Orbán jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych polityków w Europie, a może i na świecie. Lendvai uważa go nie tylko za cynika i grabarza węgierskiego społeczeństwa obywatelskiego, ale także za ambicjonera, którym powoduje osobisty egoizm i który swój kraj pcha w stronę przepaści.
16 czerwca 1989 r. na Węgrzech zamarło życie publiczne. Tego dnia w Budapeszcie oficjalnie pochowano bohaterów antykomunistycznego powstania z jesieni 1956 r., które przez ponad trzy dekady pozostawało nad Dunajem tematem tabu. Nikt nie mógł wiedzieć, że tego samego dnia zaczęła się kariera człowieka, którego Paul Lendvai określa mianem „najniebezpieczniejszego węgierskiego polityka”.
Przemówienie Viktora Orbána z placu Bohaterów, w którym oddawał cześć Imre Nagyowi i jego towarzyszom, to jeden z fundamentów współczesnej polityki historycznej na Węgrzech. Nic nie dowodzi tego lepiej niż otwarty w 2002 r. Dom Terroru – muzeum ulokowane w okazałej peszteńskiej kamienicy przy ulicy hrabiego Andrássyego, dawnej siedzibie policji politycznej reżimu strzałokrzyżowców, przejętej następnie przez komunistyczne ÁVH, odpowiednik polskiego Urzędu Bezpieczeństwa. Ostatnim elementem wystawy, prezentującej naród węgierski jako ofiarę dwóch zbrodniczych reżimów – nazistowskiego i komunistycznego – jest monitor z zapętlonym tym właśnie przemówieniem.
„Nie jesteśmy im wdzięczni za to, iż po trzydziestu jeden latach możemy pochować naszych zmarłych” – mówił Orbán o węgierskich przywódcach komunistycznych. Był twardy, zdecydowany i radykalny. Domagał się wycofania wojsk radzieckich z Węgier, potępiał dyktaturę, powołując się na szczególnie ważną nad Dunajem tradycję Wiosny Ludów, wzywał swoich rodaków do wytrwałej walki o wolność.
Przemówienie było do tego stopnia radykalne, że obecny w Budapeszcie Adam Michnik uznał je za nierozważne. Być może takie zresztą było, co pokazało, że brawura nie jest mówcy obca. Przede wszystkim jednak był to dzień, w którym na firmamencie węgierskiej polityki pojawiła się nowa gwiazda. I chociaż wystawa w Domu Terroru tworzy wrażenie kontynuacji, to dziś nic nie jest takie jak w roku 1989.
Viktor Orbán jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych polityków w Europie, a kto wie, może i na świecie. Nie jest już szczupłym młodzieńcem ubierającym się w dżins i flanelę, preferuje eleganckie, dobrze skrojone garnitury. Ówczesny radykalny liberał stał się prorokiem środkowoeuropejskiego populizmu, twórcą sławetnej koncepcji demokracji nieliberalnej.
Patriarchat i miękka dyktatura
Dzisiejszy premier Węgier wzrastał w warunkach typowych dla kádárowskiej „miękkiej dyktatury”. Jego rodzinie, mieszkającej w małych miejscowościach w zachodniej części kraju, żyło się bardzo skromnie. Dość powiedzieć, że łazienka pojawiła się w domu Orbánów dopiero, gdy Viktor był nastolatkiem. Jego ojciec był członkiem partii komunistycznej, ale zupełnie niezaangażowanym ideologicznie, skupionym na wiązaniu końca z końcem. W domu rządził natomiast bezdyskusyjnie: młodego Viktora trzymał krótko, potrafiąc sprawić mu lanie, gdy ten był już licealistą. Patriarchalne, proste, ludowe zasady – jak konstatuje Paul Lendvai w swojej książce – to fundamenty, na których zbudowane jest całe życie węgierskiego przywódcy.
Właśnie pracowitości, konsekwencji i wrodzonej inteligencji zawdzięczał on dostanie się na elitarne prawnicze studia na budapeszteńskim ELTE (Uniwersytet Loránda Eötvösa). Nie pasował do wielkomiejskiej budapeszteńskiej elity, brakowało mu swobody, oczytania, ogólnej erudycji. Ale nadrabiał to bezkompromisowym parciem przed siebie, umiejętnościami przywódczymi, charyzmą. Potrafił wzbudzać lojalność. Nic chyba nie dowodzi tego lepiej niż fakt, że współcześnie Węgrami rządzą, obok premiera Orbána, prezydent republiki János Áder oraz przewodniczący parlamentu László Kövér – wszyscy z jednego kręgu towarzyskiego zbudowanego w latach osiemdziesiątych. Nie znaczy to, że przyjaźń Orbána jest bezterminowa i bezwarunkowa: grono zaufanych jest szczupłe i można z niego wypaść. Kilka lat temu boleśnie przekonał się o tym Lajos Simicska, jeden z twórców materialnej potęgi partii rządzącej Węgrami.
