dzień 1981 roku odprowadzałem moją żonę na Dworzec Wileński, skąd w towarzystwie paru innych osób wyjeżdżała podmiejskim pociągiem na trzymiesięczny turnus terapii grupowej w Rasztowie pod Radzyminem. Żegnaliśmy się, pełni dobrej myśli. Zostałem w Warszawie sam z ośmioletnim synkiem. Ja chodziłem do pracy, on do szkoły, resztę czasu spędzaliśmy razem. Po dwóch tygodniach miałem po raz pierwszy odwiedzić żonę w Rasztowie.
W sobotę, 12 grudnia, odwiozłem Filipa tramwajem na Żoliborz „na przechowanie” do babci – zawsze chętnie przebywał pod jej mądrą, serdeczną opieką. Wczesnym rankiem 13 grudnia zbiegałem po schodach, by w kiosku kupić gazetę, gdy napotkana sąsiadka z pierwszego piętra rzuciła mi na powitanie: „No to mamy stan wojenny!”. O co chodzi?!!…
Na ulicy Puławskiej pod kinem Moskwa stały opancerzone wozy bojowe, żołnierze grzali się przy koksowniku. W telewizorze generał Jaruzelski na okrągło odczytywał swoje patetyczne oświadczenie. Telefony milczały. Nie mogłem porozumieć się z moją matką i Filipem.
Postanowiłem zachować spokój i działać zgodnie z planem. Pojechałem tramwajem na Dworzec Wileński i jakby nigdy nic wsiadłem do podmiejskiego pociągu – choć przepisy stanu wojennego nie pozwalały na przekraczanie bez specjalnej przepustki granic województwa. Ze stacji Klembów zgodnie z otrzymaną przedtem od żony, Tuli, instrukcją pomaszerowałem do Rasztowa, polną drogą, na skróty.
Przywitaliśmy się z radością. Przekazaliśmy sobie wrażenia z ostatnich dni. Stan wojenny i przyszłość Polski były wielką niewiadomą. Tula była podekscytowana swoim nowym doświadczeniem codziennego życia w spartańskich warunkach z kilkunastoma osobami obu płci i w różnym wieku, w „komunie”, w której wszyscy byli równi i czuli się jednakowo ważni – bo wszyscy jechali na tym samym wózku. To, co mi opowiadała o terapii, było niezwykle ciekawe. Jako współmałżonek byłem zobowiązany poddać się terapii dla członków rodzin: spotkania grupowe i indywidualne rozmowy z terapeutą odbywały się dwa razy w tygodniu, w ośrodku przy ulicy Czerniakowskiej, gdzie „Rasztów” miał swoją warszawską siedzibę.
Wiedziałem z oficjalnych komunikatów, że internowano tysiące działaczy „Solidarności” i innych osób. Zdawałem sobie sprawę z istniejącego ryzyka.
Następnego dnia, w poniedziałek 14 grudnia, zaraz po odprowadzeniu Filipa do szkoły, gdzie nie odbywały się zwykłe zajęcia lekcyjne, lecz tylko świetlicowe, powodowany trzeźwą oceną sytuacji, a może tknięty też jakimś przeczuciem, pojechałem prosto na Czerniakowską, gdzie poprosiłem w kancelarii o zaświadczenie, że moja żona przebywa na leczeniu w sanatorium, a ja jestem jedynym opiekunem dziecka.
Potem dopiero udałem się na ulicę Kopernika 34, gdzie była wspólna siedziba „Więzi” i Klubu Inteligencji Katolickiej. Drzwi do naszego głównego lokalu na pierwszym piętrze były zamknięte i opieczętowane. Ale na parterze mieliśmy dodatkowy pokoik, gdzie pracowała księgowa, pani Jadzia. To był nasz redakcyjny punkt kontaktowy. Dowiedziałem się, że – oprócz Tadeusza Mazowieckiego, wówczas naczelnego „Tygodnika Solidarność” – internowano aż czterech kolegów z „Więzi”. Pismo zostało zawieszone na czas nieokreślony.
Postanowiłem zachować spokój i działać zgodnie z planem. Pojechałem tramwajem na Dworzec Wileński i jakby nigdy nic wsiadłem do podmiejskiego pociągu – choć przepisy stanu wojennego nie pozwalały na przekraczanie bez specjalnej przepustki granic województwa
Następnego dnia, we wtorek 15 grudnia późnym wieczorem byliśmy już z Filipem po kolacji i szykowaliśmy się do snu, kiedy rozległ się dzwonek do drzwi. Poszedłem otworzyć, niczego nie przeczuwając. W progu stało dwóch rosłych facetów, którzy od razu bezceremonialnie wtargnęli do środka. „Pan Cezary Gawryś? Służba Bezpieczeństwa. Pojedzie pan z nami na przesłuchanie”. „To niemożliwe – odpowiedziałem spokojnie. – Jestem sam z dzieckiem, nie mogę go zostawić bez opieki”.
Filip zaciekawiony wybiegł ze swojego pokoju, a ja sięgnąłem do kieszeni po zaświadczenie z Czerniakowskiej. Podałem je esbekom bez słowa. Po przeczytaniu jeden z nich powiedział: „Zabierzemy chłopca ze sobą”. Zareagowałem stanowczo: „O nie, panowie!” – i dodałem: „Nie wciągajmy dzieci w sprawy dorosłych” – zagrałem nutą, która dawała im szansę wycofania się bez utraty twarzy: że niby chodzi tu o jakieś sprawy, które łączą nas, dorosłych.
Zawahali się. Widząc to, natychmiast przejąłem inicjatywę: „Skoro mówicie, panowie, że mam być przesłuchiwany, to chyba można to przesłuchanie przełożyć na jutro? Rano odprowadzę synka do świetlicy i zgłoszę się”. „A skąd mamy wiedzieć, że pan nam nie ucieknie?”. „A dlaczego miałbym uciekać?” – odpowiedziałem pytaniem na pytanie.
Czułem, że miękną. Zażądali tylko, bym napisał na kartce oświadczenie, że następnego dnia zgłoszę się o godzinie dziesiątej w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych na ulicy Rakowieckiej, pokój ten a ten.
Gdy jeden pilnował mnie w przedpokoju, drugi bezceremonialnie wparował w buciorach w głąb mieszkania. Filip za nim. Esbek rozejrzał się po pokoju i natychmiast zauważył paski papieru ze słowem „Solidarność”, naklejone wcześniej przez Filipa na szufladkach sekretery. Zaczął nerwowo grzebać w szufladkach, potem podszedł do regałów i wyjął na chybił-trafił kilka książek. Niczego interesującego nie znalazł i wrócił do kolegi. Ostrzegli mnie jeszcze, żebym tylko nie robił żadnych numerów, i poszli sobie. A ja zacząłem gorączkowo myśleć, jak zorganizować następny dzień.
Fragment niepublikowanych dotąd wspomnień Cezarego Gawrysia. Ciąg dalszy tutaj