W końcu lat osiemdziesiątych Viktor Orbán jest już nie tylko dobrze zapowiadającym się, ambitnym prawnikiem. Gdy wiosną 1988 r. zawiąże się Związek Młodych Demokratów, staje się jednym z jego liderów, a na w pełni samodzielnego przywódcę wyrasta w latach dziewięćdziesiątych. Być może właśnie ostatnia dekada ubiegłego wieku jest w jego życiu najważniejsza. Obserwacja węgierskiej sceny politycznej prowadzi młodego liberała do konstatacji, że na Węgrzech nie da się osiągnąć i utrzymać władzy przy odwołaniu do liberalnej agendy. Dlatego też stopniowo coraz bardziej przesuwa się na prawo, ku sojuszowi z dawniej wyśmiewanymi nacjonalistami, otwarcie podnoszącymi m.in. hasła rewizji granic w Kotlinie Panońskiej. To, ale chyba w większym jeszcze stopniu powszechne rozczarowanie postkomunistami, przyniosło mu po raz pierwszy tekę premiera w roku 1998.
Na drodze Doriana Greya
József Debreczeni, autor innej wydanej w Polsce biografii węgierskiego premiera, pisał, że to właśnie wtedy Orbán wszedł na drogę Doriana Greya. Z tą różnicą, że inaczej niż u Wilde’a, polityczne grzechy objawiły się na obliczu premiera po przegranych wyborach w roku 2002. To obrazowe porównanie jest o tyle wartościowe, że Debreczeni za pozytywnego bohatera polityki węgierskiej uważa Józsefa Antalla, pierwszego niekomunistycznego premiera, który do dziś uchodzi nad Dunajem za symbol prawdziwego liberalizmu. Temu ostatniemu sprzyja nie tylko fakt, że Antall był spadkobiercą arystokratycznej rodziny o politycznych tradycjach, ale też i to, że nie dożył końca swej pierwszej kadencji, przegrywając walkę z nowotworem. Orbán zwykł w latach dziewięćdziesiątych mawiać, że czuje się spadkobiercą Antalla – po czym, gdy objął władzę, szybko o tym zapomniał.
Jednak to nie bilans rządów pierwszego gabinetu Orbána jest najważniejszym tematem książki. Nowy model przywództwa w Europie to przede wszystkim opowieść o niepohamowanej ambicji, bezwzględnej woli zwycięstwa i budzącej uznanie politycznej skuteczności. Lata 2002–2010 to czas, gdy Fidesz staje się partią w pełni wodzowską, zdyscyplinowaną i zwartą, podporządkowaną jednemu jedynemu celowi – odzyskaniu władzy.
Te lata naznaczone są przede wszystkim głośnym konfliktem z Ferencem Gyurcsánym, złotym dzieckiem postkomunistycznej lewicy, premierem w latach 2004–2009. Osadzony w budapeszteńskich elitach, swobodny aż do nonszalancji socjalista bezlitośnie zdystansował Orbána w debatach przed wyborami parlamentarnymi wiosną 2006 r. Okazja do rewanżu przyszła błyskawicznie – we wrześniu tego roku w niejasnych okolicznościach ujawnione zostało tajne przemówienie Gyurcsánya w Balatonőszöd.
W niewybrednych słowach – by ująć to najłagodniej – przyznawał się on wówczas do tego, że socjalistyczna kampania wyborcza była oparta na czystym chciejstwie: „kłamaliśmy rano, w południe i w nocy”. W Budapeszcie wybuchły zamieszki, a poparcie dla socjalistów poleciało na łeb na szyję. Przez kolejne cztery lata Orbán budował swój wizerunek męża opatrznościowego w kontrze do socjalistów, uznanych za do cna skompromitowanych.
Zwycięstwo Fideszu w wiosennych wyborach 2010 r. było przygniatające. Mandat społecznego poparcia dla tej partii był tak ogromny, że mogła ona de facto zaprojektować Węgry od nowa: uchwalić nową konstytucję, ordynację wyborczą, obsadzić wszystkie kluczowe urzędy. I tak się właśnie stało. Z tym że mimo wszystko niemal nikt – nawet krytyczny wobec Orbána Debreczeni – nie przewidział impetu, z jakim przystąpi do działania dawny liberał. Postawił on w pełni na skuteczność rządzenia, na to, by ugruntować swoją władzę, na to, by zupełnie zniszczyć swoich politycznych przeciwników. Był gotów nie cofnąć się przed niczym.
Teorie spiskowe i homo kadaricus
Jak wskazuje Lendvai, współczesne Węgry można lepiej zrozumieć dzięki dwóm symbolicznym, trudno przetłumaczalnym określeniom. Jednym jest délibáb – fatamorgana, symbol myślenia życzeniowego. Dotyczy ono chyba w mniejszym stopniu rządzących, a bardziej obywateli, którzy konsumują polityczne przekazy dnia. Drugim określeniem jest honfoglalás – takim mianem określa się kolonizację Kotliny Panońskiej. Tak jak siedem plemion madziarskich wiedzionych przez Arpada w X wieku przejęło te ziemie dla siebie, tak dziś Fidesz błyskawicznie i systematycznie opanował kluczowe instytucje państwa węgierskiego.
Ordynacja wyborcza została napisana tak, że dziś nie sposób wyobrazić sobie porażkę wyborczą partii rządzącej. Jest bardzo dyskusyjne, na ile sądownictwo utrzymuje walor niezależności, a rynek medialny poddany został niemal absolutnej kontroli rządu. Skala zmian strukturalnych, jakie wprowadziły kolejne rządy Viktora Orbána, jest bezprecedensowa. Nie mniej bezprecedensowe i cyniczne są kampanie odgórnie sterowanej państwowej niechęci wobec George’a Sorosa – współfundatora Uniwersytetu Środkoweuropejskiego, który w odległej przeszłości finansował również stypendium samego Orbána w Oxfordzie. W 2015 r. ulice węgierskich miast zalały plakaty sugerujące, iż Węgrom zagraża enigmatyczny „plan Sorosa”. Stanowiło to przykład wyjątkowo niewyszukanej i cynicznie zastosowanej teorii spiskowej, opartej na strachu przed emigrantami i antysemityzmie.
Rządy Viktora Orbána na Węgrzech trwają już od dekady, stanowiąc zjawisko fascynujące i złożone, a nadto – symboliczne. Fidesz, którego polityczny genotyp jest wolnościowy i antykomunistyczny, znalazł swych wyborców wśród tych, którymi u swego zarania gardził. Lendvai jest zdania, że najwierniejszym wyborcą Orbána jest homo kadaricus, a zatem człowiek skupiony przede wszystkim na socjalnym aspekcie życia. O ile w epoce gulaszowego socjalizmu Kádára Węgrom żyło się stosunkowo nieźle, przynajmniej gdy mowa o subiektywnym poczuciu, o tyle w 2009 r. aż 79 proc. z nich wskazywało, że żyje im się gorzej niż przed rokiem 1990.
Rozpoznanie Orbána, że trzeba bardziej zadbać o biedniejszych, korespondowało z rzeczywistością nie tylko nad Dunajem. Ale węgierski premier rozumiał więcej. „Podczas kryzysu obywatele nie oczekują rządów sprawowanych przez instytucje. Potrzebny jest ktoś, kto uświadomi ludziom, że trzeba podjąć ryzykowne decyzje […], ktoś, kto powie im: «Podążajcie za mną»” – mówił w czerwcu 2013 r. w wywiadzie dla „Wall Street Journal”. Gdy dwa lata później zdezorientowani politycy europejscy musieli stawić czoła kryzysowi emigracyjnemu, Orbán był na to gotów – w swoim stylu.
W mgnieniu oka zarzucił dawniejsze rządowe plany, zakładające otwarcie węgierskiego rynku – cierpiącego na brak rąk do pracy – na imigrantów. Gdy tylko tłumy uchodźców, które dotarły na budapeszteński Dworzec Wschodni, zostały wyprawione pociągami do Wiednia, na granicy z Chorwacją i Serbią błyskawicznie powstały zasieki, a węgierski premier przywdział szaty obrońcy Europy przed zewnętrzną inwazją. Europejska prawica – zwłaszcza skrajna – wynosiła go pod niebiosa.
Zręczność polityczna, prawdziwe mistrzostwo w taktycznych grach – tego Viktorowi Orbánowi nie mogą odmówić nawet ci, którzy go serdecznie nie znoszą. Potrafi on ująć węgierskich konserwatystów i tradycjonalistów, a także – wbrew pozorom – brukselskich eurokratów. Potrafi balansować między Rosją a Niemcami, Chinami a USA. Musi budzić refleksję fakt, że lider kraju tak niewielkiego i mało zasobnego jak Węgry, jest w Europie liczącym się głosem słyszalnym w debatach o znaczeniu strategicznym.
Agresywny i elastyczny
Książka Paula Lendvaia to nie pierwsza i z pewnością nie ostatnia pozycja poświęcona Viktorowi Orbánowi. Jest to przywódca w starym stylu, nie tylko nieunikający zwarcia, ale wręcz do niego dążący, samodzielnie wybierający pola konfliktu. Nie może więc dziwić, że kilka lat temu pozostający pod wyraźnym wrażeniem węgierskiego przywódcy Igor Janke swojej biografii Orbána nadał tytuł Napastnik. Węgierski premier jest bowiem bez wątpienia agresywnym zwierzęciem politycznym. Jednocześnie umie on być człowiekiem elastycznym – potrafi wycofać się z nietrafionych pomysłów (by wspomnieć choćby o zakazie niedzielnego handlu, zlikwidowanym po kilku miesiącach od wprowadzenia).
Jednak Paul Lendvai jest – inaczej niż Janke, a podobnie jak przywoływany już wcześniej Debreczeni – wobec swojego bohatera krytyczny. Uważa go nie tylko za cynika i grabarza węgierskiego społeczeństwa obywatelskiego, ale także za ambicjonera, którym powoduje osobisty egoizm i który swój kraj pcha w stronę przepaści.
Mogłoby się zatem wydawać, że książka Lendvaia to rzecz o realnej polityce, bo też i nie ma tu miejsca na rozważania nad ideami. Co najwyżej autor przekonuje nas, że znacznie łatwiej jest uchwycić władzę, aniżeli zbudować ideologię uzasadniającą własne rządy. Mimo wszystko opowieść o węgierskim premierze pozostawia niedosyt. Owszem, sprawnie i uczciwie przedstawia fakty. Warto po nią sięgnąć, zwłaszcza dlatego że klarownie odmalowuje ona ciąg przyczynowo-skutkowy, jaki doprowadził do politycznego sukcesu Fideszu, a także do umocnienia społecznego i politycznego fundamentu jego trwania.
Jednak czytelnik poszukujący nowatorskiej interpretacji fenomenu Orbána pozostanie bezradny. Rozczarowujące jest poprzestawanie na etykiecie „populisty”. Nie tylko Ernesto Laclau, lecz i wielu innych zwracało uwagę, że analityczna przydatność tego określenia jest, by rzec delikatnie, ograniczona. Populista to synonim politycznego manipulatora – czy to więc ten, który spełnia życzenia ludu? A może raczej ten, kto je werbalizuje? Lendvai nie potrafi odpowiedzieć na to pytanie i dlatego trudno uciec od wrażenia, że ślizga się jedynie po powierzchni problemu. Być może znaczący jest tu fakt, że jego książka adresowana jest przede wszystkim do odbiorców z krajów niemieckojęzycznych, którym taka opowieść wystarczy. To możliwe, bo szersza interpretacja przedstawiona w książce ma też inny defekt. Brakuje w niej odpowiedzi na pytanie, dlaczego instytucje europejskie nie pokazały Budapesztowi żółtego, a później i czerwonego światła. Potrzeba tej odpowiedzi jest tym bardziej nagląca, że bez niemieckich inwestycji w przemysł maszynowy – zwłaszcza samochodowy – węgierska gospodarka mogłaby się znaleźć w stanie zapaści.
We wstępie do swojej książki Lendvai przypomina sąd wielkiego Jacoba Burckhardta o „względnej wielkości” w historii, pisząc o jedynie pozornie niezastąpionych liderach, którzy przemijają wraz z historycznym momentem. W połączeniu z ambitnym tytułem – wspominającym o „nowym modelu przywództwa” – książka Lendvaia obiecuje więcej, niż w ostatecznym rozrachunku przynosi.
W gruncie rzeczy bowiem na Węgrzech trudno mówić o nowym modelu. System Orbánowski, owszem, niewątpliwie oparty na demokratycznej legitymacji, niedaleki jest od Kádárowskiego, a ten z kolei można porównywać do dyktatury Miklósa Horthyego. Każdy z nich był stabilny, opierał się na rządach oligarchicznych i choć szermował wielkimi hasłami, skupiał się na małej, codziennej polityce i takich samych ambicjach. W pewnej mierze każdy z nich próbował też chyba ignorować wyzwania nowoczesności w nadziei, że niewielkie państwo w Kotlinie Panońskiej jakoś przetrwa i będzie układać się z wielkimi tego świata. W tym sensie, paradoksalnie, nad Dunajem więcej jest kontynuacji niż nowości.
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź”, zima 2020